piątek, 28 grudnia 2018

Charles Bukowski, czyli nudy dla panienek i chłoptasiów, którzy chcieliby skosztować prawdziwego życia, ale się boją


Charles Bukowski. Bukowski to, Bukowski tamto. Wielkim pisarzem był i niemało pił. Postanowiłem wrócić do Bukowskiego i zobaczyć co w nim jest, że czytam, że renesans i sens życia. Przeczytałem.

Dla leniwych i dla takich, którzy życiem zabrali sobie czas, są takie książeczki, które szybko i komiksowo opowiadają o książkach. Jedna strona, trzy zdania, jedna książka (np. Hanrik Lange „90 najważniejszych książek dla ludzi, którzy nie mają czasu czytać”). O Bukowskim: pije, sypia z dziwkami, pije. Tyle.

Przeczytałem w całości. Każdy krótki rozdział składał się z następujących elementów: pojechaliśmy, spotkaliśmy się, napiliśmy się, pojechaliśmy do domu (na marginesie: ja on mógł prowadzić po takiej ilości wina? Nieładnie). Kilka spostrzeżeń o życiu, trochę cynizmu i ironii. Kilka razy piłem wódę i kilka razy słyszałem ironiczno-cyniczno-sarkastyczne spostrzeżenia o życiu wygłaszane przez paru mniejszych i większych pijaków. Ile było w nich głębi, inteligencji i promieni oświecenia. 

Może to interesujące dokumenty o piciu i życiu na marginesie. Ale poza tym, poza kilkoma zgrabnymi zdaniami niczego tam nie ma, poza tęsknotą tych, którzy czytają, za życiem na krawędzi, na które ich nie stać. Może jest coś w poezji Bukowskiego. Nie wiem. Nie czytam poezji. Proza. Jedna książka wystarczy a i to niekoniecznie. Chyba, że ktoś pisze doktorat o alkoholu w literaturze amerykańskiej. Jak nie to „Pod wulkanem” (Malcolm Lowry) będzie lepszym rozwiązaniem. Czytałem też felietony Bukowskiego. Nie skończyłem. A rzadko mi się zdarza nie skończyć.

sobota, 22 grudnia 2018

O kosmicznej nagości, czyli wstyd na całą galaktykę


Witajcie istoty z zaświatów”. Głos pani Marii Nowakowskiej Stykos poleciał hen w kosmos. Ale głos ten wymaga wyjaśnienia dla niewtajemniczonych i tych, którym nie chciało się sprawdzać. Zacznę od początku.

Jest ich pięć. Pięć pojazdów, które opuściły lub opuszczą nasz układ planetarny, czyli osiągnęły trzecią prędkość kosmiczną. Są to sondy: Pioneer 10, Pioneer 11, Voyager 2, Voyager 1 i New Horizons. Pierwsze cztery wyruszyły w latach siedemdziesiątych, ostatnia w 2006 roku. Te pierwsze cztery są tak mniej więcej pół dnia świetlnego od Słońca, czyli kilkanaście miliardów kilometrów stąd, czyli żegnają już nasz układ słoneczny (dla tych, którzy nie uważali na lekcjach matematyki i geografii: podzieliwszy kilkanaście miliardów przez 40 tys. otrzymamy wielokrotność okrążenia planety Ziemia; to tak żeby mieć układ odniesienia). Jeżeli nie przydarzy im się nieszczęście to będą tym co zostanie z naszej ziemskiej cywilizacji, po jej upadku.

O tym, że jest szansa, żeby sondy ruszyły w podróż międzygwiezdną wiedziano już na Ziemi, więc przygotowano wiadomość do naszych kosmicznych braci. Oczywiście sondy są wiadomością ale oprócz nich w kosmos wyruszyły: jak sądzę słynna plakietka (sondy Pioneer), wspomniana w poprzednim poście płyta (sondy Voyager) i raczej dziwny zestaw, który chyba jest bardziej przejawem sentymentalizmu niż wiadomością (New Horizons) ale przejaw sentymentalizmu też jest wiadomością.

Plakietka sondy Pioneer oprócz informacji jak nas znaleźć zawiera sylwetki mężczyzny pozdrawiającego prawą ręką (może dla naszych kosmicznych przyjaciół będzie to oznaczało: wy pierdolone kosmiczne skurwiele za milion lat do was przybędziemy i przekażemy wam nasze wartości) i wpatrzoną w niego, bohatera, który odważnie patrzy w dal, kobietę.
Oboje są nadzy!!! Normalnie widać to, czego nie powinno być widać!!! Nadzy!!! Nasza wizytówka, nasze pozdrowienie! Nadzy! Jak ONI będą nas teraz widzieli! Nagich. Przylecą tu, zobaczą ludzi ubranych i co wtedy! Jak to o nas świadczy. Moralny upadek.

W związku z tym moralnym upadkiem podniosły się głosy protestu, że nagość wysłano w kosmos, więc z pewnością będzie to seksualizowało kosmitów i w kosmosie zapanuje zgorszenie a nawet rozprężenie obyczajów a ludziom trudno będzie zmyć łatkę kosmicznych prymitywów. Nawet niektóre czasopisma reprodukując plakietkę usuwało męskie ...(nie przejdzie mi to przez klawiaturę) i zamazywało damskie … sutki (dałem radę).

W związku z oburzeniem w następnych kosmicznych wiadomościach (Voyagery) już tak nie epatowano golizną. Jak dobrze poszukać to na płycie da się odszukać co nieco, ale już nie tak nachalnie, już gdzieś na marginesie.

Wiadomość sentymentalna z New Horizons jest zupełnie z innej beczki. Mianowicie: około 30 gramów prochów odkrywcy Plutona, którym był Clyde Tombaugh, płytę kompaktową z 434 738 nazwiskami. Nie są to jakieś specjalne nazwiska. Każdy mógł się zgłosić i wtedy jego nazwisko poleciałoby w kosmos. I dalej: kawałek eksperymentalnego statku kosmicznego, prywatnego i załogowego (SpaceShipOne), monetę (ćwierćdolarówka z Florydy z Plutonem), znaczek z wtedy jeszcze niezbadanym Plutonem i flagę USA.

A o wiadomości Voyagera napiszę innym, może nawet następnym razem razem.

Plakietka z Pioneera wygląda tak: 





piątek, 14 grudnia 2018

Kosmiczne pozdrowienia Polaków, czyli to co po nas zostanie


Popadając w sentymentalne rozczulanie się nad sobą mogę z dużą dozą prawdopodobieństwa stwierdzić, że zostało mi od minuty do pięćdziesięciu lat życia. Pocieszające jest to, że nie jestem wyjątkiem. Mało tego. Wszystko, co mnie otacza zniknie i rozpłynie się i nic rozpoznawalnego z tego nie zostanie. Ślad po Mickiewiczu, Sienkiewiczu i Tokarczuk, po Chopinie, Wawelu i autostradzie do Poznania też. Za tysiąc, dwa alko dziesięć tysięcy lat nie będzie Polski, Unii Europejskiej, Zimbabwe ani Hareru. Nawet USA nie będzie. Za te dziesięć tysięcy lat nikt nie będzie pamiętał o Mona Lisie i Szekspirze. Może już nie będzie nikogo, kto mógłby pamiętać.

Coś jednak po nas, po Polakach zostanie. A to za sprawą pozłacanej gramofonowej płyty, która z prędkością kilkunastu kilometrów na sekundę przemierza Wszechświat (z tym przemierzaniem Wszechświata, trochę przesadziłem). Na płycie tej zapisano głos, który za miliony lat jakaś inteligentna istota odtworzy i usłyszy nasz polski, słowiański język. Nie będą to słowa Piłsudskiego,  Wałęsy, Papieża, Lewandowskiego, Baumana ani Kaczyńskiego. Żadne tam o duchu, który odnowi oblicze. Nic z tych rzeczy. To co po nas, Polakach zostanie, po niemal wsze czasy, to słowa wypowiedziane przez panią Marię Nowakowską Stykos, skromną pracowniczkę naukową Uniwersytetu Cornell. 

Oto, co po nas zostanie, oto co usłyszy Istota: „Witajcie, istoty z zaświatów”.

W wersji dżwiękowej: https://voyager.jpl.nasa.gov/assets/audio/golden-record/polish.au


Żródło: https://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/7/7b/The_Sounds_of_Earth_-_GPN-2000-001976.jpg


czwartek, 6 grudnia 2018

Kilka niespodzianek klimatycznych, kilka interpretacji i ciekawostek, czyli to już szczyt klimatyczny


Podobno znajdujemy się na klimatycznej równi pochyłej i jeżeli nie zrobimy (my, ludzkość) drastycznego skoku w bok, to niedługo będziemy tylko mogli potańczyć na własnym grobie. Szczyt klimatyczny to niezły pretekst, aby pochylić się na ogólnoziemskim dobrem wspólnym. Równia pochyła to efekt cieplarniany, który gwarantuje życie (takie jakie znamy) na naszej planecie, ale gdy będzie zbyt intensywny to to życie mocno zmieni. Intensywność zależy od tego, co my ludzie robimy, bo nasza działalność przyczynia się do emisji gazów, które efekt cieplarniany wzmacniają (głównie dwutlenek węgla i metan). Mając tę głęboką wiedzę udałem się na właściwą stronę z wikipedii (https://pl.wikipedia.org/wiki/Lista_pa%C5%84stw_wed%C5%82ug_rocznej_emisji_dwutlenku_w%C4%99gla) żeby stwierdzić, kto jest zły (tabela pokazuje emisję CO2 wynikającą ze spalania paliw kopalnych).

Oczywiście Chiny złe, USA złe, Indie złe. Ale zabawa z tabelką pokazuje jednak kilka innych ciekawych faktów.

W przeliczeniu na mieszkańca.
Dominują bogate państwa Zatoki Perskiej (Katar, Zjednoczone Emiraty Arabskie, Kuwejt, Arabia Saudyjska). W pierwszej piątce jest jeszcze Singapur (na 3 miejscu). Dobrze też pamiętać, że żadne z tych państw nie potrzebuje ogrzewania (za to potrzebują chłodzenia i odsalania). Mogą występować pewne błędy badawcze, ale różnice są naprawdę znaczne; np.: Katar – Polska: 8 do 1 w emisji CO2 na głowę.

Dynamika wzrostu (w okresie 2000 – 2016).
Ponownie kilka bogatych państw arabskich na czele (znowu Katar – prawie 4-krotny wzrost) i kilka szybko rozwijających się gospodarek, startujących z niskiego pułapu PKB na głowę (Wietnam, Chiny, Indie), trochę azjatyckich tygrysów. Zdecydowana większość państw o wysokiej dynamice wzrostu emisji CO2 (poza państwami Arabskimi) ma emisję na głowę niższą lub znacznie niższą niż RP. To jest też o tyle ciekawe, że do większości z tych państw została przeniesiona produkcja przemysłowa z krajów Europy Zachodniej i USA.

Zmniejszenie emisji CO2 nastąpiło wśród rozwiniętych gospodarek: w pierwszej dwunastce jest 10 państw UE. Plus USA i Ukraina. Pytanie: czy to zmniejszenie było efektem przeniesienia produkcji do krajów o wysokim wzroście emisji CO2m czy efektem działań proekologicznych? Nie wiem.

Polska na tle Europy nie wypada tak źle (chociaż powyżej średniej dla UE). Na głowę wyprzedzają nas: Holandia (niespodzianka; i po co im te wszystkie rowery?), Belgia (kolejna niespodzianka), Czechy (a mają dwie elektrownie jądrowe) i Niemcy (są tacy hop do przodu). Na głowę źle wypadają USA, Kanada i Australia (nieładnie). Polska emituje trochę więcej na głowę niż Wielka Brytania (która ma rozwiniętą energetykę jądrową i cieplejszy klimat, a więc nie musi się grzać tak bardzo) a wzrost był na poziomie 1%.

Jeszcze jedna tabelka (https://en.wikipedia.org/wiki/List_of_countries_by_carbon_dioxide_emissions) może pokazać ile emitują kraje w przeliczeniu na 1000 dol. PKB, co można zinterpretować na wiele sposobów. Tu dobrze wypadają państwa UE, co wskazywałoby na ekologiczną ekonomię lub przeniesienie nieekologicznej ekonomii poza własne boisko. W tym zestawieniu Polska jest daleko w tyle za średnią UE, co także umożliwia zabawę w różne interpretacje i wielorakie nadinterpretacje.

Trochę to wygląda tak: my już swoje potruliśmy ale wy nie możecie. Ale jak ci, którzy nie trują tak bardzo, zaczną truć, tak jak ci, którzy już potruli, to cała zabawa nie potrwa długo. Albo: my zmniejszamy trucie i bierzcie z nas przykład bo dostaniecie karę, ale jednocześnie produkujcie nasze zabawki, do wyprodukowania których potrzebna jest energia, którą przecież możecie wytwarzać bardziej ekologicznie, jeśli kupicie od nas technologię, za którą zapłacicie dzięki pożyczkom, którym wam udzielimy, żebyście do końca świata byli od nas zależni. I: mamy ropę i Burj Khalifa i możemy sobie jeździć w kółko terenowymi/sportowymi samochodami po naszych autostradach w tę i z powrotem, latać tam i dalej, i co nam zrobicie, skoro aż przebieracie nóżkami na Dubajskie marzenia. Itd.


PS. W UE w przeliczeniu na głowę najwięcej emituje Luksemburg, tak mniej więcej dwa razy więcej niż Polska (ale mają silną tendencję spadkową). Czyli jeszcze jedna tabela: https://pl.wikipedia.org/wiki/Lista_pa%C5%84stw_wed%C5%82ug_emisji_dwutlenku_w%C4%99gla_na_jednego_mieszka%C5%84ca

poniedziałek, 26 listopada 2018

John Allan Chou - czyli triumf uśmiechniętego dobra i cierpienia kosmicznego skrzata


Sprawa Johna Allana Chou nie daje mi spokoju. Dla przypomnienia: John A.C. poczuł misjonarskie powołanie, udał się na Północy Sentinel, wyspę, o której wspomniałem tu (https://jaharer.blogspot.com/2017/04/uciec-z-hareru.html), z zamiarem zaniesienia tak zwanej dobrej nowiny zamieszkującym wsypę ludziom. Wyspiarze J.A. Chou zabili. Zdarzenie to przykre – w końcu zginał człowiek – ale też bardzo ilustracyjne. Niektórzy powiedzieliby, że nawet ikoniczne (Podobnym zdarzeniem z ostatnich tygodni jest zabójstwo saudyjskiego dziennikarza Dżamala Chaszodżdżiego i to co nastąpiło po nim - doskonale ilustruje to, co jest na tym świecie najważniejsze i jak można wobec milionów ludzi mówić bez mrugnięcia, że czarne jest białe a białe czarne).


Kim był J.A. Chou? Takie uśmiechnięte skrzyżowanie Martyny Wojciechowskiej z Wojciechem Sławnikowicem. Ukończył uczelnię założoną przez telewizyjnego kaznodzieję. Nie wiem czy telewizyjne kaznodziejstwo jest wynalazkiem amerykańskim, ale właśnie z USA mi się kojarzy. Kojarzy mi się też ze spektaklem, który jest tak nieprawdopodobny, tak żałosny, tak przerażający, że aż trudno uwierzyć, że dzieje się to naprawdę. Ale chwilowa refleksja pozwala stwierdzić, że bardziej nieprawdopodobne, bardziej żałosne i przerażające spektakle miały już miejsce. I działy się naprawdę. Telewizyjne kaznodziejstwo dzieje się naprawdę. Uczelnię założył telewizyjny kaznodzieja Oral Roberts. Oral Roberts miał syna. Ten syn popełnił samobójstwo niedługo po tym, jak sąd nakazał mu leczenie w związku z uzależnieniem od narkotyków i niedługo po tym jak rozpowiedział miastu i światu, że jest gejem. Oral R. miał też inne dzieci, które mają się całkiem dobrze (poza córką, która zginęła w wypadku lotniczym). Sytuacja z synem może coś mówić o telewizyjnym kaznodziei ale może nic nie mówić i być gównianą zagrywką z mojej strony.


W każdym razie J.A. Chou skończył uczelnię Orala Robertsa i poczuł zew misjonarskiej przygody w stylu Indiany Jonesa. Po licznych przygodach w stylu bezpiersiastej Lary Croft, złamał oficjalne zakazy, wynajął andamańskich rybaków, którzy dopłynęli na Północy Sentinel i umożliwili J.A. Chou ewangelizację w stylu (za wikipedią: https://pl.wikipedia.org/wiki/%C5%9Awi%C4%99ty_Wojciech): „Przyczyną naszej [tu] podróży jest wasze zbawienie, abyście – porzuciwszy głuche i nieme bałwany – uznali Stwórcę naszego, który jest jedynym Bogiem i poza którym nie ma innego boga; abyście, wierząc w imię Jego, mieli życie i zasłużyli na zażywanie w nagrodę niebiańskich rozkoszy w wiecznych przybytkach”. (Pozwoliłem sobie na stylizowanie stylu). Północni Sentinelczycy mogli mieć inne zdanie bo ich wierzenia (a zakładam, ze takie mają), są tak mniej więcej 50 tys. lat starsze. Mogli też pana Chou nie zrozumieć. Pan Chou został męczennikiem najwyższej próby.

Jeżeli J.A. Chou wierzył, a zakładam, że wierzył, to jego postępowanie jest logiczną konsekwencją jego wiary. Występuje to dosyć oczywista zależność: wierzę, że niewierzenie to pewna droga do piekła – mieszkańcy Północnego Sentinelu nie mieli okazji uwierzyć we właściwą wiarę w związku z tym są skazani na piekło. Ewangelizacja przyniesie nadzieję, że ich dusze będą zbawione. To dosyć proste. Ale to nie wszystko. Pierwsze co mi się rzuca w oczy to to, że bóg, w którego wierzył J.A. Chou jest złośliwym, zawistnym skrzatem, który siedzi na kosmicznym mchu pod kosmicznym muchomorem i wymyśla, jak ludzi wrzucać do piekła. Musi go kręcić cierpienia, a zważywszy, że jest stworzycielem ludzi, to wygląda na to, że stworzył ich po to, żeby większości z nich na sam koniec zafundować wieczne cierpienie. Drugi element wiary pana Chou to wiara, że jest tylko jedna droga do zbawienia a cały ruch ekumeniczny to pic i mydlenie oczu. Zakładam, że każdy prawdziwie wierzący wierzy, że jego droga jest drogą właściwą i inne może nie są tak całkiem złe ale z pewnością nie prowadzą do celu (klasztor Esfigmenu na półwyspie Athos jest tu dobrym przykładem bezkompromisowości; o tym klasztorze i półwyspie powinienem coś napisać). Pan Chou wierzył, że czyni dobro. Strasznie dużo zła uczyniono wierząc, że czyni się dobro. Pan Chou zdawał sobie sprawę z ewentualnych skutków ewangelizującej misji. Tym skutkiem mogłoby być całkowite unicestwienie Północnych Sentinelczyków. Pan Chou wierzył, że warto podjąć to ryzyko, że śmierć kilkudziesięciu osób, może i jest smutna, ale przynajmniej będzie to śmierć z ewangelią na ustach a taka jest z pewnością lepsza niż gówniane życie bez ewangelii. J.A. Chou zginął bo wierzył, zginął za swoje przekonania, zginął bo konsekwentnie kroczył ścieżką świeckiego ewangelizatora.

Wiara usprawiedliwia. Każdy czyn: nieważne jak głupi, jak zły, jak bezsensowny, jak niebezpieczny, jak krzywdzący; jeśli jest konsekwencją wiary zasługuje na usprawiedliwienie, może nawet na szacunek. Ale tylko tej jednej wiary, tej właściwej. W takiej sytuacji działania Al-Kaidy też są usprawiedliwione. Pan Chou jest terrorystą takim jakim był Osama bin Laden, tylko z mniejszymi możliwościami, czyli kimś dobrym, bo kimś kto działał zgodnie ze swoimi przekonaniami.

Północni Sentinelczycy nie życzą sobie odwiedzin. Przynajmniej tak to wygląda. Ich wielowiekowa izolacja powoduje, że stwierdzenie: „nie życzą sobie” może nie mieć sensu. Może posługują się zupełnie innymi kategoriami. Rząd Indii zakazał kontaktu z nimi. Pewnie wielu ludzi, którzy usłyszeli, usłyszą lub usłyszeliby o tej małej wyspie i jej mieszkańcach zgodziłoby się, że należy zostawić ich w spokoju. Oszczędzić im męki wyborów, które zapewnia nam nasza cywilizacja, oszczędzić im zdobyczy technicznych i Szekspira, feminizmu i walki o równouprawnienie mniejszości, zwycięstw dobrych nad złymi i złych nad dobrymi, jedwabnych szali i Mozarta, seksownej bielizny i sportowych samochodów, przygód, seriali, prezydentów, korporacji, celebrytów, reklam, kokainy, zorzy polarnej, kredytów, śmiesznych kotków i sukienek w butelkowym kolorze.

Tylko, że jest w tym jeden szkopuł. Nie tylko pozbawiamy ich dostępu do cywilizacyjnych zdobyczy ale i do boga, którego światło mogłoby doprowadzić ich do nieba. Bierzemy więc odpowiedzialność za ich niezbawienie. A to duża odpowiedzialność. Wyobrażam sobie, że powinno być ogólnoświatowe referendum, które pozwoliłoby demokratycznie wybrać religię, której kaganek zostałby zaniesiony (w odpowiedniej obstawie). W tym wypadku demokratyczny wybór jest zero jedynkowy i faworyzuje religie, które mają więcej wyznawców, lepszy PR i silniejsze lobby. Może więc powinna być delegacja różnych religii, odłamów, sekt, kultów, szkół i niech Sentinelczycy wybiorą sami.

Gdy już wybraliby religię i po jednej stronie wyspy wybudowali kościół a po drugiej meczet, to należałoby zapoznać ich z dietą wegańską, segregacją śmieci i systemem parlamentarnym, kapitalizmem i wartością dodaną, wolnością jednostki, prawami człowieka i edukacją. Po kilkudziesięciu tysiącach lat świat stanąłby przed nimi otworem.

A może, gdy jednak tak się nie stanie, a ludzkość powiesi się na swojej złotym sznurku szczęścia (hihi), za milion lat na Ziemi nasz gatunek będą reprezentować już niemal wyłącznie Północni Sentinelczycy, co prawda mający już płetwy i nie bardzo różniący się od fok i nie mogący opowiedzieć o triumfach H. Sapiens, ale za to mogący spotkać się ze swoimi futrzastymi pobratymcami z Galapagos. Co nie zmieni faktu, że po śmierci będą trafiali do piekła i będą smażeni w nieskończoność przez przyjaciół złośliwego skrzata.

środa, 21 listopada 2018

Marks i zakrzywione królicze nory wenusjańskich lat


Setki tysięcy ludzi (a niech będzie: miliony!) po przeczytaniu PS2 z poprzedniego wpisu nie mogło spać po nocach, ukradkiem przebierało nogami i nieustannie sprawdzało, czy już coś jest, czy PS2 rozkwitło. Czy będzie to Harera Kapitał w dwudziestym pierwszym wieku? Ale pomimo tego, że bez echa przeszła dwusetna rocznica urodzin K. Marka (5 maja), nie było wieńców i przemówień, defilad i kolacji wspominkowych u prezydenta (a przynajmniej takich nie zauważyłem) a przecież okrągła rocznica to coś wspaniałego i niepowtarzalnego i oznacza, że w tym akurat przypadku, Ziemia w swoim ruchu obiegowym wokół słonka pokonała 187977594800 kilometrów (prawie 188 miliardów kilometrów) i jest to dwa razy więcej niż ta sama Ziemia pokonała wokół tego samego słonka w związku z jedną z rocznic, która miała miejsce 11 listopada 2018 roku, to wcale nie będzie dziś o Karolu Marksie i kapitale, którego nie miał (pisał z zazdrości i wkurzony, że jest zależny od swojego mającego kapitał kolegi, żeby nie powiedzieć przyjaciela), a o Andrzeju Marksie, który był astronomem i opublikował książkę „Podróże międzygwiezdne”, czym wyręczył mnie z wielu żmudnych działań matematycznych i fizycznych, które nie matematykowi i nie fizykowi nie przychodzą łatwo.

Co ciekawe Andrzej Marks w swoich rozważaniach też zakładał, ze pojazd kosmiczny będzie ważył 1000 ton. Zupełnie jak ja. Albo to nieprawdopodobny zbieg okoliczności albo coś w tych okrągłych liczbach jest. Pan Marks zakładał, że nie da się, nawet po opanowaniu produkowania i przechowywania antymaterii, jako źródła energii. Ale po pierwsze pan Marks, w ogóle nie brał pod uwagę węgla. Po drugie za bardzo się zastrzegał, że nie czyta, nie zna i generalnie w ogóle mocno lekceważy literaturę SF. Po trzecie nie wziął pod uwagę napędu odrzutowego Bussarda ani napędu Alcubierre’a. Po czwarte zaś napisał tę książkę niemal czterdzieści lat temu. Co niewiele, ale trochę jednak zmienia, gdyż pewne rzeczy się zmieniły. Poza oczywiście fizyką (prawami fizyki), która niezmiennie oporuje i nie chce ani pozytywnie ewoluować w taki sposób, aby ułatwić podróże, ani nie chce odsłonić ukrytych możliwości, jakiś tuneli, zakrzywionych króliczych nor, zapomnianych bibliotek, podstępnych kłów ani nawet zwykłych wymiarów pozwalających kicać w bok, co umożliwiłoby kicanie do przodu. Innymi słowy nie brał pod uwagę, że ten wielki wszechświat może być całkiem mały.

Andrzej Marks doszedł do podobnych wniosków do jakich ja doszedłem, albo odwrotnie. Czyli potrzeby jest czas, potrzebna jest energia i potrzebny jest napęd. Nie mamy czasu, energii i napędu, czyli jesteśmy w nie najlepszej sytuacji. Pociechę niech stanowi to, że mając czas nie potrzebowalibyśmy tyle energii i takich fajnych napędów. A poza tym, kto powiedział, że musimy polecieć tam sami. Możemy przecież wysłać kota, psa, albo ekstra smartfona, który zrobi zdjęcia i powie jak jest.

Żeby sięgnąć gwiazd kilogramowy smartfon potrzebuje milion razy mniej energii niż tysiąctonowy pojazd. I mam nadzieję, że nie będzie chciał wracać, co pozwoli na małe oszczędności. Nie trzeba też zabierać wody, ani kanapek, ani gotowanych jajek, suszonej kiełbasy, pomidorów, cebuli, kajzerek i paprykarza szczecińskiego.

Problem polega na tym, że swoją powieść SF zapełniłem ludźmi i to takimi zwykłymi: kości, krew, mięśnie, nienawiść itd. Tak sobie myślę, że rozwiązaniem był czas. I tak nie ma to dla powieści znaczenia. Wszystko dzieje się już po długiej i nudnej podróży między gwiazdami.

Powieść niebawem (miałem tu nie pisać o moim pisaniu). Anabioza czeka. Niebawem jest względne. Anabioza daje czas. Nie trzeba się rozmnażać w kosmosie. Co pewnie miałoby jakiś urok. Zakładając prawo zachowania pędu, poród mógłby być rodzajem silnika odrzutowego, co jednak nie ma większego sensu.

PS. Napęd Bussarda ma tę zaletę, że potrafi pokazać jak człowiek, czyli ja, jest niedouczony i pełen ignorancji. Tak sobie sobie myślałem jak wysyłać w kosmos i wymyśliłem coś bardzo podobnego, ale wyszukiwarka szybko wyszeptała, że ktoś, czyli Bussard Robert wpadł na ten sam pomysł tylko, że wcześniej (50 lat wcześniej). Jakby ktoś chciał się bawić w okrągłe rocznice to minęło 18 wenusjańskich lat od jego śmierci, i byłaby to okrągła rocznica gdybyśmy mieli jedenaście palców.

Dokładam rysunek (źródło to ciekawy artykuł: https://przekroj.pl/nauka/budowniczowie-wiezy-googel-gideon-lewis-kraus)



sobota, 10 listopada 2018

Węgiel w kosmosie


Każdy niedowiarek, pesymista i zapewne człowiek dodatkowo wypełniony goryczą, złośliwością i żółcią, wynikającą zapewne z własnych niepowodzeń życiowych i powodzeń sąsiada, powie, że Polska nie zdobędzie kosmosu, bo ma za mało węgla. Czuje się w obowiązku wyrazić w tej sprawie własną opinię.

A to wszystko w związku ze zbliżająca się setną (dziesiąta do kwadratu rocznica!), umowną rocznicą odzyskania niepodległości Polski i świetlaną w jasnych barwach rysowaną Polską Przyszłością Kosmiczną. Chciałbym określić możliwości energetyczne polskiej wyprawy międzygwiezdnej i napomnieć o moim wkładzie nie tylko teoretycznym.

Mianowicie: nasze (to znaczy stwierdzone na terytorium Polski) złoża węgla kamiennego to zaokrąglając w górę jakieś 60 miliardów ton ale spokojnie mogę przyjąć, że 100 miliardów i nie będę tłumaczył dlaczego (to by oznaczało, że 2500 albo 1500 ton jest moje, co daje wcale niebagatelną kwotę niemal 2 milionów złotych, których nie widziałem i, będę tu prorokiem najwyższych lotów, nie zobaczę). Jeden kilogram pozwala wyprodukować przy dobrych wiatrach i niezłym węglu tak mniej więcej zawyżając 30 MJ.
Teraz wystarczy pomnożyć 30x1000000(czyli 30MJ)następnie przez 100 miliardów i ostatecznie przez 1000 i hopsa mamy energię, którą możemy z całego naszego węgla wytworzyć. 3 i 21 zer.
5 i 21 zer dżuli to była energia jaką wyliczyłem wcześniej. Wystarczy teraz obniżyć masę naszego pojazdu albo zmniejszyć jego końcową prędkość albo jedno i drugie i nie zastanawiając się jak ten cały węgiel zabrać na statek i jak mu nadać prędkość, możemy wyruszać. Aaaa... ,musimy zabrać jeszcze tlen. Możemy też zabrać trochę lasu, żeby z dwutlenku węgla (którego będziemy mieli pod dostatkiem spalając węgiel) znowu zrobić tlen i ….. węgiel i otrzymamy Polski Kosmiczny Perpetum Mobilowy Statek Międzygwiezdny o napędzie węglowym. Projekt śmiały, nowatorski, godny polecenia, na miarę możliwości, który zadziwi świat i uczyni z nas drugi Bajkonur.

Projekt ten ma tyle zalet, że zapiera dech i oszołamia, ale pomimo zapartego dechu i oszołomienie każdy powinien zanalizować i dotknąć głębi chociaż tych kilku najbardziej oczywistych, jaśniejących niczym jonowe silniki (zalet, jakby ktoś zgubił wątek).

Ja swoje 1500 albo nawet 2500 ton węgla mogę na kosmiczny sukces przeznaczyć. Pal licho te prawie dwa miliony. Trudno. Kosmos jest ważniejszy od jakiś tam konsumpcyjnych wyimaginowanych potrzeb.

PS. Zawsze starajmy się, żeby mieć kwit.
PS2. Przeczytałem Marksa (o czym niedługo). 

sobota, 27 października 2018

Deuter, czyli krótko o reakcji termojądrowej.


Wracając do podróży kosmicznych i kończąc zabawę z węglem, benzyną, kosmiczną naftą i wodorem przerzucam się na inne źródła energii, jednocześnie zastanawiając się po co bawię się w to liczenie, skoro niewielkie poszukiwanie biblioteczne przyniosłyby mi wszystkie odpowiedzi, obliczone i wyprowadzone przez ludzi, którzy znają się na matematyce, fizyce i kosmosie. Jak już porzucam paliwa zwykłe, to przerzucam się na paliwa niezwykłe wybierając reakcję termojądrową. Jeszcze nie wiem i nie wiemy (ale pomysły są), jak przekształcić energię w kosmiczny napęd o zadowalającej sile ciągu. Ale nic to. Postęp postępuje („ku przyszłości, do której [jego beneficjenci -rh] odwróceni są tyłem, podczas gdy przed ich oczami rosną do nieba sterty gruzu” - napisałby W. Benjamin).

Zabieramy deuter (taki inny wodór) i zmuszamy go by łączył się i produkował hel. Ta piekielna reakcja wymaga temperatury (wysokiej) i ciśnienia. Prawie umiemy to już zrobić w sposób kontrolowany. Jak połączymy deuter z deuterem i otrzymamy hel to znika masa. Jak dodam masę cząsteczki deuteru do masy cząsteczki deuteru to otrzymam większą masę od masy cząsteczki helu, a ta różnica znika w postaci (mniej więcej) energii, a wszystko dzięki E=mc2.

Różnica jest niewielka: mniej niż jeden procent (0,64% jeśli nie pomyliłem się, co jest prawdopodobne). Żeby uzyskać jedną tonę helu potrzebuję 1006,4 kg deuteru (żadnych strat na boku), a to oznacza, że 6,4 kg to energia. Wystarczy teraz pomnożyć 6,4 przez kwadrat prędkości światła i włala, mamy energię jaką można uzyskać z jednej tony (z kawałeczkiem) deuteru. Czyli trochę więcej niż 5 i siedemnaście zer. A jeśli podzielę 5 i 21 zer (energia kinetyczna pojazdu) przez 5 i 17 zer to brawo, brawo 10 tys. ton deuteru załatwi nam podróż w jedną stronę bez hamowania, czyli tylko 10 razy więcej niż waga naszego pojazdu. Ale przynajmniej mieści się to w ograniczonych granicach rozsądku. To może się udać.
Oczywiście musimy zabrać więcej deuteru, żeby rozpędzić też sam deuter, ale przynajmniej nie miliony razy więcej. 

środa, 24 października 2018

Powieść, której nie napiszę (wpis zamiast kontynuacje podróży międzygwiezdnych)


Powieść, której nie napiszę.

Tak to sobie kilka lat temu wymyśliłem. Po pierwsze wziąłem ideę bezzałogowych, sterowanych z oddali samolotów, które zabijają tych złych lub mających pecha. Po drugie wziąłem gracza, który jest dobry w graniu. Po trzecie wymyśliłem, że wojsko pod przykrywką firmy produkującej gry wypuszcza grę, w której gracz lata sobie i strzela. A następnie to samo wojsko pod tą samą przykrywką organizuje turnieje w granie, w których można wygrać. Ci najlepsi wygrywają i dostają nagrody. Gra, co uwzględniając 1, 2 i 3 może mieć przełożenie na realny konflikt zbrojny. Najlepsi gracze są nieświadomymi pilotami realnych bezzałogowych samolotów, które strzelają i bombardują. Ale nasz bohater po serii zwycięstw lub przynajmniej wysokich miejsc, zaczyna podejrzewać. Nie ma pewności, wciąż nie ma pewności. Czytelnik też nie – wojsko bez przebrania pojawia się w drugiej połowie powieści (wtedy czytelnik jest pewny), ale sama wojna wcześniej. Przebranie też wcześniej. Nasz gracz jest rozdarty pomiędzy brakiem pewności a moralnym niepokojem i potrzebą zarobkowania (poza graniem nie ma zbyt wiele do zaoferowania). Plus jakieś inteligentne zakończenie idące w kierunku pesymistycznego.

Dlaczego nie napiszę tej powieści:
1. Nie znam się na grach, a chciałbym, żeby była dobrze zakorzeniona w historii gier komputerowych. Nie mam czasu ani ochoty na research.
2. Wymyśliłem powieść, ale później przeczytałem „Grę Endera”. Gra Endera jest, co prawda, inna: przede wszystkim dzieciaki wiedzą czego i po co się uczą (nie wiedzą tylko, że jedna z ich gier była realną bitwą). Nawet chciałem zadedykować moją powieść Enderowi. Ale mogłoby wyglądać to na zrzynanie. Nikt by mi nie uwierzył, że niezależnie na to wpadłem.
3. Był (jest) też taki film z czasów dinozaurów: „Gry wojenne”.
4. Był (jest) też taki szmirowaty film z czasów bardziej współczesnych: Dobre zabijanie („Good Kill”).

A ja chciałem napisać coś pomiędzy „Grą Endera”, „Dobrym zabijaniem” i „Grami wojennymi”, zanim jeszcze obejrzałem „Dobre zabijanie”, przeczytałem „Grę Endera” i przypomniałem sobie „Gry wojenne”, które obejrzałem będąc niewielkim chłopcem. Ale teraz przeczytałem i obejrzałem, więc czułbym się niezręcznie pisząc taką powieść.

Wniosek z tego taki, że moja inna książka, której nie napiszę, nie będzie zaczynała się od:

„Wiele lat później, stojąc naprzeciw plutonu egzekucyjnego, generał Antonii Maciarewicz miał przypomnieć sobie to dalekie popołudnie, kiedy ojciec zabrał go do obozu Cyganów, żeby mu pokazać lód’.

A inna:
"-To co teraz, ha?
Bytem ja, to znaczy Jaro, i trzech moich kumpli, to znaczy Mari, Marko i Adri, a Adri to znaczy po nastojaszczy Jołop, i siedzieliśmy w Barze Krowa zastanawiając się, co zrobić z tak pięknie rozpoczętym, a wieczór był chujnia mrok ziąb zima sukin kot choć suchy."

Walnąłem coś z polityki bo się to zawsze dobrze sprzedaje.



sobota, 6 października 2018

Podróże międzygwiezdne. Energia, część II. Kolejne dawki jeszcze większych liczb


Energia
Część I
Konieczne jest założenie.
Założenie: nasz statek kosmiczny będzie ważył 1000 ton, czyli milion kilogramów. Dużo, mało? Mało. Tak mniej więcej dwa duże, te z największych, zatankowane samoloty (takie jak A380). W tym milionie kilogramów musi się zmieścić załoga, silniki, źródło energii, zapasy, systemy ratunkowe, systemy podtrzymywania życia, narzędzia, komunikacja, systemy sterowania, systemy ochronne itd. itd. Wszystko to, co niezbędne, żeby kilkadziesiąt lat, kilkanaście lub kilkadziesiąt osób przeżyło. To naprawdę niewiele.
Międzynarodowa stacja kosmiczna waży trochę ponad 400 ton (a zapasy są regularnie dostarczane). Żyje na niej 6 osób. Nie jest samowystarczalna.
A nasz pojazd musi być trochę lepiej wyposażony od A380 i lepiej od międzynarodowej stacji kosmicznej. 1000 ton to naprawdę mało. Ale za to piękna okrągła liczba (nie buduję statku - jeszcze; określam problemy w budowie statku kosmicznego).
Zakładam, że mamy już nasz statek w przestrzeni kosmicznej i bum, startujemy, Przyśpieszenie na poziomie 1g czyli 10m/s2 wymaga siły 10 milionów niutonów (10 MN, 10 000 kN; a to wynika z prostego wzoru: F(siła)=m(masa)xa(przyśpieszenie).
Aby uzyskać zakładaną prędkość musimy ten ciąg utrzymywać przez 10 mln sekund (cztery miesiące).
Mija cztery miesiące i mamy docelową prędkość, która wiąże się z docelową energią kinetyczną (E=mv2/2 – w ujęciu Newtonowskim a nie Einsteinowskim). Czyli musimy pomnożyć milion (masa) przez 100 milionów (prędkość) przez 100 milionów (znowu prędkość) i podzielić przez 2. Wynik: 5 i 21 zer J (dżuli). Taką energię (a właściwie pracę) musimy włożyć w nasz pojazd, żeby rozpędzić go do zakładanej prędkości. Czy to dużo? Tak, to dużo energii. 5 i 21 zer, czyli 5 bilionów gigadżuli. Też brzmi nieźle. Ile to właściwie jest?
W programie Apollo (podczas którego podobno ludzie spacerowali po księżycu), za wynoszenie wszystkiego w kosmos odpowiedzialne były rakiety Saturn, napędzane przez pięć silników F1 (nie tych samochodowych). Jeden silnik waży ponad 8 ton. Uzyskiwał ciąg prawie 7 MN (7 000 kN), czyli nasz pojazd wymaga półtora silnika F1. Jeden potrzebuje ponad 2,5 tony paliwa (rakietowa nafta plus ciekły tlen) na sekundę. Napiszę to jeszcze raz: 2,5 tony paliwa na sekundę. Czyli my potrzebujemy mniej więcej 4 tony. 4 tony na sekundę pomnóżmy przez 10 milionów sekund (czas przyśpieszania). Wynik: 40 milionów ton. 40 tysięcy razy więcej niż masa samego pojazdu. Oczywiście w jedną stronę. Oczywiście bez hamowania. Lubię takie liczby - one nic nie mówią. Co to znaczy 40 tys. razy więcej? To znaczy, że idziesz po fajki, albo idziesz dookoła Ziemi. Mniej więcej taka różnica.
Oczywiście silnikami rakietowymi nie osiągniemy zakładanej prędkości. To był tylko taki przykład. Silnikami rakietowymi nie osiągniemy nawet promila (1/1000) zakładanej prędkości. I to nawet nie dlatego, że trudno będzie zabrać kilkadziesiąt milionów ton ciekłego tlenu, ale dlatego, że odrzut gazów w silnikach rakietowych ma zbyt małą prędkość.
Nie tędy droga.
Jeszcze jedno. Żeby nie umknęło, bo problem powróci. Jeżeli startowalibyśmy naszym pojazdem (1000 ton) z naszymi zbiornikami paliwa (40 milionów ton) to nasz cały układ ważyłby 40 milionów ton (pomijam te 1000 ton, to maleńki ułamek). Żeby tej masie nadać przyśpieszenie na poziomie g, potrzebujemy (40 milionów ton, 40 miliardów kilogramów) siły ciągu w okolicach 400 miliardów niutonów, czyli 40 tysięcy razy większej niż siły potrzebnej do przyśpieszenia samego pojazdu. Przy tych samych założeniach (tak absurdalnych, że aż nie chce się wierzyć), potrzebujemy 160 tysięcy ton paliwa na sekundę. W chwili startu. Później jest łatwiej. Czyli musimy zabrać więcej paliwa. Ale więcej paliwa to większa masa więc więcej paliwa i większa masa. I tak dalej i tak dalej. Ale w końcu te wartości się spotkają. Kiedy? Przy jakiej masie? Czy w ogóle jest sens zapisać tę funkcję i to liczyć?
Nie tędy droga.
CDN (Energia).

piątek, 28 września 2018

Wyprawa międzygwiezdna. Rozdział II - przyśpieszenie, czyli cztery miesiące.


Aby dolecieć do gwiazd (w promieniu 20 lat świetlnych*) konieczne jest pokonanie odległości, co może się udać, gdy nasz pojazd będzie poruszał się z odpowiednią prędkością.

*Rok świetlny – miara odległości – czyli odległość jaką światło w próżni pokona w ciągu roku: należy pomnożyć 300 000 km (przybliżenie prędkości światła – tyle pokonuje w sekundę) przez 3600 (sekund w godzinie) następnie przez 24 (godzin w dobie) i 365 (dni w roku). W dużym zaokrągleniu 10 bilionów kilometrów (10 i dwanaście zer).

Ale nasz pojazd nie może po prostu tak szybko się poruszać, gdyż najpierw musi się rozpędzić. Czyli musi przyśpieszać. Najlepiej by było, żeby to przyśpieszenie było równe przyśpieszeniu ziemskiemu (oznaczanym zazwyczaj mały „g”) czyli w każdej sekundzie prędkość powinna wzrastać o 10 m/s. (czyli przyśpieszenie wynosi 10m/s2). To przyśpieszenie jest o tyle przyjemne, że załatwia nam problem z grawitacją, przyśpieszając wciąż i wciąż mamy namiastkę grawitacji, której nie odróżnimy od grawitacji. A to oznacza, że nasze pokłady w naszym pojeździe będą tak skonstruowane, że głowy pasażerów będą wskazywały kierunek lotu* (górą w subiektywnym odczuciu będzie czubeczek statku).

* W większości filmów SF albo mamy obracający się torus (takie coś przypominające dętkę) czy inny walec, które siłą odśrodkową kreuje namiastkę grawitacji, albo inne rozwiązania (np. magnetyczne buty ;)), albo pasażerowie poruszają się wzdłuż statku (nawet jeśli on przyśpiesza, co wydaje mi się dziwne i niemożliwe – ale na razie wszystko to jest niemożliwe).

Wsiadamy na statek i przyspieszamy. Naszym celem jest 1/3 prędkości światła. Dlaczego tyle? Bo przy tej prędkości możemy bawić się Newtonem – efekty relatywistyczne możemy pominąć, gdyż moja zabawa jest zabawą z ciągłymi przybliżeniami. Wolałbym 2/3 prędkości światła. Ale tu już nie można pominąć tego Alberta, który wszystko skomplikował.

Naszym celem jest 1/3 prędkości światła, co pozwoli nam dolecieć do najbliższej gwiazdy w 12 lat. 1/3 prędkości światła to 100 000 km/s czyli 100 milionów metrów na sekundę. Przyśpieszenie mojego pojazdu to 10 m/s2, więc potrzeba 10 milionów sekund, żeby osiągnąć pożądaną prędkość*.

*W rzeczywistości prędkość będzie mniejsza – i tu znowu pojawia się widmo Alberta E.

10 milionów sekund, czyli jakieś cztery miesiące.
Mamy naszą prędkość, wyłączamy silniki i lecimy lotem swobodnym przez jakieś dwanaście lat (przez te 12 lat czyhają na nas życiowe problemy z nieważkością), by zacząć procedurę całkiem odwrotną: musimy zahamować. Odwracamy nasz pojazd (silnikami w kierunku docelowym, czubeczkiem w kierunku startu) albo silniki i odpalamy napęd, i hamujemy z takim samym opóźnieniem, jakie mieliśmy przyśpieszenie, co znowu wykreuje nam namiastkę grawitacji i zajmie cztery miesiące.

Jesteśmy u celu.

A co się stanie jak będziemy dalej przyśpieszać zamiast wyłączyć silniki przy 100 tys km/s? Nic wielkiego. Prędkość będzie rosła, ale czym bliżej prędkości światła tym wzrost będzie wymagał więcej i więcej energii. Ale i tak c (standardowe oznaczenie literowe prędkości światła), nie zostanie osiągnięta. Innymi słowy czym bliżej „c” tym wkład energetyczny w przyśpieszenie będzie przynosił coraz bardziej mizerne efekty. I teraz ktoś powinien zakrzyknąć: hola, hola. A co z zachowaniem energii? Co się stało z energią, którą wpompowaliśmy w przyśpieszenie a przyśpieszenia nie ma? Ta energia zamieniała się w masę. Czyli nasz pojazd coraz wolniej przyśpiesza ale staje się coraz bardziej masywny, a każde dziecko wie, że E=mc2. I tu mam zagadkę, której rozwiązania nie jestem pewien. Czy wkładając w przyśpieszenie energię, która przy małych prędkościach dawała przyśpieszenie na poziomie „g” w dużych generuje coraz mniejsze przyśpieszenia, aby w końcu spaść niemal do zera, mogę liczyć na utrzymanie zastępczej grawitacji. Wydaje mi się, że tak, ale pewności nie mam.

Problem z tym ciągłym przyśpieszaniem jest jednak bardziej poważny. Przyśpieszanie wymaga energii. Dużo energii. Bardzo dużo energii. Tak dużo, że mogą być z nią problemy. I będą. O energii będzie w następnym wpisie.

PS. I jeszcze o prędkości dodatek. Kilka sond kosmicznych zbudowanych przez człowieka opuszcza lub opuściła nasz układ i zmierza w kierunku niewiadomego. Ich prędkości nie osiągnęły 20 km/s, czyli nie osiągnęły nawet 0,00007 c (prędkości światła) a i tak swoją zawrotną prędkość zawdzięczają zabawą z grawitacją planet.
Najszybszy samolot osiąga około 1km/s.
Najszybsze sondy kosmiczne zbliżyły się (wykorzystując przyciąganie grawitacyjne Słońca) do prędkości 100km/s.