sobota, 24 lutego 2018

Prawie pochwała polowań

Dla wielu myśliwi to wrogowi najgorsi. Co skłania mnie to delikatnego oblizania tematu. Do owego polizania muszę przyjąć założenie natury etycznej. Oto one:
Działania polegające na ograniczeniu cierpienia zwierząt są pozytywne.
Muszę także przyjąć dodatkowy warunek brzegowy:
Za zwierzęta uznaję (nie tak w ogóle, ale na potrzeby tego tekstu) zwierzęta (tu w znaczeniu ogólnym), od pewnego stopnia rozwoju ewolucyjnego. Czyli wyłączam komary, muchy i miliony innych stworzeń, które, jak większość przedstawicieli homo sapiens, uśmiercam niechcący, mimochodem, przypadkiem a czasem całkiem celowo. Natrafiam tu na pewną trudność, gdyż nie wiem, gdzie mógłbym postawić stosowną granicę, jak mógłbym ją precyzyjnie ustalić i jakimi kryteriami powinienem się kierować. Wydaje mi się, że jest to niemożliwe a każda graniczna decyzja jest arbitralna. Arbitralnie stawiam granicę pomiędzy kręgowcami i bezkręgowcami, zdając sobie sprawę, że może to być bardzo krzywdzące dla niektórych głowonogów.
Konsekwencją powyższego założenia i przyjętego warunku brzegowego jest to, że każda osoba zadaje cierpienie zwierzęciu. Poza weganami oczywiście, co czyni wegan jedynymi w pełni moralnie uprawnionymi osobami do krytykowania myśliwych. Mogę oczywiście zadać sobie trochę trudu i obalić także tę tezę opierając się na wpływie działań pośrednich, które nie uwolni nikogo o przyczyniania się do cierpienia zwierząt. Podobnie jak nawet najbardziej świętobliwe życie przyczynia się do cierpienia innych ludzi. Ale zostawię to, żeby nie rozpisywać się za bardzo i komplikować sprawy. Czyli jeszcze raz: jedynie weganie nie zadają cierpienia zwierzętom i w związku z tym tylko oni mają moralne prawo krytykować myśliwych (zawsze oczywiście można zakwestionować to wynikanie, gdyż właściwie logicznie jest błędne).
Teraz muszę napisać coś o myśliwych. Myśliwy to osobnik, który za pomocą broni pozbawia życia zwierzę, a następnie on sam lub jego koledzy, koleżanki, znajomi, klienci czyli jacyś inni ludzie to zabite zwierzę konsumują. Ta definicja wyłącza z grona myśliwych np. norowców, których działanie jest skierowane wyłącznie na akt zabicia i zadania cierpienia, czy tych, którzy polują zwierzęta niejadalne lub niejadane (np. lisy). Innymi słowy, według tej definicji, myśliwy (w rozumieniu powszechnym) czasami przestaje być myśliwym.
W społeczeństwach zachodnich nieweganie zjadają mięso lub produkty pochodzenia zwierzęcego (mleko, sery, jajka) pochodzące przede wszystkim z hodowli i w przypadku ryb z połowu. Teraz trzeba na szali postawić cierpienie zwierząt, bo zadaniem jest minimalizowanie tegoż, gdyż założyłem, że jest to moralnie właściwe a celem jest dążenie do moralnej właściwości. Czyli należy położyć na cierpiętniczej szali cierpienie zastrzeliwanej sarny i cierpienie krowy mlecznej, świni mięsnej czy kury na skrzydełka albo na jajka. Wymiarowanie cierpienia ma tę niewdzięczną cechę, że jest subiektywne a cierpienie zwierząt jest zwierzęco subiektywne a jego określenie jest projektowaniem subiektywnego ludzkiego cierpienia na wyobrażone lecz rzeczywiste, ale trudne do określenia cierpienia zwierzęcia. Można jednak zakładać, że polowanie od etapu początkowego, w które zwierzę już zostało zaangażowane do etapu końcowego, czyli ostatecznego uśmiercenia jest zadawaniem tej sarnie czy innemu jeleniowi cierpienia. Nie za bardzo znam się na polowaniach, ale zakładam, że zadawanie cierpienia zwierzęciu liczone jest w sekundach czy minutach i tylko w wyjątkowych wypadkach w godzinach. Te wyjątkowe wypadki, mają miejsce wtedy, gdy polujący spieprzy robotę, co się czasami zdarza. Efektem końcowym jest śmierć zwierzęcia. Na drugiej szali mamy na przykład świnię hodowaną na mięso, która właściwie od początku swojego życia cierpi, a później i tak jest zabijana, a sam proces zabijania od momentu wyjazdu do rzeźni do samego uśmiercenia jest długi i często liczony w godzinach. Czasami uśmiercenie nie przebiega gładko i sprawnie (tym razem rzeźnik spieprzył robotę) ale (przynajmniej mam taką nadzieję), są to przypadki sporadyczne. Innymi słowy sarna biega sobie po lesie w swojej sarnie szczęśliwości aż spotyka myśliwego, który ją zabija albo mamy świnię, która w w zupełnie nieświńskich warunkach żyje przez kilka miesięcy, co prowadzi mnie do konkluzji, że mając wybór pomiędzy życiem sarny i życiem świni wybrałbym jednak życie sarny. Tylko, że wagą cierpienia uczyniłem czas: dłuższe cierpienie równa się większe cierpienie, przy założeniu podobnej jego intensywności. Jednak czas nie może być jedynym miernikiem cierpienia.
Czas ma tę przyjemną właściwość, że daje się łatwo mechanicznie zobiektywizować. Pozostałe właściwości cierpienia, są obarczone jest silną antropomorfizacją. Nawet bawiąc się w laboratorium i przeprowadzając okrutne doświadczenia aby zbadać ich wpływ na funkcjonowanie organizmu (od tętna po aktywność mózgu) musimy je przełożyć na jakiś wzorzec cierpienia. Ale nawet czas jest projektowaniem czasu ludzkiego na czas zwierzęcia. Konieczne byłoby także dodanie skali cierpienia. Dzięki czemu moglibyśmy stworzyć funkcję określającą przebieg cierpienia w czasie i całkując ją otrzymać pewną wartość cierpienia dla indywidualnego przypadku. To łatwa droga, tylko, że: nie jestem pewnym, czy można porównywać czas sarny i czas świni, a już jestem pewien, że dużym błędem jest porównywanie cierpienia sarny i kury.
W każdym razie kilka powyższych uwag wyrażają trudność obiektywizowania cierpienia. Zmusza to przyjęcia jakiś założeń cierpiętniczych, których nijak się nie da udowodnić. Posiłkując się przeczytanymi paroma książkami i obejrzanymi kilkoma filmami oraz głęboko się nad zastanowiwszy doszedłem do wniosku, że cierpienie większości zwierząt hodowlanych jest nieporównanie większe od cierpienia zwierząt upolowanych. Można podnieść argument, że taka, dajmy na to kura, nie za bardzo wie, że cierpi, bo nie ma porównania do wspaniałego życia na wolności, że się przyzwyczaiła, że wcale nie ma tak źle i z każdym rokiem (oczywiście nie ta jedna konkretna kura tylko kura w swej kurzej ogólności) ma coraz lepiej bo stosowane przepisy odpowiednio regulują poziom jej cierpienia.
Wynika z tego, że jedzenie dziczyzny wpłynęłoby na zmniejszenie sumarycznego cierpienia zwierząt. Jest w tym jednak pewien problem. Pobieżne przejrzenie statystyk pokazuje, że w Polsce wyhodowuje się niemal 100 kg mięsa na jednego obywatela. Próba zastąpienia takiej ilości przez dziczyznę byłaby dosyć trudna. I z moich skromnych wyliczeń wynika, że uwzględniając sarny, jelenie, dziki, daniele, trochę ptaków, trochę zajęcy - dziczyzny, przy zachowanej ilości konsumowanego mięsa, starczyłoby na kilka dni, może tydzień. Z tych samych statystyk można wyliczyć, że w Polsce w ciągu sekundy (24 godziny dziennie, 365 dni w roku) uśmiercanych jest kilka zwierząt. Statystkę podwyższają kury, ale gdyby nawet uwzględnić same świnie, to jedna jest zabijana co kilka sekund (jak dzień, noc i rok długi i szeroki). Na każdego statystycznego obywatela rocznie zabijana jest prawie cała świnia i całkiem spore stado kuraków.
Dobra. Czyli każdy statystyczny obywatel (w tym myśliwy; chyba, że myśliwy jest weganinem) w sposób pośredni zabija całkiem potężne stado zwierząt i produkuje całe morze zwierzęcego cierpienia (myśliwy dodatkowo, ma udział w zabijaniu i zadawaniu cierpienia zwierzętom niehodowlanym).
Pozostaje więc pytanie dlaczego myśliwy to dla wielu wróg najgorszy? I przyszło mi do głowy kilka niezbyt odkrywczych teorii na ten temat, które bardziej traktują o tych, którzy jedzą „normalne” mięso. Oto one:
1. Konsumenci mięsa nie dostrzegają w sposób emocjonalny związku pomiędzy kotletem a cierpieniem zwierzęcia; w przypadku myślistwa związek ten jest oczywisty.
2. Mięso jest produktem, takim jak telewizor albo kosiarka. Pomimo oczywistego związku kotleta ze świnią, związek ten nie funkcjonuje w sferze świadomości. Trudno to samo powiedzieć o sarninie.
3. Język wzmacnia punkt drugi. Skrzydełka nie są skrzydłami, tylko czymś co chrupie się z tekturowego pojemnika.
4. Sarny i jelenie (i pozostałe leśne futrzaki) są ładne. Mają sarnie oczy i dostojnie biegają po łąkach. Można o nich nakręcić wzruszający film przyrodniczy albo jeszcze bardziej wzruszający film rysunkowy o jelonku Bambi. Dziki zwierzęta mają „twarz”, indywidualność, swoją historię, swoje życie, są u siebie w lesie. Nie należą do kategorii własności. Ich cierpienie jest wyżej wyceniane niż cierpienie świni. Wielokrotnie wyżej. To świadczy o tym, że są zwierzęta równe i równiejsze. To trochę tak jak z psami. A właściwie jedzeniem psów. Jedzenie psów jest postrzegane jako barbarzyństwo, ale nie bardzo różni się od jedzenia świni (napisałem o tym opowiadanie), co może powiedzieć każdy kto miał świnię w charakterze domowego pupila.
5. Myśliwi wokół swojej myśliwskiej działalności robią prawdziwą szopkę. Braterstwo strzelby, ceremonie przejścia i cały ten i śmieszny i okrutny szajs. Ze swojej działalności robią coś na kształt sekty albo neoplemienności, jak kto woli. „Zwykłe” mięso jest sprawą techniczną. Może i rzeźnicy lubią się wzajemnie, podobnie jak hodowcy, ale jest to ich zawód a nie coś niemal boskiego.
6. Myśliwi są postrzegani jako grupa uprzywilejowana i związana z elitą polityczną lub finansową. A właściwie będąca częścią tych elit. To historycznie uwarunkowane postrzeganie ma oczywiście silne odzwierciedlenie w rzeczywistości. Ta elitarność nie ma wysokich notowań.
7. Myśliwi wtrącają się w sprawy natury. Jeżeli dochodzimy do wniosku, że środowisko naturalne jest ważne to polowanie zakłóca naturalność tego środowiska: od regulacji liczby zwierząt są lisy, wilki, rysie i niedźwiedzie a nie myśliwi; natura sobie poradzi itd.
8. Myśliwi czerpią przyjemność z zabijania. Nie jest to zło konieczne („zwykłe” mięso), ale sprawianie sobie przyjemności z cierpienia tych, którzy nie mogą się bronić. W takiej sytuacji nie ma równowagi sił, zwierzę nie ma szans, a myśliwi często graja nie fair. To już nie jest indiańskie, wielogodzinne tropienie, w którym chodzi o przeżycie, ale fanaberia z ambony, paśniki i nęciska.
9. Myśliwi mają specjalne prawa, które stoją ponad prawami innych osób.

W związku z punktem siódmym dokonałem pewnych nieprecyzyjnych obliczeń. Założę, że liczebność zwierząt dzikich musi być ograniczana, gdyż lepiej żeby ginęły z wilczych zębów lub z dubeltówki, niż miałyby zdychać z głodu. Czyli sytuacją idealną jest samoregulacja w naturze. W Polsce mamy kilka gatunków drapieżników, z których tylko trzy (wilk, niedźwiedź i ryś) mogą polować na dorosłe osobniki jeleniowatych czy świniowatych. Ze względu na liczebność, ryś i niedźwiedź mają znaczenie marginalne. Pozostaje wilk. Jeżeli uznamy, że obecna populacja dużych zwierząt łownych (sarny, jelenie, dziki) jest na odpowiednim poziomie i jej dalszy wzrost spowodowałaby w krótkiej perspektywie niewydolność środowiska w ich wykarmieniu (należy pamiętać, że wzrost ich populacji w ostatnich kilkunastu latach jest więcej niż spektakularny - w przypadku większości gatunków kilkuset procentowy), to utrzymanie tych populacji na takim samym poziomie przy pomocy naturalnej działalności wilka oznaczałoby, że populacja wilka musiałaby wzrosnąć kilkadziesiąt razy – z obecnej około tysiąca do dwudziestu, trzydziestu tysięcy, co może jest i piękną perspektywą, ale niemal nierealną a na pewno długofalową. Wymagałaby ona powstania znacznej liczby większych skupisk leśnych, a więc zmniejszenia areału pól uprawnych, co jest możliwe jeśli zostałaby ograniczona produkcja roślinna na pasze, czyli zmniejszenie hodowli zwierząt.

W związku z punktem ósmym: pewnie myśliwi mają satysfakcję z zabijania, ale jedzący kotleta mają satysfakcję z jedzenia kotleta, czyli czują brzuszne zadowolenie z cierpienia zwierzęcia. To, że często sami nie byliby w stanie tego zwierzęcia zabić, niewiele tu zmienia. Powtórzę: jedzenie kotleta jest czerpaniem satysfakcji (pośrednim) z cierpienia zwierzęcia.

To tyle. Jak wspomniałem na początku to tylko liźniecie tematu, którego nie maiłem zamiaru wyczerpać, a jedynie pobieżnie zasygnalizować kilka wątków. Tematu, który jest ciekawy, bo bardzo wiele mówi o naturze ludzkiej, o tym, że pewne aspekty życia zostały odepchnięte od oczu i uszu i w związku z tym przestały istnieć.

Dodatek:
Przypomina mi się „afera” na temat małych świnek sprzedawanych w całości przez jedną z sieci hurtowych kilka lat temu (np. http://wiadomosci.dziennik.pl/wydarzenia/artykuly/440548,siec-makro-wycofuje-zafoliowane-prosiaki.html). Dla wielu taka świnka nie była odpowiednim produktem żywnościowym. Sieć wtedy wycofała się ze sprzedaży. Mała niemal uśmiechnięta świnka w całości to coś złego. Duża świnia w kotlecie to nic złego. Różnica pomiędzy tymi dwoma „produktami” polega na ich emocjonalnym postrzeganiu, a nie rzeczywistej różnicy.

Dodatek II
W jednym ze świąt muzułmańskich (Id al-Adha; święto ofiarowania) w wielu miejscach publicznie zarzynanych jest tysiące zwierząt. Krew leje się po ulicach, owoce drgają w konwulsjach albo grzecznie czekają na swoją kolej. To jeden z podnoszonych dowodów na barbarzyństwo wyznawców tej religii. To może być jednak dowód na hipokryzję naszego kręgu kulturowego – pewnych rzeczy nie robimy publicznie: od tego są specjalne, zamknięte budynki, więc właściwie nie robimy tego wcale.

Dodatek III
Wilki powróciły do puszczy Kampinoskiej po 50 latach. Zanim wróciły ostatnia wilczyca z młodymi została zatłuczona kijami w połowie lat sześćdziesiątych.

sobota, 3 lutego 2018

Narzekanie

Krótkie narzekanie. Próbuję uciec od politycznej czy społecznej chwilowości i patrzeć na otaczająca mnie rzeczywistość z pewnego oddalenia. Nie zajmować myśli wydarzeniami dnia, pomimo tego, że stanowią część większego procesu. Ucieczka ta jest trudna, jeśli nie skazana na niepowodzenie. Napisałem o polityczności w jednym z blogowych wpisów. O tym, że włazi i rozpycha się i nie daje odpocząć. Ale przyjąłem pewne założenie: nie komentuję (może powinienem?) leśnych tortów z czekoladowymi wafelkami, ani nagonki rodem z 68 roku, czasów tuż powojennych (II wojna świat.), czy dwudziestolecia międzywojennego, ani historii pisanej paragrafami ani nie silę się na ekspercką znajomość himalaizmu zimowego, nie wypowiadam się na temat butów ani płaszczy modnych tej zimy i noszonych przez wiadomo kogo, staram się omijać szerokim łukiem własne chętki do tragikomicznego naigrywania się z postaci, które są idealnymi kandydatami do tragikomicznego naigrywania się z nich, pomimo tego, że miliony ludzi w nich wierzy i nie dostrzega ich tragikomizmu, nie wspominam o ludziach przesiąkniętych jadem i myślących tym jadem, ani całej armii przyklaskiwaczy, a nawet o całej masie tych uwznioślonych wiarą we własną rację i nawet nie dopuszczających myśli o racji innych, gdyż myśli innych muszą krążyć w oparach absurdu i błędów. 

Ale do kurwy nędzy, jak wiedzę słowo naród i narodowy odmieniany na wszelkie możliwe sposoby i we wszystkich możliwych kontekstach, to mam ochotę wyć.