Opowiadanie powstało w jeden wieczór. Wzięło udział w konkursie zorganizowanym przez Projekt Utopia.
Rafał Harer
Miód
Brakuje mi drewna, jego
delikatnej struktury wyczuwalnej opuszkami palców. Dawno temu, gdy
sunąłem dłonią wzdłuż deski, zamykałem oczy i próbowałem
wyobrazić sobie, co czuje niewidomy, gdy jego ręce wędrują wzdłuż
wypukłości brajla. Jak niepozorne punkty zmieniają się w
Wszechświat. W soboty i niedziele wstawałem rano i z parującym
kubkiem kawy szedłem do garażu, gdzie powoli, tydzień po tygodniu
zmieniałem stos starych desek w stół albo szafkę, albo budkę dla
ptaków.
Teraz nie ma sobót ani niedziel,
nie ma też drewnianych stołów, a tym bardziej budek dla ptaków.
Plastik, szkło i metal mimo najszczerszych chęci projektantów,
najlepszego składu i doskonałego wykonania wciąż pozostają
chłodną imitacją mebli, które niegdyś tworzyłem, popijając
stygnącą kawę i wypluwając trociny. Mogliśmy wziąć ze sobą
trzy kilogramy rzeczy osobistych, ani grama więcej. Zabrałem
kawałek drewna, który kiedyś wyłowiłem podczas kąpieli w
jeziorze. Może to część starego wiosła wikingów, a może coś
prozaicznego, lubię jednak o nim myśleć jak o kawałku wikińskiego
wiosła. Brakuje mi tego kawałka. Nie zastąpi stołu, ale chciałbym
go teraz dotknąć. Wiem, gdzie jest. W moim pokoju, na półce,
blisko łóżka. To całkiem niedaleko, kilkaset metrów, ale nie
mogę tam teraz pójść, bo jestem zamknięty w czymś, co nazywamy
więzieniem – w małym pokoju, jednym z paru podobnych, gdzie
siedzę i się uspokajam. A przynajmniej próbuję się uspokoić.
Powinienem się uspokoić. Może niedługo ktoś przyjdzie i mi w tym
pomoże. Nie mogę wyjść. Drzwi są zamknięte. I będą zamknięte
jeszcze przez szesnaście godzin. Gdybym bardzo chciał, mógłbym je
otworzyć. Ale nie chcę. Chcę się uspokoić.
To nie miało sensu. Gdy przez
prawie dwa lata żyje się jak kret, to ten wybuch nie wydaje się
czymś nadzwyczajnym. To nie było nic wielkiego, ale się wydarzyło
i teraz muszę, chcę się uspokoić. Dlatego siedzę w tym
więzieniu, na które sam się skazałem. Żyłem jak kret dlatego,
że nikomu nie przyszło do głowy, że zwyczajna ludzka kupa nie
zachowuje się w rurach kanalizacyjnych tak, jak sobie życzy
człowiek, tylko tak, jak życzy sobie grawitacja. Nikt nie pomyślał,
że tu potrzebne są większe spadki niż tam. Muszę wszystko
przerabiać kawałek po kawałku, a to nie jest miłe i sympatyczne
zajęcie. Pracuję w dobrym kombinezonie, ale wciąż mam wrażenie,
że śmierdzę. Jest tu mało wody, więc nie mam szans na długi
prysznic. Może to stanowiło przyczynę, a może coś innego, nawet
nie pamiętam, co było iskrą. Pamiętam za to jego krwawiący nos i
spuchniętą wargę. Jeff Findhorn, dobry elektryk, niezły
elektronik i fatalny hydraulik. Człowiek od wszystkiego, tak jak ja.
Obsługa techniczna. To my utrzymujemy całość przy życiu, ale tam
rzadko się o nas pamięta. Nie jesteśmy sławnymi,
pierwszoplanowymi pionierami. Ale to akurat mi nie przeszkadza.
Ktoś szedł. Słyszałem kroki.
Ich stłumiony odgłos narastał i zamarł przed drzwiami. Miałem
gościa. Wystarczyło kilkugodzinne zamknięcie w niemal absolutnej
ciszy, wśród odcieni szarości i zmysły przestawiały się na inny
program. Zwłaszcza słuch. Prawie doświadczałem jego oddechu,
prawie czułem jego wahanie. Zapukał. Spodziewałem się kogoś
innego, kogoś, kto pomaga w uspokajaniu się, ale na korytarzu stała
Joanna Tamera. Kobieta potrafiąca rozwiązywać problemy, znajdować
wyjścia w sytuacjach, w których inni się poddawali.
– Chodź – powiedziała
cicho. Jak zawsze. Jak zawsze włosy opadały jej na twarz. Jej oczy
patrzyły zza niesfornej grzywki gdzieś obok rozmówcy, jakby
rozmawiała z tobą, z kimś innym i ze wszystkimi. Trzeba się do
tego przyzwyczaić.
Musiało się coś ważnego
wydarzyć. Przestraszyłem się, że ten krwawiący nos i spuchnięta
warga będą miały konsekwencje daleko wykraczające poza to, czego
się spodziewałem. Wiem, że to był błąd, ale nie można już
tego cofnąć.
– Chciałbym tu zostać jeszcze
kilka godzin. Muszę to przemyśleć. – Próbowałem spojrzeć jej
w oczy. Prawie mi się udało.
– Musimy porozmawiać. Nie o
tej głupiej bójce z Jeffem. Może nam pomożesz. Może pomożesz
wszystkim.
Ani tu, ani tam nie byłem nikim
wyjątkowym. Nie byłem kimś, kto pomaga wszystkim. Rola herosa
nigdy mi nie pasowała. Śmieszyli mnie bohaterowie z ich pomnikowymi
pozami i oczami pełnymi słuszności. Za większością z nich
dogorywają ci, o których nikt nigdy nie będzie pamiętał. Robiłem
swoje, starałem się to swoje robić dobrze, nawet wtedy, gdy czegoś
nie znosiłem – na przykład tej cholernej kanalizacji. Joanna nie
przyszłaby tu, gdyby to nie było coś ważnego. Nie mogłem sobie
jednak wyobrazić niczego takiego. Nie byłem tu jedynym dobrym
technikiem i znalazłoby się wielu lepszych ode mnie. Bardziej
pomysłowych, bardziej wszechstronnych.
Milczałem.
– Chodź – powtórzyła i
spojrzała mi w oczy. Tak, coś ważnego musiało się zdarzyć. Tu
albo tam.
Szliśmy korytarzem. Byliśmy tu
już dwa lata, a ja wciąż nie mogłem się przyzwyczaić do tej
lekkości. Do tego, że ważę niecałe trzydzieści kilogramów. Tu
trzeba nauczyć się chodzić od nowa, ale od czasu do czasu odżywają
stare nawyki. Przynajmniej fotele i łóżka nie muszą być miękkie
i sprężyste, tak jak muszą być tam, jeśli chce się siedzieć i
spać wygodnie.
W niewielkim pokoju czekało na
nas siedem osób. Znałem ich, tu wszyscy znali wszystkich. Nie było
wśród nich żadnego technika. Hodowcy – tak ich nazywaliśmy. To
oni mieli sprawić, że przestaniemy jeść liofilizowaną żywność,
że przestaniemy być zależni od dostaw i że w końcu będziemy
mogli ogłosić, że się udało. Ale to nie jest takie łatwe. Tu
ziemia nie sprzyja rolnictwu. To nawet nie jest ziemia – to piach,
pył i kamienie. I oczywiście brakuje wody. Wciąż brakuje wody. No
i światło. Jego też jest za mało.
Podałem wszystkim rękę i
usiadłem.
– Jak wiesz, mamy pewne sukcesy
– zaczął Adrian Cobb, niski facet z poczuciem humoru. Nawet teraz
usłyszałem w jego słowach nutkę żartu. Kilka miesięcy wcześniej
zaserwował bimber, który zrobił z glonów. Smakował okropnie.
Gość ma duże problemy z atrofią mięśni i codziennie spędza
kilka godzin na siłowni. – Jak pewnie słyszałeś, mamy
potwierdzoną wodę. W najbliższych tygodniach prawdopodobnie uda
się uruchomić transport. Może zbudujemy basen.
Słyszałem o tym. To nie była
żadna tajemnica, ale wszyscy zdawali sobie sprawę z problemów
technicznych. Przewiezienie setek ton bez użycia cystern i
ciężarówek, bez dróg z odległego o siedemset kilometrów źródła
to poważne wyzwanie. Ale z pewnością nie byłem kimś, kto może
rozwiązać ten problem.
– To dobra wiadomość. Na
pewno się uda – powiedziałem niepewnie.
– Widziałeś ostatnio nasz
ogród? – spytał.
Znał odpowiedź. Nie było
nikogo, kto by nie przychodził i nie patrzył na małą oazę
zieleni. Nie można tam wejść, ale jest specjalna sala widokowa.
Ludzie stali z nosami przy szybie i patrzyli jak zahipnotyzowani. Ja
też czasem tam stałem i patrzyłem. Dwa lata pracy, także mojej.
Kilka hektarów zieleni pośród milionów kilometrów kwadratowych
niczego.
– Tak – odpowiedziałem.
– Prawda, że robi wrażenie?
– Niedługo powinny być
pierwsze owoce – dodałem.
– Twój ojciec miał na imię
Henryk? – spytał Tomasz Zegg. Nie przepadałem za nim. Nic
konkretnego, po prostu nie lubiłem przebywać w jego towarzystwie,
nie wiem dlaczego. Był jednak dobry w tym, co robił. Tak słyszałem.
Milczałem chwilę.
– Ma. Nadal żyje –
wykrztusiłem w końcu. Pytanie o ojca było ostatnim, którego
mogłem się spodziewać. Był tam i nie miał z tym tutaj nic
wspólnego. Nie miał przeszłości, która mogłaby zainteresować
kogoś innego niż jego sąsiadów.
– Czym się zajmował…
przepraszam: czym zajmuje się pan Henryk?
– Niczym szczególnym –
odpowiedziałem niepewnie. – Naprawiał rzeczy. Teraz jest na
emeryturze.
– Jakie rzeczy?
Warsztat ojca mieścił się na
parterze naszego domu. Często tam chodziłem i patrzyłem na jego
walkę z martwymi pralkami, zmywarkami czy wiertarkami. Z każdym
rokiem miał coraz mniej pracy, tak twierdziła matka. W naszym domu
wszystko było stare, nic nie błyszczało nowością. Czasami się
tego wstydziłem. Koledzy to widzieli. Ojciec miał dziwny stosunek
do rzeczy, którym dawał nowe życie, jakby były czymś więcej niż
kupą żelastwa. Gdy wylatywałem, jego samochód miał trzydzieści
dwa lata – tyle co ja. Pewnie nadal jest w doskonałym stanie.
– Różne. Głównie AGD,
jakieś narzędzia. Wszystko, co ludzie chcieli naprawiać.
– Czy zajmował się czymś
jeszcze? – drążył Tomasz.
– Nie sądzę, żeby pod
przykrywką serwisu AGD handlował narkotykami – zażartowałem
zdezorientowany. – Był zwyczajnym facetem. Nie wiem, o co chodzi.
Nie wiem, dlaczego pytacie mnie o ojca.
To jedna z rzeczy, do których
nie mogę się przyzwyczaić. W naszych rozmowach niemal wszyscy
toczą jakąś słowną grę wstępną, zanim dotrą do sedna, a
właściwe pytanie zadają niezauważone albo tak wykręcone, że
jego sens ginie w niuansach i wątkach pobocznych.
– Henryk miał ogród, prawda?
– Ogródek. Chyba nie chcecie
porady starego ogrodnika, jak uprawiać marchewkę na Marsie?
– Nie. Opowiedz nam o tym
ogrodzie.
– Żartujecie? – Rozejrzałem
się niepewnie. Nie żartowali. – To był zwyczajny ogródek. Za
domem. Kilkanaście drzewek, maliny, borówki, grządki warzyw, mała
szklarnia, jakaś drewutnia na narzędzia. Kwiaty, róże i tulipany.
Zamknąłem oczy i wyobraziłem
sobie ogród tak, jak widziałem go wiosną z okna swojego pokoju.
Ojca z łopatą przekopującego ziemię albo w kapeluszu i z
podkurzaczem idącego do stojących na samym końcu ogrodu uli.
– Miał jeszcze pszczoły –
dodałem.
– Pomagałeś mu?
– Chyba dlatego tu jestem.
Pasek w pralce umiałem wymienić, jak miałem dziesięć lat.
– Czy pomagałeś w ogrodzie?
– Zdarzało się.
– Przy pszczołach?
Spojrzałem na nich. Po ich
napiętych twarzach i zmienionym tonie głosu Zegga poznałem, że w
końcu padło właściwe pytanie. Wezwali mnie z powodu pszczół
ojca. Ale to nie miało najmniejszego sensu – pszczoły ojca są
jakieś dwieście milionów kilometrów od tego pokoju.
– Tak.
Lubiłem to. Nie lubiłem kopania
grządek. Lubiłem je podlewać i zaglądać do uli. Było ich chyba
osiem. Starych, kolorowych. Oczywiście zrobionych przez ojca. To
imponowało kolegom i koleżankom. Na początku tylko udawałem, że
się nie boję, ale później nie bałem się naprawdę. Trzeba być
czystym i spokojnym, nie śpieszyć się, nie krzyczeć.
– Znasz się na pszczołach?
– To za dużo powiedziane.
– Czy byłbyś w stanie
zajmować się pasieką?
Zawahałem się. Nie byłem
pewny. Minęło kilkanaście lat, od kiedy ostatni raz wyjąłem
ramkę z ula.
– Myślę, że tak. Ale chyba
pszczelarstwo nie jest tutaj priorytetem. Możemy obejść się bez
miodu?
– Bez miodu tak, bez zapylania
nie. Nie przewidzieliśmy tego. Nikt tego nie przewidział. Ponad
połowa ogrodu może okazać się bezużyteczna. Może nadal ładnie
wyglądać, ale ładnym wyglądem trudno się najeść. Mamy więc
problem i jak się okazało, jesteś osobą, która może temu
zaradzić. Nikt inny nie miał do czynienia z pszczołami. Wygląda
na to, że nie można się tego nauczyć z podręcznika.
– Próbowaliście?
– Tak. Problem pojawił się w
zeszłym roku. Już wtedy mogliśmy mieć pierwsze owoce. Gdy
zorientowaliśmy się, że coś jest nie tak, próbowaliśmy zapylać
sztucznie, ale z marnym skutkiem. Wtedy pojawił się pomysł z
pszczołami. Przysłali nam ekspresem pięć okładów. Tak to się
nazywa?
– Odkłady.
– Tak, odkłady. Otrzymaliśmy
je sześć miesięcy temu. Z pięciu tylko dwa dotarły żywe. Jeden
był w słabej kondycji, po kilku dniach wszystkie pszczoły były
martwe. Ostatni przetrwał trzy tygodnie. Niedługo przylatują
kolejne i musimy mieć pszczelarza. Zaczęliśmy szukać. Ci z Ziemi
pomogli i tak trafiliśmy na pana Henryka i ciebie.
– Kiedy przylatują?
– Za dziesięć dni.
– Jakiś sprzęt?
– Kombinezon.
– To wszystko? A ule?
– Mieli do dyspozycji
najmniejszy transportowiec automatyczny. Większy byłby gotowy
dopiero za pół roku. Nie możemy czekać.
– Muszę zbudować ule.
Potrzebuję drewna.
– Takiego prawdziwego drewna?
– Najprawdziwszego.
– Skąd weźmiemy drewno?
– Z ogrodu.
– Chcesz ściąć nasze
drzewa?! – Michał Sieben niemal krzyknął. – Nie można zrobić
uli z plastiku czy z tego, czego mamy pod dostatkiem?
– Ojciec powtarzał, że
prawdziwy ul musi być z drewna. Tylko w takim pszczoły czują się
dobrze.
Nasz ogród powstał nie tylko z
nasion – w Wielkim Transporcie były też całkiem pokaźne
sadzonki. Po dwóch latach niektóre drzewa urosły na niemal cztery
metry, ale wciąż trudno będzie z nich zrobić deseczki. Pomyślałem
o moim kawałku drewna. Był niewiele większy od dłoni.
Milczeliśmy. Nie chciałem
ścinać drzew. Nikt by mi tego nie darował, ja bym sobie tego nie
darował.
– Bambus – szepnęła Joanna.
W ogrodzie było kilkadziesiąt
bambusów. Imponujących. Niektóre miały prawie dziesięć metrów
wysokości. Szybko rosną.
– Będziemy musieli ściąć
bambusy – dodała Tamera.
***
Ścięliśmy wszystkie bambusy
wyższe niż pięć metrów. Na zewnątrz łodygi szybko wyschły.
Ogłosiliśmy zbiórkę i w kilka godzin mieliśmy wielki kosz ramek
na zdjęcia, drewnianych pamiątek, miniaturowych mebli, kilka
blejtramów, sztalugę, a nawet obraz malowany na cienkiej desce.
Dzień przed przylotem skończyliśmy trzy koślawe ule. Pomagał mi
Sebastian Frisz, facet, którego wszędzie pełno. Był fizykiem z
wykształcenia, ale chyba fizyka mu nie leży, więc zajmuje się
wszystkim innym. Całe życie na Ziemi był związany z teorią, więc
nawet na wbijanie gwoździa patrzy inaczej niż wszyscy ci, którzy
już kiedyś trzymali młotek. Czasami to pomaga, czasami
przeszkadza.
Ule nie prezentowały się
okazale, ale udało nam się zachować wszystkie wymagane odległości
w ich wnętrzu.
Z ośmiu wysłanych cztery
odkłady przetrwały lot. Jeden był słaby. Po kilkunastu minutach
znalazłem martwą matkę. Ten odkład połączyłem z innym.
Ustawiłem ule, włożyłem ramki. Zrobiłem syrop i ciasto. Ogród
kwitł. Wszystko było gotowe, ale coś mi wciąż nie pasowało.
Słońce.
Pszczoły potrzebują słońca, a
to słońce nie prezentowało się tak okazale jak to samo słońce
na Ziemi. Bez niego owady się zgubią. Zbyt odległą gwiazdę
wspomagało sztuczne oświetlenie, ale tyle źródeł światła
zdezorientowałoby pszczoły. W końcu zamontowaliśmy dodatkową
mocną lampę i przygasiliśmy pozostałe.
Miałem prawo wchodzić do
ogrodu, tego przywileju zazdrościli mi wszyscy. Za dwa miesiące
każdy będzie mógł wejść, jeżeli wszystko pójdzie dobrze.
Siedziałem w fotelu i patrzyłem przez małą lornetkę na oddalone
o kilkanaście metrów ule. To było moje zajęcie, moja praca.
Korciło mnie, żeby do nich zajrzeć, ale się powstrzymywałem. Nic
już nie można było zrobić, pozostało czekać. Parę razy mi się
wydawało, że zaczął się oblot, ale nie. Tylko mi się
wydawało. Pamiętałem to miejsce, gdy zaczynaliśmy. Część
pustki. Pamiętam kopanie, wielowarstwowe uszczelnienia, budowę
kopuły, montaż nawodnień. I pierwsze warstwy szarorudej ziemi,
niewzbudzającej nadziei, niezapowiadającej tej bujnej zieleni,
którą teraz miałem na wyciągnięcie ręki. Zerkałem czasami za
taflę szkła, na krzątających się ludzi, którzy patrzyli na mnie
tak, jakbym to ja miał wzbić się w powietrze.
Zobaczyłem je trzeciego dnia.
Pojawiły się w wylotku jednego z uli i przeszły na mostek:
najpierw jedna, za nią druga i trzecia. Po chwili było ich
kilkanaście. Bałem się mrugnąć. Zaparowały mi okulary lornetki,
musiałem je przetrzeć. Gdy spojrzałem ponownie, wciąż się
kręciły na kilkunastocentymetrowej listewce, która kilka dni
wcześniej była częścią ramki do zdjęć. Może przeszkadzała im
nietypowa grawitacja, nie wiem. Trwało to parę minut, ale w końcu
wystartowały, a za nimi kolejne. Próbowałem liczyć. Zgubiłem się
przy czterdziestej szóstej. Po chwili jedna przeleciała tuż przed
moimi oczami. Usłyszałem bzyczenie.
Siedem tygodni później
odwirowałem kilka kilogramów miodu. Trochę ryzykowałem, ale nie
mogłem się powstrzymać. Wszyscy chcieli spróbować. Gratulowali
mi, jakbym dokonał czegoś wielkiego. Pogratulował mi też Jeff. Z
jego słów najbardziej się cieszyłem.