Mózg przetwarza rzeczywistość. Mózgowi pomagają
pewne hormony i inne neuroprzekaźniki, ale załóżmy, że to mózg
przetwarza rzeczywistość. Zjawiska fizyczne: światło, dźwięki,
ciepło docierają do ciała i w postaci bodźców nerwowych trafiają
do mózgu, gdzie są filtrowane, przetwarzane, opracowywane i
magazynowane. Zjawisko fizyczne w postaci fali elektromagnetycznej o
długości fali 520 nm nie jest zielone, ale po kilku zabiegach z
zakresu fizyki i chemii objawia się w świadomości jako zieleń,
nawet jeśli ta zieleń dla każdego jest inna i ktoś może widzieć
swoją zieleń jako mój niebieski ale obaj nazywamy to zielenią i
nigdy nie poznamy prawdy a prawdą jest fala elektromagnetyczna o
długości 520 nm. To też może nam się tylko wydawać, ta cała
fizyka może nam się tylko wydawać, ale nie będę rozwijał tej
myśli.
Do
mózgu docierają bodźce. Są one poddawane obróbce. Czyli bodziec
– tajemnicza skrzynka – wrażenie. Ale świat jest odrobinę
bardziej skomplikowany niż fala elektromagnetyczna o długości 520
nm. Seksistowsko załóżmy, że jesteśmy heteroseksualnym
mężczyzną, zdrowym, silnym i wypoczętym. I siedzimy sobie na
ławce podziwiając świat i obok nas przechodzi kobieta. Kobieta
wysyła bodźce, a my siedzimy dalej. Przechodzi następna kobieta i
ona też wysyła bodźce a kilka godzin później, nie możemy spać
i nie możemy sobie darować, że nie pobiegliśmy za nią, nie
zaprosiliśmy na kawę albo chociaż do łóżka. Obie kobiety
wysłały bodźce ale zadziałały one w odmienny sposób i do końca
nie wiemy dlaczego tak się dzieje. Bodźców jest całkiem sporo i
trudno jest sobie z nimi poradzić, więc tajemnicza skrzynka w toku
ewolucji wypracowała wiele mechanizmów radzenia sobie z nimi. Przy
skomplikowanym świecie jest to użyteczne ale bywa też
niebezpieczne. Można na przykład oglądać w kółko „Klan” i
dzięki temu odseparować się od bodźców, albo można postrzegać
wszystkich rudych jako złodziei.
Gdy
dociera rozłożony w czasie zestaw bodźców, tajemnicza skrzynka
przerabia ją na opowieść, którą objawia w języku i którą
można przekazać innej osobie. Można opowiedzieć co się wydarzyło
w pracy, opisać wypadek samochodowy i przygody w autobusie. Te
opowieści nie będą ścisłym odzwierciedleniem rzeczywistości. W
większości wypadków cała ta obróbka będzie nieświadoma i
będzie sprawiała wrażenie opowieści odzwierciedlającej
rzeczywistość.
Proces
twórczy działa podobnie ale inaczej. Tajemnicza skrzynka jest
ważna, ale można na nią wpływać, trochą ją sterować,
podpowiadać, można na nią naciskać i można z niej wyciskać.
Wciąż działa jak tajemnicza skrzynka ale trochę wytresowana albo
obłaskawiona.
Jak
to działa w praktyce? Przynajmniej w moim wypadku (bo piszę o
sobie; o tym jak to działa u mnie). Żeby być na bieżąco to
wezmę za przykład koronawirusa. Ale to nie jest tak, że od razu
budzę się i chcę napisać beletrystykę o koronawirusie. Po prostu
chodzi mi (metaforycznie) po głowie, więc myślę o nim. Myślę
też o tym, jak go przerobić na opowieść, bo o wielu sprawach
myślę, jako o podstawie do przeróbki na opowieść. Nie interesuje
mnie opowieść o cierpieniu, o jakiejś historii prawie z życia
wziętej, w której ludzie umierają, ich bliscy rozpaczają, później
podnoszą się, walczą z przeciwnościami, zachowują swoje
człowieczeństwo i powodują łzy u czytelników. Szukam czegoś
innego ale nie wiem czego. Czyli siedzę nad pustką kartką. Myślę,
albo udaję, że myślę aż wpada mi do głowy, pewna mitologiczna
postać, czyli Hiob. Hiob jest dobry bo należy do kodu kulturowego
rozpoznawanego przez kilkaset milionów ludzi, a może nawet więcej.
Przechodzę więc do źródła i czytam księgę Hioba. Wydaje mi się
interesująca bo widzę istotny rozdźwięk pomiędzy wspomnianym
kodem a tekstem. Rozdźwięk tez jest dobry. Zaczyna mnie kusić,
żeby o tym rozdźwięku napisać, felieton jakiś, ale wiem, że o
Hiobie napisano całkiem sporo, nie
będę bawił się przecież w literaturoznawcę ze specjalnością
biblijną. I nie jestem też Sørenem
Kierkegaardem, żeby pisać o Hiobie jak on Abrahamie i Izaaku. Mogę
oczywiście pójść w stronę żartownisiowatą i napisać o tym
księga Hioba to taka zachęta do swingersowania („Jeśli
serce me zwiodła kobieta/ i czatowałem pod drzwiami sąsiada:/
10 niech
moja żona miele obcemu,/ niech inni się do niej zbliżają!” -
cytat za: https://biblia.deon.pl/).
Ale nie idę tylko siedzę na pustą kartką. A moja tajemnicza
skrzynka pracuje. Miele Hioba, koronawirusa,
wchłania i pluje.
Księga
Hioba, jest ciekawa, bo społecznie funkcjonuje inaczej, niż można
ją przeczytać u źródła. Społecznie funkcjonuje mnie więcej
tak: 1. Jest uprzywilejowany Hiob, ma kasę i liczną rodzinę. 2. Na
Hioba spadają nieszczęścia: w pierwszej kolejności traci majątek
i rodzinę a w drugiej zyskuje trąd. 3. Pomimo przeciwności losu
nie wyrzeka się boga a wręcz przeciwnie. 4. Bóg go wynagradza:
znowu jest zdrowy, ma kasę i rodzinę. Księga Hioba ma jednak
trochę więcej treści: 1. Do boga wpada szatan z wizytą. 2. Bóg
chwali się Hiobem, że Hiob to taki sprawiedliwy i wspaniały i bogu
oddany. 3. Szatan podpuszcza boga, że całe to hiobowe boga
uwielbienie wynika z tego, że hiobowi się powodzi a jakby się nie
powodziło to wcale taki boga wielbiący by nie był. 4. Bóg daje
szatanowi wolną rękę w eksperymentowaniu na Hiobie (w dwóch
etapach: najpierw majątek rodzina, później trąd). 5. Do majątku
wliczona jest trzoda i służba. 6. Szatan eksperymentuje na Hiobie
(nic nie ma o tym, że wszyscy ci, którzy umierają trafiają do
nieba albo mają się dobrze; służba i dzieci Hioba to tylko takie
pionki, można je zabijać ile boża i szatania dusza zapragnie). 7.
Do Hioba przychodzą trzej sąsiedzi i mu nawijają, że chyba musiał
coś spsocić bo nie ma kary bez przewiny. 8. Hiob traci swoją
bożopewność. 9. Pojawia się czwarty sąsiad, młodszy od
pozostałych, i też Hiobowi nawija. 10. Na scenę wkracza bóg pod
postacią wiatru i trochę Hioba straszy, trochę mu tam przygaduje,
żeby w swoim wątpieniu za bardzo nie konikował. 11. Hiob poddaje
się temu strachowi i deklaruje swoje do boga przywiązanie. 12. Bóg
przywraca Hioba do łask; Hiob znowu ma służbę, trzodę i
dzieciaki.
Utworzyłem
obraz historii Hioba i teraz muszę połączyć go ze
współczesnością. Pomysły przychodzą znienacka, tajemnicza
skrzynka pracuje. Czysta kartka wciąż jest czysta. Bo w całym tym
procesie (nazwanym twórczym) działają dwa fronty: jeden świadomy,
drugi nie. Ten świadomy działa jak bodziec. Jest tymi 520 nm fali
elektromagnetycznej. A właściwie całym zestawem bodźców
wspomaganych kolejne bodźce ze świata wewnętrznego i zewnętrznego.
To jakby opowieść o opowieści. Ktoś opowiada o przygodach w
autobusie a ja opowiadam o opowiadaniu o przygodach w autobusie. W
końcu pojawia się: tajemnicza skrzynka wypluła coś z siebie –
pomysł (jeszcze nie zarys, jeszcze nie struktura, jeszcze nie
akcja). Kartka nadal jest pusta ale w głowie już się miele całkiem
świadomie ( i wciąż nieświadomie). Szukam pierwszego zdania i
obrabiam pomysł. Pierwsze zdanie jest ważne, szczególnie w
krótkich formach. Ono konstruuje – widać już, że na wypływający
nie wiadomo skąd pomysł nakładane są lejce świadomej obróbki.
Kartka nadal pusta. Czekam na pierwsze zdanie, których już kilka
było ale od czego jest delate. W końcu jest. Pomysł się zawęża,
konkretyzuje ale wciąż jest tylko chmurką a nie młotkiem.
Pierwsze zdanie. Patrzę na stół, wiedzę kubek z poranną kawą
(jest wieczór). To była niezła kawa, ale w opowieści tak już nie
musi być. Zacznijmy więc od kawy. Czyli:
Rafał
Harer (czyli ja),
Hiob
(opowiadanie;
tytuł roboczy; surówka,
czyli tekst nie redagowany – panie
Rafale H.: myj ręce i redaguj teksty).
Kawa
była cierpka. Cierpka i zimna, ale nie miał ochoty zamawiać
kolejnej. Czekał. Zaszył się w kącie restauracji. Trudno go było
dostrzec i jeszcze trudniej podsłuchać. Restaurację prowadził
jego znajomy. Zaufany człowiek, Brachu. Zaufany człowiek wiedział,
żeby temu klientowi nie przeszkadzać. Może za chwilę podejdzie,
może spyta, czy coś potrzeba, może zaproponuje coś do zjedzenia.
Ale jeszcze nie teraz. Będzie wiedział kiedy. Zna się na tym.
Jeszcze nie teraz. Spojrzał na parę jedzącą spaghetti. Miał
nadzieję, że zaraz skończą i wyjdą. Denerwował się. Nie miał
powodu, ale denerwował się. Krążyły plotki. Małe, niewinne
zdania. Nic z nich nie wynikało, ale były, nie chciały zniknąć.
Spojrzał na siedzącego mężczyznę. Znał go, kiedy tamten był
jeszcze Kubusiem. Znał, gdy był Kubą, gdy Jakubem. Teraz mówią o
nim Bos. Bos nie wyglądał groźnie. Bos zazwyczaj niewiele mówił.
Zawsze płacił, zawsze zostawiał napiwek, zawsze dziękował,
rzadko przeklinał. Teraz siedział i wpatrywał się w zapewne pusty
kubek. Lubił pić kawę w kubku. Wychowali się na jednym podwórku.
Do
restauracji wszedł mężczyzna. Jego też znał. Z tego samego
podwórka. Franek. Franciszek, który nie lubił swojego imienia. Na
podwórku wołali na niego Czapu. Franciszek Czapski. Przywitał się
z właścicielem restauracji, zamówił kawę i usiadł naprzeciwko
Bosa. Brachu wiedział, że to dobry moment i podszedł do stolika.
-
Jeszcze jedną? - spytał.
-
Tak, poproszę.
-
Będziecie coś jedli?
-
Nie – odpowiedzieli zgodnie.
Po
chwili Brachu wrócił z kawą. Postawił na stoliku.
-
Jak będziecie czegoś potrzebowali to dajcie znać – dodał.
-
Jasne. Dzięki.
Brachu
wiedział, że teraz powinien się usunąć więc usunął się.
Wyszedł przed lokal zapalić. Było ciepło, przyjemnym, wiosennym
ciepłem. Nie chciał wiedzieć o czym rozmawiają. To nie były jego
sprawy. Nie chciał, żeby to były jego sprawy. To kumple z podwórka
i niech tak zostanie. Oni to wiedzieli i on to wiedział. Ich sprawy.
Bos
wziął łyk kawy. Dorzucił łyżeczkę cukru. Lubił Franka. Franek
lubił jego. To, że Czapu był policjantem a on Bosem komplikowało
trochę to wzajemne lubienie.
-
Co u matki? - spytał Bos.
-
Schorowana, jak zawsze.
-
Tak, pamiętam – Bos uśmiechnął się. - Wybiera się na tamtą
stronę odkąd twój stary pierwszy i ostatni raz się uchlał a
potem biegał z gołym tyłkiem po mieście.
-
Umierała już ze sto razy.
-
Jeszcze nas przeżyje.
-
Na to wygląda.
Zamilkli.
Obaj wiedzieli, że nie spotkali się tu, żeby wspominać stare
dzieje, podwórkowe przygody i pierwsze fajki za garażami.
-
Znasz Dzioba? - Bos przeszedł do sedna.
-
Nie znam. To znaczy nie znałem. Osobiście. Ale papiery były,
czytałem. Takie moje lektury. Wygląda na to, że poznam go bliżej.
Nie ufam mu.
-
Jesteś policjantem. Ja masz, kurwa, ufać handlarzowi?! - bardziej
stwierdził, niż zapytał Bos.
-
Ty też jesteś handlarzem. Dla mnie to gnojek, któremu dałeś
szansę, wyciągnąłeś z tej jego wieśniackiej bandyterki, tych
włamań do sklepów i krojenia pijaczków. Teraz, cholera, jeździ
samochodem za pół bańki, łazi w garniturze i udaje biznesmena od
pieprzonej kostki brukowej.
-
To nie był, nie jest zły chłopak. Może trochę się kiedyś
pogubił.
-
Pracuje dla ciebie? - spytał Czapu i od razu pożałował tego
pytania. Wiedział, że postawił Bosa w niezręcznej sytuacji.
-
Tak – odpowiedział Bos po chwili wahania.
-
Sprzeda cię.
-
Wątpię.
-
Ma kupę kasy, która go nie ochroni. Ekipa z zewnątrz pewnie jest
w drodze. Zabiorą mu wszystko i cię sprzeda, żeby coś, cokolwiek
uratować z pożaru.
-
Może to gnojek ale lojalny gnojek.
-
Jak będzie miał perspektywę dziesięciu lat odsiadki i utratę
wszystkiego co ma, to cię sprzeda.
-
Wyjdzie za pięć, może trzy.
-
Ale z niczym. Będzie ratował własną dupę. Za wszelką cenę.
Ktoś musi beknąć. Był spokój, przez tyle lat był spokój. Obaj
o to dbaliśmy. Ale to się skończyło. I ktoś musi za to pójść
siedzieć. Nie zadowolą się jakimś dzieciakiem z dziesięcioma
gramami. Sam się zgłosisz na ochotnika?
-
Zgarnijcie Dzioba.
-
Jesteś pewny?
-
Będą mieli swoją grubą rybę i sprawa ucichnie. Jak dostaną
kogoś z dwudziestoletnią bemką i złotym łańcuchem na szyi,
kogoś kto baluje na dyskotece w Pierdziszewie to będą szukali
dalej.
-
Może kogoś innego. Bacu?
-
Nie.
-
Dlaczego? To twardziel. Siedział parę lat. Da radę. Też będą
mieli grubą rybę.
-
Pęknie. Zgarnijcie Dzioba.
-
Dziobu się kapnie, że go poświęciłeś. Nie daruje ci. Wsypie
ciebie a za tobą ja też popłynę. - Czapu znowu pożałował
swoich słów.
-
Zaryzykuję. Po nim wszystko się uspokoi.
-
Twoja decyzja. Zgarniemy Dzioba, tyle mogę zrobić. Ale znasz moje
zdanie. A jak się miewa twój ojciec?
-
Bez zmian. Wciąż sadzi marchewkę i pomidory na działce. Mówi, że
nie chce jeść tego gówna ze sklepów. Czas iść, Czapu.
***
-
I po mafiozowaniu, co Dziobu? - odezwał się policjant, Mietek,
Gruby. Uśmiechał się, próbując ukryć zdenerwowanie. Znał
Dzioba. Zastanawiał się czym Dziob podpadł Bosowi, bo musiał
podpaść, skoro siedział teraz w kajdankach, a jego dom przeszukują
centymetr po centymetrze. Mietek wiedział, że nie mogło chodzić o
ten bałagan z leżącą w kostnicy parą przećpanych dzieciaków,
nawet jeśli jedno z tych dzieciaków to córka jakiegoś ministra
czy innego generała. Dziobu nie pasował na kozła ofiarnego. Lepszy
byłby ten Bacu. Lepiej dla wszystkich, gdyby to był ten Bacu.
-
Zabiorą ci i samochód, i dom, i tą pralnię brukarską.
-
Gówno miałem i gówno mam. Przyszło, poszło. Taki los, Gruby.
-
Będą pytali. Wiesz o co. O kogo.
-
Nie mam pojęcia, Gruby. Niech pytają.
***
Trzy
lata, sześć miesięcy, dwa tygodnie. Tysiąc dwieście
dziewięćdziesiąt dwa dni. Otworzyły się drzwi i Dziobu zmrużył
oczy. Stał na chodniku i pomyślał, niemal zamarzył, że podjeżdża
Bos i go zgarnia na jakąś, jebaną, rajską wyspę z dziewczynami,
drinkami, słońcem i zapachem innym niż smród więzienia. Ale Bos
nie przyjechał.
-
Kurwa – zaklął cicho, tak po prostu. Tak w przestrzeń, nie na
Bosa, nie na świat. Tak zwyczajnie.
Stał
i czekał. W końcu zobaczył samochód i wiedział, że to ten. I
zrobiło mu się wstyd. Ale też ucieszył się. Przyjechała po
niego starą, rozklekotaną, pordzewiałą fiestą. Wsiadł i
ruszyli, po tym takim samym, a może jednak innym świecie. Nawet nie
wiedział dokąd jadą. Na pewno nie do domu. Dom mu zabrali. Firmę
mu zabrali. Dwa mieszkania też.
Wszedł
do mieszkania. Pokój z kuchnią. W takim się wychował. Z ojcem,
matką i siostrą. Wcale nie. Wychował się na podwórku. I mieli
jeszcze jeden pokój. Dzielił go siostrą. Podzieli równo na pół
meblościanką. Siostra dała nogę jak miała szesnaście lat.
Skutecznie. Wcześniej kilka razy mniej skutecznie. Pokój z kuchnią.
-
Zjesz coś? - spytała. Miała podkrążone oczy i wkurwa na twarzy.
Ale po niego przyjechała.
-
Tak.
Zjedli
w milczeniu. Zapalił.
-
Nawet się nie odezwał, co? Pierdolonej paczki nie przysłał -
zasyczała, gdy gasił fajka.
-
Kto?
-
Wiesz kto. Wielki, kurwa, Bos.
-
A dlaczego miał mi przysyłać paczki? Dlaczego miał mnie
odwiedzać?
-
Wiesz dlaczego. Tylko idiotę udajesz.
-
Nic mi nie był winien. Nic.
-
Gówno prawda.
-
Idę spać. Daj mi jakiegoś procha. Ząb mnie napieprza. Kiepskich
tam mają dentystów.
Nie
wychodził z domu przez trzy dni. Czekał na telefon, chociaż
wiedział, że nie zadzwoni. Nic nie uratował z pożaru. Może przez
własna głupotę a może przez zbieg okoliczności. Nie zdążył.
Zostawili mu zegarek. Wart może z tysiaka. Telefon zadzwonił. Ale
to nie był ten telefon. Koledzy. Wyszedł, wsiadł do samochodu.
Pojechali do knajpy. Stawiali.
-
Co zamierzasz? - spytał Daduś, gdy już pogadali o głupotach,
plotkach i przygodach z wymiarem sprawiedliwości.
-
Nie wiem.
-
Wracasz do gry?
-
Nie mam z czym.
-
Pożyczyć ci łopatę, żebyś mógł wykopać, to co zakopałeś?
-
Nie zakopałem.
-
Nic nie zostało?
-
Nic. Zegarek.
-
No to jesteś w dupie. Nieźle cię załatwił. Co przeskrobałeś?
-
Nic.
-
Nie pierdol. Musiałeś coś zachachmęcić. Upierdolił cię na
całej linii.
-
Nic. Byłem grzeczny. Nie walnąłem go nawet na gram.
-
Nie chcesz to nie mów. Twoja sprawa. Odezwał się?
-
Nie.
-
Czyli musiałeś go czymś wkurwić. Wiesz, wiemy jaki on jest.
-
Zrobił to, co uważał, za słuszne.
-
Pieprzenie. Załatwił cię. Coś jest na rzeczy.
-
Nie wiem, czy miał z tym coś wspólnego.
-
Jak nie miał?! Musiał mieć. Nic nie dzieje się tak po prostu.
-
No dobra. Jestem w dupie. Nie mam kasy. Mieszkam w jakimś chlewie. I
co? Mam pierdolić, jaki z niego kutas. Może i kutas. Może mnie
wyjebał. Bo miał na to ochotę. Kto mu, kurwa, zabroni? Ja byłem
czysty. Nie podskakiwałem, nie wyjebywałem go. Nie chcecie mi
wierzyć, to nie. Może to kawał chuja. Zostawił mnie z niczym.
Może. Ale ja byłem czysty. Robiłem, co chciał. Co, mam teraz do
niego, kurwa, zadzwonić i przeprosić, za to czego nie zrobiłem.
Mam się prosić o łaskę. Jebię to. Zostawił mnie i nie mam nic.
Pierdolę go ale nie będę na niego rzygał. Niech spada.
-
Może się coś znajdzie. Jakąś robotę dla ciebie. Jakiś kursik.
-
Kursik?! Kursik, kurwa. Co wy pierdolicie? Jaki kursik? Mam teraz dla
was jeździć z kursikami?!
-
No, nie o to chodzi. Coś na początek.
-
Kursik, kurwa. Następni zbawcy.
-
Daj spokój.
Dziobu
chciał wyjść. Ale nie wyszedł. Chciał się najebać, ale nie
miał za co, więc musiał zostać, Gadka się już nie kleiła.
Tylko to im zostało: nawalić się. I jeszcze przyszedł ten młody
cwaniaczek. Przydupas. Wazeliniarz pierdolony. „Bos to, Bos tamto”.
Dziobu nie mógł tego słuchać. Tego pieprzenia o Bosie. Był już
pijany, miał dosyć ich i miał dosyć Bosa, nawet słuchania o nim.
-
Zapierdalałem dla niego – zaczął mruczeć bardziej do stolika
niż do nich. - Tak, zapierdalałem dla niego. Zarabiałem, ale on z
każdego mojego tysiaka miał dziesięć. Nie narzekałem. Nie
obrabiałem go, nie kantowałem. Trzy i pół roku i ani jebanego
grosza. Wypiął się wielki, kurwa, pan. Nawet słowa o nim nie
powiedziałem. Cisnęli ale wytrzymałem. Wielki, kurwa, Bos. Wielcy
kumple, a zastawił mnie jak pieprzonego psa.
Chciał
jeszcze coś dodać. Spojrzał na nich i już nie chciał. Podniósł
się. „Wielki, kurwa, Bos” - pomyślał mijając drzwi. Zataczał
się, ale miał wrażenie, że alkohol wyparował z jego głowy. Albo
skoncentrował się w nogach. W połowie drogi do domu, jakieś
gnojki sprzedali mu kilka kopów i zapieprzyli zegarek.
Dziobu
siedział w domu. Tydzień za tygodniem. Siedział przed telewizorem,
wpatrywał się w niego jakby chciał go zaczarować, czasem patrzył
na podkrążone oczy Ewki, czasem zapalał szluga albo wypijał piwo,
jak mu kupiła. Ona prawie przestała się odzywać, on też milczał.
Wiedział, że niedługo odejdzie. Wcale się jej nie dziwił. Była
mądrzejsze od niego. Żyli z biżuterii, którą jej kiedyś dał, a
którą ona gdzieś skitrała. Za mało jej dał.
Po
trzech miesiącach od wyjścia z więzienia pod drzwiami znalazł
telefon. Wpatrywał się w niego jakby to wpatrywanie miało mu
powiedzieć, co niby miałby z nim zrobić. Aż podskoczył gdy
usłyszał dzwonek. Zanim odebrał domyślił się, kto dzwoni.
-
Słyszałem Dziobu, że trochę na mnie psioczyłeś – usłyszał w
słuchawce.
-
Osrałeś mnie. Zostawiłeś z niczym. Kurwa, z niczym. Tyrałem dla
ciebie, a ty mnie wyjebałeś. Tyle – odparł niemal bez wahania.
Już się nie bał. Już było mu wszystko jedno.
-
A kim ty kurwa jesteś? Jak cię wciągnąłem w interes to nic nie
miałeś. Nic. Nie musiałem. Mogłeś dalej włóczyć się po
ulicach zadowolony, że masz na piwo. Ja rozkręciłem ten interes,
ja nawiązałem kontakty, ja załatwiam towar, ja ryzykuję coś
więcej niż trzy lata. Wciągnąłem cię na gotowca. Źle miałeś?
Więc teraz nie jęcz.
Dziob
milczał. Wiedział, że Bos ma rację. Był nikim i jest nikim, a
wszystko co miał jemu zawdzięczał. Gdyby nie on pewnie by już
gryzł ziemię.
-
Byłem trochę napity. Daj spokój. Ale tam nie powiedziałem o tobie
nic. Nawet się nie zająknąłem. Chcieli mieć cię na talerzu,
myśleli, że pęknę. A to w knajpie… Byłem trochę napity. I
wkurwili mnie, bo pieprzyli, że coś musiałem zajebać, że takie
rzeczy nie dzieją się bez przyczyny a ja przecież nic nie
zajebałem. Wiesz o tym. Wiem, że wyciągnąłeś mnie z bagna, więc
mogę dalej żyć w bagnie. Nie będę ci podskakiwał. Ty jesteś
Bos. Po prostu mam trochę dosyć tego, że patrzą na mnie jak na
złodzieja, jakby ci coś zajebał. A nie zajebałem. Wiesz.
-
Wiem. Nimi się nie martw. Zajmę się tym. To sprawa między tobą a
mną. Chuj im do tego. A teraz słuchaj: weź tego gruchota od Ewki i
pojedź do „Narożnej”.
-
Do tego sklepu z wódą?
-
Tak.
-
Weź ze dwie butelki czego chcesz i odbierz paczkę. Zadzwonię do
ciebie za godzinę i powiem, co z nią zrobić.
-
Okej.
Rok
później Dziobu nie mógł się zdecydować czy w Land Cruiserze
woli fotele skórzane czy z alcantary.
Kupował
Ewie więcej biżuterii.
KONIEC
Opowiadanie
jak opowiadanie. Zaczęło się od koronawirusa a skończyło na
kryminalnej przypowiastce opartej na mitologii, w której ani śladu
choroby. Jakby samo się napisało. To trochę pokazuje jak to
działa. Bodziec (grupa bodźców) wpada do głowy i tworzy bodziec
(opowieść), nad którym nadbudowuje się kolejna opowieść, która
jest bodźcem itd. W „trybie pisanie” (który czasem trwa
sekundy, czasem dni) wszystko dookoła zaczyna się jawić jako
kolejny impuls, kolejny element powstającej opowieści.
To
nie jest jednak tak, że to się po prostu dzieje. Cała sztuka
polega na tym, żeby tym sterować, jednak powozić tym dzikim,
pisarskim konikiem (napisałem „dzikim, pisarskim konikiem”?,
biada mi). Ale dużo dzieje się w tajemniczej skrzynce. Czyli?
Zaczyna się od tematu: o czym chciałbym napisać. Ten temat
kiełkuje. Otaczają go pomysły. Pomysły łączą się i
rozdzielają, kopulują i rodzą, aż w końcu jeden z nich urasta do
rangi głównego kandydata. I zaczyna się wpatrywanie w pustką
kartkę.
Tak
naprawdę to nie wiem, jak to się dzieję. Próbowałem to
usystematyzować („na początku był bodziec”) ale nic z tego nie
wyszło, poza chaosem i opowiadaniem. Czyli jak to działa? Chciałem
napisać, jak to działa, a napisałem opowiadanie. Tak to dział