niedziela, 26 lipca 2020

Miód, czyli opowiadanie poza trybem (czyli cukierkowatość)


Opowiadanie powstało w jeden wieczór. Wzięło udział w konkursie zorganizowanym przez Projekt Utopia. 

Rafał Harer

Miód


Brakuje mi drewna, jego delikatnej struktury wyczuwalnej opuszkami palców. Dawno temu, gdy sunąłem dłonią wzdłuż deski, zamykałem oczy i próbowałem wyobrazić sobie, co czuje niewidomy, gdy jego ręce wędrują wzdłuż wypukłości brajla. Jak niepozorne punkty zmieniają się w Wszechświat. W soboty i niedziele wstawałem rano i z parującym kubkiem kawy szedłem do garażu, gdzie powoli, tydzień po tygodniu zmieniałem stos starych desek w stół albo szafkę, albo budkę dla ptaków.
Teraz nie ma sobót ani niedziel, nie ma też drewnianych stołów, a tym bardziej budek dla ptaków. Plastik, szkło i metal mimo najszczerszych chęci projektantów, najlepszego składu i doskonałego wykonania wciąż pozostają chłodną imitacją mebli, które niegdyś tworzyłem, popijając stygnącą kawę i wypluwając trociny. Mogliśmy wziąć ze sobą trzy kilogramy rzeczy osobistych, ani grama więcej. Zabrałem kawałek drewna, który kiedyś wyłowiłem podczas kąpieli w jeziorze. Może to część starego wiosła wikingów, a może coś prozaicznego, lubię jednak o nim myśleć jak o kawałku wikińskiego wiosła. Brakuje mi tego kawałka. Nie zastąpi stołu, ale chciałbym go teraz dotknąć. Wiem, gdzie jest. W moim pokoju, na półce, blisko łóżka. To całkiem niedaleko, kilkaset metrów, ale nie mogę tam teraz pójść, bo jestem zamknięty w czymś, co nazywamy więzieniem – w małym pokoju, jednym z paru podobnych, gdzie siedzę i się uspokajam. A przynajmniej próbuję się uspokoić. Powinienem się uspokoić. Może niedługo ktoś przyjdzie i mi w tym pomoże. Nie mogę wyjść. Drzwi są zamknięte. I będą zamknięte jeszcze przez szesnaście godzin. Gdybym bardzo chciał, mógłbym je otworzyć. Ale nie chcę. Chcę się uspokoić.
To nie miało sensu. Gdy przez prawie dwa lata żyje się jak kret, to ten wybuch nie wydaje się czymś nadzwyczajnym. To nie było nic wielkiego, ale się wydarzyło i teraz muszę, chcę się uspokoić. Dlatego siedzę w tym więzieniu, na które sam się skazałem. Żyłem jak kret dlatego, że nikomu nie przyszło do głowy, że zwyczajna ludzka kupa nie zachowuje się w rurach kanalizacyjnych tak, jak sobie życzy człowiek, tylko tak, jak życzy sobie grawitacja. Nikt nie pomyślał, że tu potrzebne są większe spadki niż tam. Muszę wszystko przerabiać kawałek po kawałku, a to nie jest miłe i sympatyczne zajęcie. Pracuję w dobrym kombinezonie, ale wciąż mam wrażenie, że śmierdzę. Jest tu mało wody, więc nie mam szans na długi prysznic. Może to stanowiło przyczynę, a może coś innego, nawet nie pamiętam, co było iskrą. Pamiętam za to jego krwawiący nos i spuchniętą wargę. Jeff Findhorn, dobry elektryk, niezły elektronik i fatalny hydraulik. Człowiek od wszystkiego, tak jak ja. Obsługa techniczna. To my utrzymujemy całość przy życiu, ale tam rzadko się o nas pamięta. Nie jesteśmy sławnymi, pierwszoplanowymi pionierami. Ale to akurat mi nie przeszkadza.
Ktoś szedł. Słyszałem kroki. Ich stłumiony odgłos narastał i zamarł przed drzwiami. Miałem gościa. Wystarczyło kilkugodzinne zamknięcie w niemal absolutnej ciszy, wśród odcieni szarości i zmysły przestawiały się na inny program. Zwłaszcza słuch. Prawie doświadczałem jego oddechu, prawie czułem jego wahanie. Zapukał. Spodziewałem się kogoś innego, kogoś, kto pomaga w uspokajaniu się, ale na korytarzu stała Joanna Tamera. Kobieta potrafiąca rozwiązywać problemy, znajdować wyjścia w sytuacjach, w których inni się poddawali.
Chodź – powiedziała cicho. Jak zawsze. Jak zawsze włosy opadały jej na twarz. Jej oczy patrzyły zza niesfornej grzywki gdzieś obok rozmówcy, jakby rozmawiała z tobą, z kimś innym i ze wszystkimi. Trzeba się do tego przyzwyczaić.
Musiało się coś ważnego wydarzyć. Przestraszyłem się, że ten krwawiący nos i spuchnięta warga będą miały konsekwencje daleko wykraczające poza to, czego się spodziewałem. Wiem, że to był błąd, ale nie można już tego cofnąć.
Chciałbym tu zostać jeszcze kilka godzin. Muszę to przemyśleć. – Próbowałem spojrzeć jej w oczy. Prawie mi się udało.
Musimy porozmawiać. Nie o tej głupiej bójce z Jeffem. Może nam pomożesz. Może pomożesz wszystkim.
Ani tu, ani tam nie byłem nikim wyjątkowym. Nie byłem kimś, kto pomaga wszystkim. Rola herosa nigdy mi nie pasowała. Śmieszyli mnie bohaterowie z ich pomnikowymi pozami i oczami pełnymi słuszności. Za większością z nich dogorywają ci, o których nikt nigdy nie będzie pamiętał. Robiłem swoje, starałem się to swoje robić dobrze, nawet wtedy, gdy czegoś nie znosiłem – na przykład tej cholernej kanalizacji. Joanna nie przyszłaby tu, gdyby to nie było coś ważnego. Nie mogłem sobie jednak wyobrazić niczego takiego. Nie byłem tu jedynym dobrym technikiem i znalazłoby się wielu lepszych ode mnie. Bardziej pomysłowych, bardziej wszechstronnych.
Milczałem.
Chodź – powtórzyła i spojrzała mi w oczy. Tak, coś ważnego musiało się zdarzyć. Tu albo tam.
Szliśmy korytarzem. Byliśmy tu już dwa lata, a ja wciąż nie mogłem się przyzwyczaić do tej lekkości. Do tego, że ważę niecałe trzydzieści kilogramów. Tu trzeba nauczyć się chodzić od nowa, ale od czasu do czasu odżywają stare nawyki. Przynajmniej fotele i łóżka nie muszą być miękkie i sprężyste, tak jak muszą być tam, jeśli chce się siedzieć i spać wygodnie.
W niewielkim pokoju czekało na nas siedem osób. Znałem ich, tu wszyscy znali wszystkich. Nie było wśród nich żadnego technika. Hodowcy – tak ich nazywaliśmy. To oni mieli sprawić, że przestaniemy jeść liofilizowaną żywność, że przestaniemy być zależni od dostaw i że w końcu będziemy mogli ogłosić, że się udało. Ale to nie jest takie łatwe. Tu ziemia nie sprzyja rolnictwu. To nawet nie jest ziemia – to piach, pył i kamienie. I oczywiście brakuje wody. Wciąż brakuje wody. No i światło. Jego też jest za mało.
Podałem wszystkim rękę i usiadłem.
Jak wiesz, mamy pewne sukcesy – zaczął Adrian Cobb, niski facet z poczuciem humoru. Nawet teraz usłyszałem w jego słowach nutkę żartu. Kilka miesięcy wcześniej zaserwował bimber, który zrobił z glonów. Smakował okropnie. Gość ma duże problemy z atrofią mięśni i codziennie spędza kilka godzin na siłowni. – Jak pewnie słyszałeś, mamy potwierdzoną wodę. W najbliższych tygodniach prawdopodobnie uda się uruchomić transport. Może zbudujemy basen.
Słyszałem o tym. To nie była żadna tajemnica, ale wszyscy zdawali sobie sprawę z problemów technicznych. Przewiezienie setek ton bez użycia cystern i ciężarówek, bez dróg z odległego o siedemset kilometrów źródła to poważne wyzwanie. Ale z pewnością nie byłem kimś, kto może rozwiązać ten problem.
To dobra wiadomość. Na pewno się uda – powiedziałem niepewnie.
Widziałeś ostatnio nasz ogród? – spytał.
Znał odpowiedź. Nie było nikogo, kto by nie przychodził i nie patrzył na małą oazę zieleni. Nie można tam wejść, ale jest specjalna sala widokowa. Ludzie stali z nosami przy szybie i patrzyli jak zahipnotyzowani. Ja też czasem tam stałem i patrzyłem. Dwa lata pracy, także mojej. Kilka hektarów zieleni pośród milionów kilometrów kwadratowych niczego.
Tak – odpowiedziałem.
Prawda, że robi wrażenie?
Niedługo powinny być pierwsze owoce – dodałem.
Twój ojciec miał na imię Henryk? – spytał Tomasz Zegg. Nie przepadałem za nim. Nic konkretnego, po prostu nie lubiłem przebywać w jego towarzystwie, nie wiem dlaczego. Był jednak dobry w tym, co robił. Tak słyszałem.
Milczałem chwilę.
Ma. Nadal żyje – wykrztusiłem w końcu. Pytanie o ojca było ostatnim, którego mogłem się spodziewać. Był tam i nie miał z tym tutaj nic wspólnego. Nie miał przeszłości, która mogłaby zainteresować kogoś innego niż jego sąsiadów.
Czym się zajmował… przepraszam: czym zajmuje się pan Henryk?
Niczym szczególnym – odpowiedziałem niepewnie. – Naprawiał rzeczy. Teraz jest na emeryturze.
Jakie rzeczy?
Warsztat ojca mieścił się na parterze naszego domu. Często tam chodziłem i patrzyłem na jego walkę z martwymi pralkami, zmywarkami czy wiertarkami. Z każdym rokiem miał coraz mniej pracy, tak twierdziła matka. W naszym domu wszystko było stare, nic nie błyszczało nowością. Czasami się tego wstydziłem. Koledzy to widzieli. Ojciec miał dziwny stosunek do rzeczy, którym dawał nowe życie, jakby były czymś więcej niż kupą żelastwa. Gdy wylatywałem, jego samochód miał trzydzieści dwa lata – tyle co ja. Pewnie nadal jest w doskonałym stanie.
Różne. Głównie AGD, jakieś narzędzia. Wszystko, co ludzie chcieli naprawiać.
Czy zajmował się czymś jeszcze? – drążył Tomasz.
Nie sądzę, żeby pod przykrywką serwisu AGD handlował narkotykami – zażartowałem zdezorientowany. – Był zwyczajnym facetem. Nie wiem, o co chodzi. Nie wiem, dlaczego pytacie mnie o ojca.
To jedna z rzeczy, do których nie mogę się przyzwyczaić. W naszych rozmowach niemal wszyscy toczą jakąś słowną grę wstępną, zanim dotrą do sedna, a właściwe pytanie zadają niezauważone albo tak wykręcone, że jego sens ginie w niuansach i wątkach pobocznych.
Henryk miał ogród, prawda?
Ogródek. Chyba nie chcecie porady starego ogrodnika, jak uprawiać marchewkę na Marsie?
Nie. Opowiedz nam o tym ogrodzie.
Żartujecie? – Rozejrzałem się niepewnie. Nie żartowali. – To był zwyczajny ogródek. Za domem. Kilkanaście drzewek, maliny, borówki, grządki warzyw, mała szklarnia, jakaś drewutnia na narzędzia. Kwiaty, róże i tulipany.
Zamknąłem oczy i wyobraziłem sobie ogród tak, jak widziałem go wiosną z okna swojego pokoju. Ojca z łopatą przekopującego ziemię albo w kapeluszu i z podkurzaczem idącego do stojących na samym końcu ogrodu uli.
Miał jeszcze pszczoły – dodałem.
Pomagałeś mu?
Chyba dlatego tu jestem. Pasek w pralce umiałem wymienić, jak miałem dziesięć lat.
Czy pomagałeś w ogrodzie?
Zdarzało się.
Przy pszczołach?
Spojrzałem na nich. Po ich napiętych twarzach i zmienionym tonie głosu Zegga poznałem, że w końcu padło właściwe pytanie. Wezwali mnie z powodu pszczół ojca. Ale to nie miało najmniejszego sensu – pszczoły ojca są jakieś dwieście milionów kilometrów od tego pokoju.
Tak.
Lubiłem to. Nie lubiłem kopania grządek. Lubiłem je podlewać i zaglądać do uli. Było ich chyba osiem. Starych, kolorowych. Oczywiście zrobionych przez ojca. To imponowało kolegom i koleżankom. Na początku tylko udawałem, że się nie boję, ale później nie bałem się naprawdę. Trzeba być czystym i spokojnym, nie śpieszyć się, nie krzyczeć.
Znasz się na pszczołach?
To za dużo powiedziane.
Czy byłbyś w stanie zajmować się pasieką?
Zawahałem się. Nie byłem pewny. Minęło kilkanaście lat, od kiedy ostatni raz wyjąłem ramkę z ula.
Myślę, że tak. Ale chyba pszczelarstwo nie jest tutaj priorytetem. Możemy obejść się bez miodu?
Bez miodu tak, bez zapylania nie. Nie przewidzieliśmy tego. Nikt tego nie przewidział. Ponad połowa ogrodu może okazać się bezużyteczna. Może nadal ładnie wyglądać, ale ładnym wyglądem trudno się najeść. Mamy więc problem i jak się okazało, jesteś osobą, która może temu zaradzić. Nikt inny nie miał do czynienia z pszczołami. Wygląda na to, że nie można się tego nauczyć z podręcznika.
Próbowaliście?
Tak. Problem pojawił się w zeszłym roku. Już wtedy mogliśmy mieć pierwsze owoce. Gdy zorientowaliśmy się, że coś jest nie tak, próbowaliśmy zapylać sztucznie, ale z marnym skutkiem. Wtedy pojawił się pomysł z pszczołami. Przysłali nam ekspresem pięć okładów. Tak to się nazywa?
Odkłady.
Tak, odkłady. Otrzymaliśmy je sześć miesięcy temu. Z pięciu tylko dwa dotarły żywe. Jeden był w słabej kondycji, po kilku dniach wszystkie pszczoły były martwe. Ostatni przetrwał trzy tygodnie. Niedługo przylatują kolejne i musimy mieć pszczelarza. Zaczęliśmy szukać. Ci z Ziemi pomogli i tak trafiliśmy na pana Henryka i ciebie.
Kiedy przylatują?
Za dziesięć dni.
Jakiś sprzęt?
Kombinezon.
To wszystko? A ule?
Mieli do dyspozycji najmniejszy transportowiec automatyczny. Większy byłby gotowy dopiero za pół roku. Nie możemy czekać.
Muszę zbudować ule. Potrzebuję drewna.
Takiego prawdziwego drewna?
Najprawdziwszego.
Skąd weźmiemy drewno?
Z ogrodu.
Chcesz ściąć nasze drzewa?! – Michał Sieben niemal krzyknął. – Nie można zrobić uli z plastiku czy z tego, czego mamy pod dostatkiem?
Ojciec powtarzał, że prawdziwy ul musi być z drewna. Tylko w takim pszczoły czują się dobrze.
Nasz ogród powstał nie tylko z nasion – w Wielkim Transporcie były też całkiem pokaźne sadzonki. Po dwóch latach niektóre drzewa urosły na niemal cztery metry, ale wciąż trudno będzie z nich zrobić deseczki. Pomyślałem o moim kawałku drewna. Był niewiele większy od dłoni.
Milczeliśmy. Nie chciałem ścinać drzew. Nikt by mi tego nie darował, ja bym sobie tego nie darował.
Bambus – szepnęła Joanna.
W ogrodzie było kilkadziesiąt bambusów. Imponujących. Niektóre miały prawie dziesięć metrów wysokości. Szybko rosną.
Będziemy musieli ściąć bambusy – dodała Tamera.
***
Ścięliśmy wszystkie bambusy wyższe niż pięć metrów. Na zewnątrz łodygi szybko wyschły. Ogłosiliśmy zbiórkę i w kilka godzin mieliśmy wielki kosz ramek na zdjęcia, drewnianych pamiątek, miniaturowych mebli, kilka blejtramów, sztalugę, a nawet obraz malowany na cienkiej desce. Dzień przed przylotem skończyliśmy trzy koślawe ule. Pomagał mi Sebastian Frisz, facet, którego wszędzie pełno. Był fizykiem z wykształcenia, ale chyba fizyka mu nie leży, więc zajmuje się wszystkim innym. Całe życie na Ziemi był związany z teorią, więc nawet na wbijanie gwoździa patrzy inaczej niż wszyscy ci, którzy już kiedyś trzymali młotek. Czasami to pomaga, czasami przeszkadza.
Ule nie prezentowały się okazale, ale udało nam się zachować wszystkie wymagane odległości w ich wnętrzu.
Z ośmiu wysłanych cztery odkłady przetrwały lot. Jeden był słaby. Po kilkunastu minutach znalazłem martwą matkę. Ten odkład połączyłem z innym. Ustawiłem ule, włożyłem ramki. Zrobiłem syrop i ciasto. Ogród kwitł. Wszystko było gotowe, ale coś mi wciąż nie pasowało. Słońce.
Pszczoły potrzebują słońca, a to słońce nie prezentowało się tak okazale jak to samo słońce na Ziemi. Bez niego owady się zgubią. Zbyt odległą gwiazdę wspomagało sztuczne oświetlenie, ale tyle źródeł światła zdezorientowałoby pszczoły. W końcu zamontowaliśmy dodatkową mocną lampę i przygasiliśmy pozostałe.
Miałem prawo wchodzić do ogrodu, tego przywileju zazdrościli mi wszyscy. Za dwa miesiące każdy będzie mógł wejść, jeżeli wszystko pójdzie dobrze. Siedziałem w fotelu i patrzyłem przez małą lornetkę na oddalone o kilkanaście metrów ule. To było moje zajęcie, moja praca. Korciło mnie, żeby do nich zajrzeć, ale się powstrzymywałem. Nic już nie można było zrobić, pozostało czekać. Parę razy mi się wydawało, że zaczął się oblot, ale nie. Tylko mi się wydawało. Pamiętałem to miejsce, gdy zaczynaliśmy. Część pustki. Pamiętam kopanie, wielowarstwowe uszczelnienia, budowę kopuły, montaż nawodnień. I pierwsze warstwy szarorudej ziemi, niewzbudzającej nadziei, niezapowiadającej tej bujnej zieleni, którą teraz miałem na wyciągnięcie ręki. Zerkałem czasami za taflę szkła, na krzątających się ludzi, którzy patrzyli na mnie tak, jakbym to ja miał wzbić się w powietrze.
Zobaczyłem je trzeciego dnia. Pojawiły się w wylotku jednego z uli i przeszły na mostek: najpierw jedna, za nią druga i trzecia. Po chwili było ich kilkanaście. Bałem się mrugnąć. Zaparowały mi okulary lornetki, musiałem je przetrzeć. Gdy spojrzałem ponownie, wciąż się kręciły na kilkunastocentymetrowej listewce, która kilka dni wcześniej była częścią ramki do zdjęć. Może przeszkadzała im nietypowa grawitacja, nie wiem. Trwało to parę minut, ale w końcu wystartowały, a za nimi kolejne. Próbowałem liczyć. Zgubiłem się przy czterdziestej szóstej. Po chwili jedna przeleciała tuż przed moimi oczami. Usłyszałem bzyczenie.
Siedem tygodni później odwirowałem kilka kilogramów miodu. Trochę ryzykowałem, ale nie mogłem się powstrzymać. Wszyscy chcieli spróbować. Gratulowali mi, jakbym dokonał czegoś wielkiego. Pogratulował mi też Jeff. Z jego słów najbardziej się cieszyłem.

środa, 15 lipca 2020

Maitsoverde, czyli czwarta książka

Maitsoverde już jest (albo będzie jutro). A i z panem od słodyczy i kontaktów międzyludzkich się pogodziłem. Zapraszam do lektury i poszukiwań sprawiedliwych ofert.

Maitsoverde – opis wydawcy
"Gdzieś na peryferiach Układu zamordowano inżyniera. Ta śmierć odsłania pogmatwaną rzeczywistość wielkich finansów, władzy, skrywanych namiętności, wiary i tajemnic. Wiele wskazuje na to, że za zbrodnią stoją potężne siły, ale na Maitsoverde nic nie jest pewne. Poszlaki się plączą, dowody zamiast pomagać utrudniają dochodzenie, a każdy kolejny krok nie przybliża, lecz oddala od zakończenia śledztwa.

W trzeciej powieści Rafała Harera przenosimy się w odległy Kosmos. Widzimy racjonalny, stechnicyzowany świat, który odsłania drugie oblicze pełne uczuć, słabości, nienawiści, szaleństwa i postępującego rozkładu. Ten nieusuwalny dualizm ukazuje obraz człowieka Kosmosu stworzonego na podobieństwo człowieka Ziemi".