Europejskiemu odkrywaniu świata towarzyszył smród
niemytych ciał, niepranych ubrań, źle odżywionych ludzi i chorób. W tym ostatnim
załoga pod dowództwem J.C. nie była wcale najgorsza. Osiemnasty wiek to
początek walki ze szkorbutem. Prymitywnej i chaotycznej, ale zawsze jakiś
początek. Dzięki chaosowi na pokład trafiały też te pokarmy, które miały trochę
witaminy C, co poprawiało sytuację. Całe to Tahitańskie bzykanko, które
doświadczyła załoga Endeavoura, też
nie miało (przynajmniej nie od razu), tragicznych następstw. Niemniej jednak
europejski eksport Krętka bladego trwał w najlepsze (patrz kilka postów wstecz)
i Cook spóźnił się. Krętek na wyspie już był i miał się dobrze. Aż korci, żeby
zadać pytanie, kto go dostarczył. Mógł oczywiście być to Samuel Wallis, a właściwie załoga Delfina, statku przez niego dowodzonego.
Albo załoga Boudeuse z Louisem Antoine de Bougainville, pierwszym
francuzem, który opłynął nasz glob. Przynajmniej taka powszechna panuje opinia
na temat pierwszego francuskiego opłynięcia globu. Ja w to nie wierzę, bo
wydaje mi się całkiem możliwe, że wśród setek bezimiennych marynarzy, którzy
pływali dookoła Ziemi, mógł zdarzyć się jakiś Francuz. No ale w końcu kogo to
obchodzi, przecież to byli zwykli marynarze, a nie koleś z głupia peruką na
głowie, co mogłoby świadczyć o tym, że jest ważny i musi zostać zapamiętany.
Ten Francuz został upamiętniony między innymi
poprzez nadanie nazwy jednej z wysp Pacyfiku. Wyspa nazywa się Wyspą Bougainville’a. Wyspa była
zamieszkała od kilkuset stuleci ale miejscowi oczywiście nie wpadli na pomysł
żeby nadać jej jakąś nazwę. Ci miejscowi (przynajmniej pierwszy rzut, który
pojawił się na wyspie) przypłynął z Nowej Irlandii. Szukałem Nowej Irlandii w
atlasie. Spodziewałem się, że jest gdzieś na Atlantyku, na przykład jest jedną
z wysp Hybrydów Zachodnich. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że wyspa
ta wznosi się na wschód od Nowej Gwinei, w archipelagu (napięcia, napięcie) Bismarcka
i należy do Papui Nowej Gwinei, a jej najwyższym szczytem jest góra Hansa
Meyera, który był Niemcem i jako pierwszy zdobył Kilimandżaro, całkiem daleko
od Nowej Irlandii. Szczyt Hansa jest dosyć wysoki i dlatego wyspa się wznosi. Hans
Mayer zdobył Kilimandżaro wraz z Ludwig Purtschellerem oraz trzynastoma innymi
osobami, o których nikt nie pamięta, bo tylko nosili za nimi bagaże, gotowali
dla nich i byli ich przewodnikami. Na dodatek byli czarni, co ich już całkowicie
dyskwalifikuje.
Wracając
na Wyspą Bougainville’a.
To całkiem spora wyspa, o powierzchni niewiele mniejszej od powierzchni Gambii
a słynie z tego, że wcale nie chce być częścią Papui Nowej Gwinei. Nie chce być
częścią z wielu powodów, ale oczywiście także dlatego, że na wyspie jest sporo
miedzi, a miedź może nie jest tak kosztowna jak złoto, ale też swoją cenę ma.
Taki zbieg okoliczności (chęć odłączenia i miedź) to doskonałe ziarno, z
którego kiełkuje wojna. Akurat w tej zostało zabitych tak mniej więcej (to
mniej więcej ma dla zabitych szczególne znaczenie) piętnaście, a może
dwadzieścia tysięcy ludzi, co daje naprawdę wysoką śmiertelność (teraz na
wyspie mieszka niecałe dwieście tysięcy ludzi). Wyspiarze może niepodległości
nie uzyskali ale autonomię na pewno. Autonomię w ramach Papui Nowej Gwinei,
której głównym obszarem jest wyspa Nowa Gwinea. Przez środek wyspy przebiega
prosta jak laserem cięta wyimaginowana linia, która dzieli wyspę na dwie części
i każde porządne zwierzę (na przykład jakiś przedstawiciel drzewiaków) musi
mieć wizę, że łazić po lesie, szczególnie z torbą.
Wracając
do Cooka. Skończyłem na tym, że gdy Cook dopłynął do Tahiti, Krętek blady miał się tam już zupełnie nieźle. Przypłynął
sobie albo z Anglikiem albo z Francuzem. Spór o to z kim zostanie
nierozstrzygnięty, bo wszyscy zaangażowani w eksport-import Krętka na Tahiti
nie żyją. Dzięki nierozstrzygniętemu konfliktowi Anglicy syfilis mogą nazywać
chorobą francuską, no bo jak może być angielska, skoro Anglicy to tacy
dżentelmeni i nigdy, przenigdy, a Francuzi mogą syfilis nazywać chorobą
angielską, bo przecież Anglicy to piraci i łobuzy, i na pewno, na pewno.
I wciąż próbuje sobie to wyobrazić. Życie na
żaglowcu w osiemnastym wieku (a także wcześniej i później). Setka facetów, z których
osiemdziesięciu kilku żyje w podłych warunkach stłoczona na przestrzeni dla
może kilkunastu osób, w rejsie nie wiadomo dokąd, skazanych na rok, dwa i trzy
wspólnego przebywania ze sporadycznymi przerwami, kiedy do statek zawijał do
portu. Codziennie te same, gówniane posiłki, suchary pełne robaków, cuchnąca
woda. Dookoła tylko błękit, którego nienawidzą. Skazani na kaprysy przyrody.
Próbuję sobie wyobrazić jak żaglowcem można dopłynąć niemal do Antarktydy na
południu i przekroczyć cieśninę Beringa na północy. Żadnej bielizny
termoaktywnej, żadnego goreteksu i softshelu. Wyobrażam sobie jak mokre ubranie
przymarza do brudu ciała. Jak sople zwisają z masztów. Jak trzeba po nich się
wspinać. Oczywiście nie po soplach, tylko po masztach. Jak manewrować statkiem
przy wielometrowych falach, w wodzie o temperaturze ledwo przekraczającej zero
stopni Celsjusza, bez porządnego silnika. Jak po skończonej pracy ci ludzie
chowali się pod pokład do cuchnącej przestrzeni, gdzie wszyscy dookoła
śmierdzieli, pierdzieli, chorowali, onanizowali się i marzyli.
No dobra nie ma się co rozczulać. Cook nie dokończył
trzeciej wyprawy, bo umarł na Hawajach w konsekwencji konfliktu kulturowego
dnia czternastego lutego 1779 roku.
Ale ta opowieść wcale nie jest o Cooku. Nie on pierwszy
umarł w wyniku konfliktu kulturowego i nie był też ostatnim. To właściwie
opowieść o Krętku bladymi jego przyjaciołach, którzy przybyli na Tahiti i w
ciągu kilkudziesięciu lat ograniczyli populację wyspy o 95% (żeby nie było
wątpliwości: słownie dziewięćdziesiąt pięć procent), czym odnieśli jedno z
największych zwycięstw w historii, i to przy bardzo silnej konkurencji. Oczywiście
prym zwycięstwa należy do Krzysztofa K. i jego kolegów i wyspy, którą dziś
nazywamy Haiti, a gdzie w 25 lat osiągnięto 90% skuteczność, by po kolejnych
kilkudziesięciu latach osiągnąć skuteczność 100 procentową. Ten wynik trudno
przebić, ale można starać się go wyrównać. Jest to doskonała ilustracja co
najmniej dwóch przysłów: „Młyny boże mielą powoli” i „cierpliwość palcem dół
wykopie”. Odnośnie tego pierwszego, to podejrzewam, że coś musi w tym być, bo
bóg we wszystkich odmianach (gramatycznych) nie schodził z ust odkrywców. Co z
kolei sugeruje całą masę doskonale pasujących boskich przysłów, np. ten o
noszeniu kul.
Po długim rejsie marynarze Endeavoura, byli
zmęczeni, a sam statek w stanie tragicznym. Właściwie nikt nie wie, jakim cudem
jeszcze się trzymał. Czekała go długa naprawa i miejscem, gdzie miała mieć
miejsce była Batawia, którą dziś nazywamy Dżakartą. Statek rozpadał się bo był
stary, bo Tahitanki za bzykanko żądały gwoździ, więc marynarze wyciągali je ze
wszystkiego z czego mogli i z czego nie powinni, bo statek osiadł na rafie u
wybrzeży Australii itd. Minęło już dwa lata od wypłynięcia z Anglii i ubyło
tylko kilku członków załogi, w tym na szkorbut ani jeden, co było wynikiem
godnym pozazdroszczenia. Jednak Batawia były pułapką. Marynarze rzucili się w
wir życia i pozarażali się wszystkim, czym można się w tropikach zarazić. I
zanim dopłynęli do Anglii zmarło jeszcze ze trzydziestu. Przynajmniej pod konie
rejsu nie mieli tak ciasno.
Koniec części II. CDN