sobota, 20 lutego 2016

Polowanie na ptaka

Gdy próbuje odnaleźć siebie, a moje odnajdywaniu siebie polega na odnajdowaniu wszelkich wariacji na temat Hareru, z całą masą literówek, zamienionych liter, ortograficznych błędów, skojarzeń, dat, przypadków i doświadczeń, często trop prowadzi do Harper Lee. Amerykańska powieściopisarka wydała tylko jedną książkę i wydała ją w dwóch wersjach, w odstępie półwiecza. Takie osoby określa się jako niepłodnych pisarzy. Oczywiście jest wielu niepłodnych pisarzy, albo przynajmniej takich, którzy napisali tylko jedną dobrą książkę. Często później starali się napisać drugą i trzecią książkę, ale jakoś im się to nie udawało. Na przykład Ken Kesey.

Harper Lee była przyjaciółką Trumana Capote, który napisał więcej niż jedną książkę i więcej niż jedną dobrą książkę. Truman Capote zmarł dawno temu a umierając był porządnie nafutrowany, dzięki czemu dołączył do grona innych nafutrowanych bohaterów tego bloga. Został skremowany, co nie jest niczym niezwykłym, ale w tym wypadku jego prochy podzielono na dwie części. Jedną z urn dwa razy ukradziono. Jedna z urn spoczęła na interesującym cmentarzu w Los Angeles. Truman ma tam naprawdę interesujące towarzystwo i z pewnością się nie nudzi, chociaż głównie to nieboszczycy świata filmowego; chociażby Marilyn Monroe, ale jest tu i Frank Zappa i dymy po Janis Joplin. Takie duże nazwiska a takie skromne tabliczki. Naprawdę, ci amerykanie nie mają szacunku do zmarłych. Pomiędzy Trumanem a Harper kwitła przyjaźń, ale prawdopodobnie nie kwitła fizyczna miłość, bo Truman był homoseksualistą. Jego druga połówka prochów spoczęła z prochami jego wieloletniego partnera, wspólnie rozrzucone, co można uznać za romantyczne. Dzięki tym zabiegom Truman Capote osiągnął stan pośmiertnej bilokacji i może po wieczność jednocześnie słuchać Zappy i Janis, tańczyć z Marilyn i kochać się ze swoim facetem. Taka to historia. 


Harper Lee zmarła wczoraj, 19 lutego 2016 roku, a jej śmierć spoczęła w cieniu innej śmierci – Umberto Eco. Deklarowałem, że nie będę zajmował się czyjąś literaturą, ale po pierwsze wcale nie zamierzam dotrzymać słowa, a po drugie,  zwłaszcza w obecnych czasach „Zabić drozda” to dobra i ważna rzecz.

środa, 10 lutego 2016

B-25, B-52, o przypadkach, które sa powszechnie znane i odkrywaniu Ameryki



W kolejnych wpisach pojawiło się wiele wątków i każdy z nich można rozwijać i rozwijać, wiec w przyszłości będę je rozwijał. Może nawet i dziś. Jednym z tych wątków jest Burton. Wątek Burton wziął się od Richarda Francisa Burtona, który najprawdopodobniej był pierwszym Europejczykiem, który dotarł do Hareru. Można więc go nazwać odkrywcą Hareru, bo zawsze jest tak, ze Europejczycy odkrywają. W końcu to Kolumb odkrył Amerykę, a James Cook odkrył Australię, chociaż była już odkryta przez Portugalczyków i Holendrów, a pewnie pierwszym, który ją odkrył był Willem Janszoon i zrobił to półtora wieku przed Cookiem. Był Holendrem. Australię można uznać, za odkrytą gdyż była prawie niezamieszkała. Mieszkało tam tak mało ludzi, że w ogóle się nie liczyli. Powinni cieszyć się, że zostali odkryci i mogli poczuć się członkami wielkiej ludzkiej wspólnoty. Dzięki Australii możemy podziwiać Misie Koala, Kangury, Dziobaki, Kolczaki, Diabła Tasmańskiego i setki gatunków papug. A dodatkowo można chodzić dumnym jak pawie, bo najwyższa góra Australii nosi nazwę góry Kościuszki i została odkryta przez Pawła Edmunda Strzeleckiego w 1840 roku. Przez dziesiątki tysięcy lat Aborygeni jej nie zauważyli, nie nazwali i nie zdobyli. W okolicy mieszkali Ngarigo, więc można byłoby ich spytać czy przypadkiem ich przodkowie widzieli górę i może jakoś ją nazwali. Trudno byłoby jednak uzyskać odpowiedź, bo mówiących w Ngarigo dziesięć lat temu było pięć osób.

A miało być o Burtonie, a wyskoczyła mi ta Australia. R.F. Burton znał dwadzieścia kilka języków plus kilkanaście dialektów, co może robić wrażenie. Podobno nauka ósmego i kolejnego języka to bułka z masłem. Ale nie miało być o R.F. Burtonie, tylko Burtonie.

W związku z urodzinami nie pozostaje nic innego, jak wspomnieć o Cliffie Burtonie, który ma urodziny 10 lutego. Nie za bardzo może je celebrować, gdyż, oczywiście, nie żyje. Cliff Burton, to człowiek, którego prześladował pech. Podobno był dobry, a nawet bardzo dobry, tak dobry, że trzydzieści lat po jego śmierci (w październiku 1986 roku), wciąż ma swoich wielbicieli i wciąż, chodzą słuchy, że bez niego to oczywiście, nie jest to, że Metallica się skończyła. Gdy wypadł przez okno autobusu, tylko po to, żeby ten autobus go zgniótł miał dwadzieścia cztery lata.

Czterdzieści sześć lat wcześniej nie wypadając z autobusu a przedawkowując morfinę zmarł Walter Benjamin. Narkotyki mogą zabijać, o czym już pisałem, ale w tym wypadku, sprawy miały się odrobinę inaczej. W. Benjamin po prostu uciekał przed nazistami, gdyż go bardzo, ale to bardzo nie lubili. Prawie mu się udało, ale gdy jednak okazało się, że mu się nie udało, popełnił samobójstwo.


Z kolei Cliff Burton wypadł z autobusu bo zamienił się ze swoim kolegą z zespołu na łóżka (takie chodzą słuchy). I to się właśnie nazywa pech. Można także napisać, że to się nazywa szczęście, bo jednak ten drugi miał cholernego farta, że wylosował odpowiednią kartę. I tak właśnie Metallica straciła swojego utalentowanego basistę. Rodzice basisty też mieli pecha, bo kilka lat wcześniej ich drugi syn (w urodzeniowo chronologicznie pierwszy) zmarł na raka. A może nie lubili swoich dzieci? Została im tylko córka. C. Burton w swojej ostatniej drodze jechał wraz z zespołem do Kopenhagi, która była niemal rodzinnym miastem bębniarza Urlicha, który był synem tenisisty. Tenisista Torben Urlich jest malarzem, muzykiem jazzowym, poetą i w ogóle osobą, która odbiega od typowego obrazu sportowca. 

C. Burton, gdyby żył, mógłby stworzyć ciekawy zespół z gitarzystą Jamesem Burtonem, który grał ze wszystkimi w tym z Elvisem. Na perkusji mógłby grać Jake Burton albo Benjamin Burton. Śpiewać mógłby chociażby Burton Bell, który będzie obchodził urodziny za mniej więcej tydzień (bardziej więcej). Dla urozmaicenia dźwięków i wprowadzenia odrobiny ska w życie można by było dodać jeszcze saksofonistę Tima Burtona z The Mighty Mighty Bosstones. Mogliby się nazwać kwas pantotenowy, ale to głupia nazwa. Mogliby się też nazwać B-25, ze względu na podwójne B potencjalnego perkusisty. To byłoby dobre rozwiązanie, bo kojarzyłoby się z Josephem Hellerem, który na B-25 latał i bombardował. Mogliby też nazwać się B-52, co stworzyłoby zupełnie nowe pole do rozwijania wątków i umożliwiłoby, za pośrednictwem ojca, duchowe połączenie z Jimem Morrisonem.