Sprawa
Johna Allana Chou nie daje mi spokoju. Dla przypomnienia: John A.C.
poczuł misjonarskie powołanie, udał się na Północy Sentinel,
wyspę, o której wspomniałem tu
(https://jaharer.blogspot.com/2017/04/uciec-z-hareru.html),
z zamiarem zaniesienia tak zwanej dobrej nowiny zamieszkującym wsypę
ludziom. Wyspiarze J.A. Chou zabili. Zdarzenie to przykre – w końcu
zginał człowiek – ale też bardzo ilustracyjne. Niektórzy
powiedzieliby, że nawet ikoniczne (Podobnym zdarzeniem z
ostatnich tygodni
jest zabójstwo saudyjskiego dziennikarza Dżamala Chaszodżdżiego i
to co nastąpiło po nim - doskonale ilustruje to, co jest na tym
świecie najważniejsze i jak można wobec milionów ludzi mówić
bez mrugnięcia, że czarne jest białe a białe czarne).
Kim
był J.A. Chou? Takie uśmiechnięte skrzyżowanie Martyny
Wojciechowskiej z Wojciechem Sławnikowicem. Ukończył uczelnię
założoną przez telewizyjnego kaznodzieję. Nie wiem czy
telewizyjne kaznodziejstwo jest wynalazkiem amerykańskim, ale
właśnie z USA mi się kojarzy. Kojarzy mi się też ze spektaklem,
który jest tak nieprawdopodobny, tak żałosny, tak przerażający,
że aż trudno uwierzyć, że dzieje się to naprawdę. Ale chwilowa
refleksja pozwala stwierdzić, że bardziej nieprawdopodobne,
bardziej żałosne i przerażające spektakle miały już miejsce. I
działy się naprawdę. Telewizyjne kaznodziejstwo dzieje się
naprawdę. Uczelnię założył telewizyjny kaznodzieja Oral Roberts.
Oral Roberts miał syna. Ten syn popełnił samobójstwo niedługo
po tym, jak sąd nakazał mu leczenie w związku z uzależnieniem od
narkotyków i niedługo po tym jak rozpowiedział miastu i światu,
że jest gejem. Oral R. miał też inne dzieci, które mają się
całkiem dobrze (poza córką, która zginęła w wypadku lotniczym).
Sytuacja z synem może coś mówić o telewizyjnym kaznodziei ale
może nic nie mówić i być gównianą zagrywką z mojej strony.
W
każdym razie J.A. Chou skończył uczelnię Orala Robertsa i poczuł
zew misjonarskiej przygody w stylu Indiany Jonesa. Po licznych
przygodach w stylu bezpiersiastej Lary Croft, złamał oficjalne
zakazy, wynajął andamańskich rybaków, którzy dopłynęli na
Północy Sentinel i umożliwili J.A. Chou ewangelizację w stylu (za
wikipedią: https://pl.wikipedia.org/wiki/%C5%9Awi%C4%99ty_Wojciech):
„Przyczyną
naszej [tu] podróży jest wasze zbawienie, abyście – porzuciwszy
głuche i nieme bałwany – uznali Stwórcę naszego, który jest
jedynym Bogiem i poza którym nie ma innego boga; abyście, wierząc
w imię Jego, mieli życie i zasłużyli na zażywanie w nagrodę
niebiańskich rozkoszy w wiecznych przybytkach”.
(Pozwoliłem
sobie na
stylizowanie stylu).
Północni Sentinelczycy mogli mieć inne zdanie bo ich wierzenia (a
zakładam, ze takie mają), są tak mniej więcej 50 tys. lat
starsze. Mogli też pana Chou nie zrozumieć. Pan Chou został
męczennikiem najwyższej próby.
Jeżeli
J.A. Chou wierzył, a zakładam, że wierzył, to jego postępowanie
jest logiczną konsekwencją jego wiary. Występuje to dosyć
oczywista zależność: wierzę, że niewierzenie to pewna droga do
piekła – mieszkańcy Północnego Sentinelu nie mieli okazji
uwierzyć we właściwą wiarę w związku z tym są skazani na
piekło. Ewangelizacja przyniesie nadzieję, że ich dusze będą
zbawione. To dosyć proste. Ale to nie wszystko.
Pierwsze co mi się rzuca w oczy to to, że bóg, w którego wierzył
J.A. Chou jest złośliwym, zawistnym skrzatem, który siedzi na
kosmicznym mchu pod kosmicznym muchomorem i wymyśla, jak ludzi
wrzucać do piekła. Musi go kręcić cierpienia, a zważywszy, że
jest
stworzycielem
ludzi, to wygląda na to, że stworzył ich po to, żeby większości
z nich na sam koniec zafundować wieczne cierpienie. Drugi element
wiary pana Chou to wiara, że jest tylko jedna droga do zbawienia a
cały ruch ekumeniczny to pic i mydlenie oczu. Zakładam, że każdy
prawdziwie wierzący wierzy, że jego droga jest drogą właściwą i
inne może nie są tak całkiem złe ale z pewnością nie prowadzą
do celu (klasztor
Esfigmenu na półwyspie Athos jest tu dobrym przykładem
bezkompromisowości; o tym klasztorze i półwyspie powinienem coś
napisać). Pan Chou wierzył, że czyni dobro. Strasznie dużo zła
uczyniono wierząc, że czyni się dobro. Pan Chou zdawał sobie
sprawę z ewentualnych skutków ewangelizującej misji. Tym skutkiem
mogłoby być całkowite unicestwienie Północnych Sentinelczyków.
Pan Chou wierzył, że warto podjąć to ryzyko, że śmierć
kilkudziesięciu osób, może i jest smutna, ale przynajmniej będzie
to śmierć z ewangelią na ustach a taka jest z pewnością lepsza
niż gówniane życie bez ewangelii. J.A. Chou zginął bo wierzył,
zginął za swoje przekonania, zginął bo konsekwentnie kroczył
ścieżką świeckiego ewangelizatora.
Wiara
usprawiedliwia. Każdy czyn: nieważne jak głupi, jak zły, jak
bezsensowny, jak niebezpieczny, jak krzywdzący; jeśli jest
konsekwencją wiary zasługuje na usprawiedliwienie, może nawet na
szacunek. Ale tylko tej jednej wiary, tej właściwej. W takiej
sytuacji działania Al-Kaidy też są usprawiedliwione. Pan Chou jest
terrorystą takim jakim był Osama bin Laden, tylko z mniejszymi
możliwościami, czyli kimś dobrym, bo kimś kto działał zgodnie ze swoimi przekonaniami.
Północni
Sentinelczycy nie życzą sobie odwiedzin. Przynajmniej tak to
wygląda. Ich wielowiekowa izolacja powoduje, że stwierdzenie: „nie
życzą sobie” może nie mieć sensu. Może posługują się
zupełnie innymi kategoriami. Rząd Indii zakazał kontaktu z nimi.
Pewnie wielu ludzi, którzy usłyszeli, usłyszą lub usłyszeliby o
tej małej wyspie i jej mieszkańcach zgodziłoby się, że należy
zostawić ich w spokoju. Oszczędzić im męki wyborów, które
zapewnia nam nasza cywilizacja, oszczędzić im zdobyczy technicznych
i Szekspira, feminizmu i walki o równouprawnienie mniejszości,
zwycięstw dobrych nad złymi i złych nad dobrymi, jedwabnych szali
i Mozarta, seksownej bielizny i sportowych samochodów, przygód,
seriali, prezydentów, korporacji, celebrytów, reklam, kokainy,
zorzy polarnej, kredytów, śmiesznych kotków i sukienek w
butelkowym kolorze.
Tylko,
że jest w tym jeden szkopuł. Nie tylko pozbawiamy ich dostępu do
cywilizacyjnych zdobyczy ale i do boga, którego światło mogłoby
doprowadzić ich do nieba. Bierzemy więc odpowiedzialność za ich
niezbawienie. A to duża odpowiedzialność. Wyobrażam sobie, że
powinno być ogólnoświatowe referendum, które pozwoliłoby
demokratycznie wybrać religię, której kaganek zostałby zaniesiony
(w odpowiedniej obstawie). W tym wypadku demokratyczny wybór jest
zero jedynkowy i faworyzuje religie, które mają więcej wyznawców,
lepszy PR i silniejsze lobby. Może więc powinna być delegacja
różnych religii, odłamów, sekt, kultów,
szkół
i niech Sentinelczycy wybiorą sami.
Gdy
już wybraliby religię i po jednej stronie wyspy wybudowali kościół
a po drugiej meczet, to należałoby zapoznać ich z dietą wegańską,
segregacją śmieci i systemem parlamentarnym, kapitalizmem i
wartością dodaną, wolnością jednostki, prawami człowieka i edukacją. Po kilkudziesięciu tysiącach lat świat stanąłby
przed nimi otworem.
A
może, gdy jednak tak się nie stanie, a ludzkość powiesi się na
swojej złotym sznurku szczęścia (hihi), za milion lat na Ziemi nasz gatunek
będą reprezentować już niemal wyłącznie Północni
Sentinelczycy, co prawda mający już płetwy i nie bardzo różniący
się od fok i nie mogący opowiedzieć o triumfach H. Sapiens, ale za
to mogący spotkać się ze swoimi futrzastymi pobratymcami z
Galapagos. Co nie zmieni faktu, że po śmierci będą trafiali do
piekła i będą smażeni w nieskończoność przez przyjaciół
złośliwego skrzata.