piątek, 25 września 2020

O prywatnym życiu sztuki, czyli kogo obchodzą analne przygody Jamesa Joyca i Nory Barnacle

 

Do Jamesa Joyca trzeba dojrzeć. Ja jeszcze nie dojrzałem. Trochę słyszałem i trochę czytałem o jego pisarstwie, i odrobinę mi wstyd, że nie przeczytałem Ulissesa. Pisarze, malarze, papieże i prezydenci mają to do siebie, że, w co trudno uwierzyć, oprócz pisania, malowania, papieżowania i prezydentowania jedzą, sikają, kopulują, onanizują się, popiardują a nawet defekują. Dotyczy to także, a może zwłaszcza, Jamesa Joyca. Oglądanie obrazów i czytanie powieści (bo defekujący papież czy prezydent raczej nie jest/wydaje się interesujący) wzbudza czasami wojeryczne pragnienia zajrzenia do toalety, sypialni czy lodówki pisarza czy malarza. Może to potrzeba ujrzenia tego kogoś, artysty, myśliciela, laureata jako zwyczajnego człowieka, który podobnie jak mechanik rowerowy musi (a przynajmniej powinien) zjeść śniadanie i wypić kawę. Ten wojeryzm czasem rozszerza się na szerokie wody porównawcze, gdzie można się pławić porównując światłość i głębokość myśli z przyziemnością chowania opakowań po słodyczach (to akurat o Lemie) i moralność działa z moralnością życia. I trudno wtedy spać spokojnie gdy, w jednym człowieku, wielka literatura spotyka się w moralną aberracją (Céline jest tu dobrym przykładem; szczególnie uwzględniając jego lekarską działalność), bo z jednej strony można odrobinę poznać własny gatunek a z drugiej odmówić czytania ze względu na skurwysyństwo autora. Czasami więc dobrze jest oprócz samego dzieła zapoznać się z biografią autora owego dzieła.

Biografia wymaga biografa a pisanie biografii wymaga źródeł. Źródła mogą być różne: od słów zasłyszanych do dokumentów zarchiwizowanych. I tu pojawia się pytanie: jak głęboko można/powinno się grzebać w życiu innego człowieka, nawet jeśli to człowiek znany (tu przypomina mi się sprawa biografii Kapuścińskiego, z której usunięto pewne fragmenty, które w pierwszym nakładzie były; o ja szczęśliwy mam egzemplarz z pierwszego nakładu). Zamiast biografii można wydać samo źródło. Listy, pamiętniki, notatki i zapiski na marginesie. Nawet jeśli ich autor wcale sobie tego nie życzył albo nawet nie przyszło mu do głowy, że kiedyś ktoś będzie chciał czytać jego słowa pisane do innej osoby w osobistej wymianie myśli i uczuć. Czy to jest to przekroczenie granicy? Może te listy powinien zobaczyć biograf, ale czy same listy (pamiętniki, zapiski) powinny być powszechnie dostępne. Mam mieszane uczucia. A piszę o tym, bo czytając ciekawą powieść Asymetria, którą napisała pani Lisa Halliday, natknąłem się na cytat z listów Jamesa Joyca do swojej wieloletniej towarzyszki życia Nory Barnacle (późniejszej Nory Joyce) i jednocześnie cieszyłem się szczęściem udanego analnego pożycia przedmałżeńskiego Jamesa i Nory, z drugiej czułem niesmak, że zagląda się się im do ich sypialni (nawet jeśli nie żyją od dziesięcioleci, a sam list ma już ponad wiek), a z trzeciej wpadając w melancholijne nastroje w związku z naszymi schizofrenicznymi czasami, w których pruderia (nie można pokazać piersi ani tym bardziej cycków nie wspominając o prąciu lub nie daj Krajowa Rada Radia i Telewizji kutasa) miesza się z seksualizacją wszystkiego (może pruderia jest tu praprzyczyną?). Zanim przytoczę ów cytat zaspakajając wojeryczne pragnienie wspomnę, że w polskim wydaniu Listów Joyca, nie można przeczytać tego fragmentu bo go nie ma (na podstawie informacji tłumacza Asymetrii, pana Macieja Świerkockiego). Oto on:

Noreczko, moja słodka kurewko, zrobiłem jak mi kazałaś, ty świntuszko, i czytając twój list, dwa razy zwaliłem konia[…]. Tak, teraz sobie przypominam te noc, kiedy pierdoliłem cię tak długo w tyłek […]. Miałaś tej nocy dupsko pełne pierdów, skarbie, a ja je wszystkie z ciebie wyjebałem, duże i potężne, świszczące i ciche, szybkie, krótkie, wesołe pryknięcia i dużo takich malutkich, niegrzecznych bączków, kończących się przeciągłym powiewem z twojej dziury. Cudownie jest ruchać pierdzącą kobietę, kiedy każde pchnięcie wyciska z niej pierdy. Chyba wszędzie poznałbym bąki mojej Nory”.