czwartek, 10 marca 2016

14 Lutego. Część II: powrót Krętka bladego.



Europejskiemu odkrywaniu świata towarzyszył smród niemytych ciał, niepranych ubrań, źle odżywionych ludzi i chorób. W tym ostatnim załoga pod dowództwem J.C. nie była wcale najgorsza. Osiemnasty wiek to początek walki ze szkorbutem. Prymitywnej i chaotycznej, ale zawsze jakiś początek. Dzięki chaosowi na pokład trafiały też te pokarmy, które miały trochę witaminy C, co poprawiało sytuację. Całe to Tahitańskie bzykanko, które doświadczyła załoga Endeavoura, też nie miało (przynajmniej nie od razu), tragicznych następstw. Niemniej jednak europejski eksport Krętka bladego trwał w najlepsze (patrz kilka postów wstecz) i Cook spóźnił się. Krętek na wyspie już był i miał się dobrze. Aż korci, żeby zadać pytanie, kto go dostarczył. Mógł oczywiście być to Samuel Wallis, a właściwie załoga Delfina, statku przez niego dowodzonego. Albo załoga Boudeuse z Louisem Antoine de Bougainville, pierwszym francuzem, który opłynął nasz glob. Przynajmniej taka powszechna panuje opinia na temat pierwszego francuskiego opłynięcia globu. Ja w to nie wierzę, bo wydaje mi się całkiem możliwe, że wśród setek bezimiennych marynarzy, którzy pływali dookoła Ziemi, mógł zdarzyć się jakiś Francuz. No ale w końcu kogo to obchodzi, przecież to byli zwykli marynarze, a nie koleś z głupia peruką na głowie, co mogłoby świadczyć o tym, że jest ważny i musi zostać zapamiętany.



Ten Francuz został upamiętniony między innymi poprzez nadanie nazwy jednej z wysp Pacyfiku. Wyspa nazywa się Wyspą Bougainville’a. Wyspa była zamieszkała od kilkuset stuleci ale miejscowi oczywiście nie wpadli na pomysł żeby nadać jej jakąś nazwę. Ci miejscowi (przynajmniej pierwszy rzut, który pojawił się na wyspie) przypłynął z Nowej Irlandii. Szukałem Nowej Irlandii w atlasie. Spodziewałem się, że jest gdzieś na Atlantyku, na przykład jest jedną z wysp Hybrydów Zachodnich. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że wyspa ta wznosi się na wschód od Nowej Gwinei, w archipelagu (napięcia, napięcie) Bismarcka i należy do Papui Nowej Gwinei, a jej najwyższym szczytem jest góra Hansa Meyera, który był Niemcem i jako pierwszy zdobył Kilimandżaro, całkiem daleko od Nowej Irlandii. Szczyt Hansa jest dosyć wysoki i dlatego wyspa się wznosi. Hans Mayer zdobył Kilimandżaro wraz z Ludwig Purtschellerem oraz trzynastoma innymi osobami, o których nikt nie pamięta, bo tylko nosili za nimi bagaże, gotowali dla nich i byli ich przewodnikami. Na dodatek byli czarni, co ich już całkowicie dyskwalifikuje.



Wracając na Wyspą Bougainville’a. To całkiem spora wyspa, o powierzchni niewiele mniejszej od powierzchni Gambii a słynie z tego, że wcale nie chce być częścią Papui Nowej Gwinei. Nie chce być częścią z wielu powodów, ale oczywiście także dlatego, że na wyspie jest sporo miedzi, a miedź może nie jest tak kosztowna jak złoto, ale też swoją cenę ma. Taki zbieg okoliczności (chęć odłączenia i miedź) to doskonałe ziarno, z którego kiełkuje wojna. Akurat w tej zostało zabitych tak mniej więcej (to mniej więcej ma dla zabitych szczególne znaczenie) piętnaście, a może dwadzieścia tysięcy ludzi, co daje naprawdę wysoką śmiertelność (teraz na wyspie mieszka niecałe dwieście tysięcy ludzi). Wyspiarze może niepodległości nie uzyskali ale autonomię na pewno. Autonomię w ramach Papui Nowej Gwinei, której głównym obszarem jest wyspa Nowa Gwinea. Przez środek wyspy przebiega prosta jak laserem cięta wyimaginowana linia, która dzieli wyspę na dwie części i każde porządne zwierzę (na przykład jakiś przedstawiciel drzewiaków) musi mieć wizę, że łazić po lesie, szczególnie z torbą.  



Wracając do Cooka. Skończyłem na tym, że gdy Cook dopłynął do Tahiti, Krętek blady miał się tam już zupełnie nieźle. Przypłynął sobie albo z Anglikiem albo z Francuzem. Spór o to z kim zostanie nierozstrzygnięty, bo wszyscy zaangażowani w eksport-import Krętka na Tahiti nie żyją. Dzięki nierozstrzygniętemu konfliktowi Anglicy syfilis mogą nazywać chorobą francuską, no bo jak może być angielska, skoro Anglicy to tacy dżentelmeni i nigdy, przenigdy, a Francuzi mogą syfilis nazywać chorobą angielską, bo przecież Anglicy to piraci i łobuzy, i na pewno, na pewno.



I wciąż próbuje sobie to wyobrazić. Życie na żaglowcu w osiemnastym wieku (a także wcześniej i później). Setka facetów, z których osiemdziesięciu kilku żyje w podłych warunkach stłoczona na przestrzeni dla może kilkunastu osób, w rejsie nie wiadomo dokąd, skazanych na rok, dwa i trzy wspólnego przebywania ze sporadycznymi przerwami, kiedy do statek zawijał do portu. Codziennie te same, gówniane posiłki, suchary pełne robaków, cuchnąca woda. Dookoła tylko błękit, którego nienawidzą. Skazani na kaprysy przyrody. Próbuję sobie wyobrazić jak żaglowcem można dopłynąć niemal do Antarktydy na południu i przekroczyć cieśninę Beringa na północy. Żadnej bielizny termoaktywnej, żadnego goreteksu i softshelu. Wyobrażam sobie jak mokre ubranie przymarza do brudu ciała. Jak sople zwisają z masztów. Jak trzeba po nich się wspinać. Oczywiście nie po soplach, tylko po masztach. Jak manewrować statkiem przy wielometrowych falach, w wodzie o temperaturze ledwo przekraczającej zero stopni Celsjusza, bez porządnego silnika. Jak po skończonej pracy ci ludzie chowali się pod pokład do cuchnącej przestrzeni, gdzie wszyscy dookoła śmierdzieli, pierdzieli, chorowali, onanizowali się i marzyli.



No dobra nie ma się co rozczulać. Cook nie dokończył trzeciej wyprawy, bo umarł na Hawajach w konsekwencji konfliktu kulturowego dnia czternastego lutego 1779 roku.



Ale ta opowieść wcale nie jest o Cooku. Nie on pierwszy umarł w wyniku konfliktu kulturowego i nie był też ostatnim. To właściwie opowieść o Krętku bladymi jego przyjaciołach, którzy przybyli na Tahiti i w ciągu kilkudziesięciu lat ograniczyli populację wyspy o 95% (żeby nie było wątpliwości: słownie dziewięćdziesiąt pięć procent), czym odnieśli jedno z największych zwycięstw w historii, i to przy bardzo silnej konkurencji. Oczywiście prym zwycięstwa należy do Krzysztofa K. i jego kolegów i wyspy, którą dziś nazywamy Haiti, a gdzie w 25 lat osiągnięto 90% skuteczność, by po kolejnych kilkudziesięciu latach osiągnąć skuteczność 100 procentową. Ten wynik trudno przebić, ale można starać się go wyrównać. Jest to doskonała ilustracja co najmniej dwóch przysłów: „Młyny boże mielą powoli” i „cierpliwość palcem dół wykopie”. Odnośnie tego pierwszego, to podejrzewam, że coś musi w tym być, bo bóg we wszystkich odmianach (gramatycznych) nie schodził z ust odkrywców. Co z kolei sugeruje całą masę doskonale pasujących boskich przysłów, np. ten o noszeniu kul.



Po długim rejsie marynarze Endeavoura, byli zmęczeni, a sam statek w stanie tragicznym. Właściwie nikt nie wie, jakim cudem jeszcze się trzymał. Czekała go długa naprawa i miejscem, gdzie miała mieć miejsce była Batawia, którą dziś nazywamy Dżakartą. Statek rozpadał się bo był stary, bo Tahitanki za bzykanko żądały gwoździ, więc marynarze wyciągali je ze wszystkiego z czego mogli i z czego nie powinni, bo statek osiadł na rafie u wybrzeży Australii itd. Minęło już dwa lata od wypłynięcia z Anglii i ubyło tylko kilku członków załogi, w tym na szkorbut ani jeden, co było wynikiem godnym pozazdroszczenia. Jednak Batawia były pułapką. Marynarze rzucili się w wir życia i pozarażali się wszystkim, czym można się w tropikach zarazić. I zanim dopłynęli do Anglii zmarło jeszcze ze trzydziestu. Przynajmniej pod konie rejsu nie mieli tak ciasno.



Koniec części II. CDN

czwartek, 3 marca 2016

14 lutego. Część I: o sikaniu na czerowno i zapachu niemytych ciał



Gdy zaczynam pisać ten wpis (zastanawiałem się, co czy taki początek brzmi okropnie, czy bardzo okropnie; odpowiedź: bardzo okropnie; „bardzo okropnie” brzmi za to tylko okropnie) jest 3 marca 2016 roku. Jestem tym trochę zniesmaczony, bo powinien być 14 lutego. Gdzieś umknęło tyle dni. Gwoli ścisłości to mógłby być 20 lutego, bo 20 lutego, chciałem napisać o 14 lutego. Wszystko przez Harper Lee, która zmarła, podobnie jak zmarł U. Eco, czym oboje popsuli mi szyki, związane z chęcią napisania o kimś, kto zmarł śmiercią pechową i tragiczną ponad dwieście lat temu, a którego nazwisko jest powszechnie znane, czyli o Jamesie Cooku. Na moje szczęście i nieszczęście 14 lutego niesie za sobą tyle interesujących treści, że James Cook może gdzieś utonąć w powodzi 14 lutowych inspiracji. Innymi słowy, pomimo tego, że dziś jest 3 marca, zapowiada się wieloodcinkowy, retrospektywny wpis o 14 lutego.
Zacznijmy od niemal początku. Albo ja zacznę. James Cook trzepnął trzy żeglarskie wyprawy. Podczas trzeciej zginął. Po drodze spłodził też szóstkę dzieci z Elżbietą, która chyba nie miała wesołego życia. Będąc chamem i prostakiem i patrząc na obraz przedstawiający żonę Cooka, wcale nie dziwię się, że tak chętnie garnął się do pływania po morzach i oceanach. Szczególnie uwzględniając odmienne koncepcje seksualności, nagości i związków międzyludzkich, które panoszyły się niesłusznie na lądach, które James Cook odkrywał. We wcześniejszym zdaniu wyraźnie napisałem, że na lądach pewne rzeczy się panoszyły, a w sumie nie mogłyby się panoszyć, gdyby nie było tam tych, wśród których wszelkie stosunki i koncepcje mogą się panoszyć. Można oczywiście założyć, że J.C. wraz ze swoją załogą dopływał do wysp i innych lądów zamieszkałych przez platońskie idee. Wtedy miałoby większy sens słowo odkrywać, ale myślę, że załoga (i pewnie sam J.C.) bzykająca panie z Tahiti mieliby odmienne zdanie. Oczywiście wyższość bzykania pań z Tahiti nad bzykaniem platońskich idei jest dyskusyjna. Niemniej to pierwsze zdobywa tę przewagę, że panie z Tahiti mogą bzykać marynarzy, więc możemy mieć tu relację dwustronną. W przypadku idei platońskich nie wiadomo, czy byłyby zainteresowane bzykaniem marynarzy i odwrotnie. Innymi słowy mogłoby nie dojść do żadnych stosunków, co może nie jest wielką tragedią dla idei, i pewnie dla marynarzy także, ale niewątpliwie jest stratą dla ludzkości.
Wracając do Cooka. Początek pierwszej wyprawy a dzień śmierci Cooka dzieli mniej więcej jedenaście lat z czego tak równie mniej więcej dziewięć to czas spędzony przez Cooka na morzu. Innymi słowy James i Elizabeth nie mogli nacieszyć się życiem rodzinnym, ale mogli nacieszyć się życiem. Przynajmniej James. W ciągu tych dziewięciu lat, oprócz mnóstwa innych zajęć J.C. z pewnością ćwiczył swój podpis, który ewidentni został zerżnięty przez pewną firmę z siedzibą w Atlancie, która jest znana z tego, że w Kolumbii, w tłumieniu protestów związków zawodowych, które miały miejsce w jej fabryce, posłużyła się bojówkami paramilitarnymi, które doprowadziły do tortur, gróźb i oczywiście kilku przypadków śmierci. Oczywiście nie była to wina samej firmy, tylko jej niedobrych podwykonawców. Powstaje więc pytanie, czy pijąc ten czarny, słodki, gazowany i rozpoznawany jak świat długi i szeroki płyn, nie jesteśmy winni tych śmierci oraz innych i całkiem licznych wątpliwych zdarzeń towarzyszących jego produkcji. Chyba nie jesteśmy, bo w końcu niezawisły sąd tak stwierdził.
Wracając do Cooka. Statkiem, na którym miała miejsce pierwsza wyprawa J.C., był „HMS Endeavour”. HMS to jak łatwo się domyślić skrót, którego rozwinięcie to: His (Or Her) Majesty's Ship. W przypadku Cooka było to His. A to za sprawą Jerzego III, który sikał na ciemnoczerwono, którą to właściwość zawdzięczał porfirii. Dzięki tej chorobie możemy po pierwsze cieszyć się słonecznikami a po drugie Drakulą i wszelkimi stworami drakulopodobnymi. Jerzy III miał więcej dzieci niż J.C.. Może dlatego, że wolał jeździć na wieś niż pływać. Można też założyć, że Cook w trakcie swych wojaży, spłodził całe stadko mieszanych dzieciaków i wtedy wygrałby z Jerzym. Nie ulega wątpliwości, że żona Jerzego, Zofia, wydając na świat piętnastkę dzieciaków, czyli średnio jedno na półtora roku, była cholernie płodna a jej (i jego) dzieci były całkiem silne, bo tylko kilkoro zmarło w dzieciństwie, co odbiegało o przyjętej dziecięcej praktyki tamtych czasów, czego przykładem są bachory J.C. gdyby Zofia i Jerzy żyli w naszych czasach i w pewnym miejscu na globie, każdego miesiąca dostawaliby tak mniej więcej pięć tysięcy złotych (ha, znowu tak mniej więcej; nie chce mi się liczyć; dzieci umierały, kończyły osiemnastkę itd., więc nie byłoby to 7500 pięć tysięcy złotych). Ale nie żyli więc mogą tylko żałować.
„HMS Endeavour”, zanim popłynął z Cookiem transportował węgiel. W końcu jednak trochę go przerobiono i stał się okrętem odkrywczym. A teraz trochę liczb. Miał prawie trzydzieści metrów długości. Miał trzy maszty, z których najwyższy sięgał trzydziestu dziewięciu metrów. 39m!!! To był standard dla takich łodzi, ale próbuję sobie wyobrazić tych wszystkich marynarzy, którzy wspinali się po nim, biegali po tych wszystkich poprzecznych belkach, z których zwisały żagle. 39 m!!! To tak mniej więcej 13, 14 pięter. To nie była zabawa dla tych z lękiem wysokości. W każdym razie statek był wyższy niż dłuższy. Jak pewnie dało się już zauważyć napędzany był ekologicznym paliwem: wiatrem, co było powszechne w tamtych czasach. Na te trzydzieści metry (mówiąc o długości) władowała się prawie setka ludzi, kilka armat, zapasy żywności i picia i to wszystko, co potrzebne jest, żeby pożeglować w świat.
Jednym z dowodzących (3 oficer) był szesnastoletni John Gore, który miał już zaliczone opłynięcie Ziemi. Gdy tego dokonał miał czternaście lat. Takie czasy.
Na pokład zabrał się też niejaki James Banks, który był wygodnicki, bo wziął ze sobą kilka innych osób w tym dwóch służących.
Załadowano żywność na mniej więcej rok. W tym 250 baryłek piwa, 44 baryłki brandy i 17 baryłek rumu. I wcale nie chodziło o to, że była to pijany statek (patrz wpis o Arthurze Rimbaud), ale przypominam, że niegazowana słodka woda, po tygodniu zaczyna śmierdzieć, a tydzień później cuchnąć. Tylko odrobina alkoholu ratuje sprawę. Powszechna praktyka w tamtych czasach. Co prawda Kolumb preferował wino (2,5 litra na marynarza na dzień; ale było to słabe wino), ale Kolumb to jednak zupełnie inne czasy.
Marynarze mieszkali sobie pod pokładem, gdzie sufit osiągał prawie 140 centymetrów. Większość z nich nie umiała pływać. To znaczy nie umiała pływać wpław, a umiała pływać na żaglowcu. Podejrzewam, że rzadko zmieniali bieliznę (jeśli w ogóle ją mieli), brali prysznic, prali ubrania i używali dezodorantów albo perfum. Innymi słowy pod pokładem musiało naprawdę nieprzyjemnie pachnieć. Myślę jednak, że tam po prostu śmierdziało jak cholera. Próbuję sobie to wyobrazić. I proponuję, żeby wszyscy, którzy czytają te słowa także spróbowali to sobie wyobrazić. Z tym właśnie zaczynają mi się kojarzyć odkrywanie świata: ze smrodem. Zachęcam do wyobrażania sobie tego, bo właśnie ogłaszam koniec pierwszego odcinka wpisów z cyklu:  „14 lutego”. Ciąg dalszy nastąpi.
Koniec części I
PS. Dla tych wszystkich, którzy czytają moje posty a nie wiedzą skąd i dlaczego się wzięły, zachęcam do przeczytania pierwszych postów. W każdym razie jest to blog luźno powiązany z pisaniem przeze mnie beletrystyki. Beletrystka ta przyjęła formę zbioru opowiadań i kilku powieści. Proces twórczy trwa.