czwartek, 14 września 2023

Sklepienie (z konkursu "murowałem całą noc"); opowiadanie

Opowiadanie, które napisałem na konkurs organizowany przez Towarzystwo Aktywnej Komunikacji ("Murowałem całą noc"; https://opowiadania.org/), nie zostało nominowane. A jak nie zostało to nie pozostaje mi nic innego jak gratulować nominowanym, czekać (rok prawie) na antologię i zaprezentować nienominowany twór. A dla tych, którzy zapragnęliby poznać inne moje opowiadania albo powieści pozostaje legimi, empik, bonito, gandalf, inbook, allegro...


sklepienie



Zwłoki mogą być pochowane przez złożenie w grobach ziemnych, w grobach murowanych lub katakumbach i zatopienie w morzu. Szczątki pochodzące ze spopielenia zwłok mogą być przechowywane także w kolumbariach”.


Tyle lat spędzonych na cmentarzach, a ja nadal czuję się skrępowany, leżąc na lastrykowej płycie. Jakby te setki martwych oczu mi się przyglądały. Pełne zazdrości wobec mnie, żywego. W tak wyjątkowo ciepłą, letnią noc chłód kamienia, papieros, chłodne piwo i blednące gwiazdy wydają się kwintesencją szczęścia. Tym bardziej cennego, że doznawanego wśród samych martwych ludzi, tych, którzy są już poza szczęściem, ale i poza cierpieniem. W takich chwilach czas rozmazuje się w nieregularne plamy, a ja się zaciągam, wypuszczam roztapiający gwiazdy kłąb dymu i wspominam zdanie, które słyszałem powtarzane setki razy, przy wszystkich okazjach, od niedzielnych obiadów po ostateczny argument w trudnych rozmowach z pełnymi wątpliwości klientami.

Murowałem Pałac Kultury i nadal stoi.

Dziadek nie żyje od dawna i leży raptem kilkaset metrów stąd, alejką prosto, za usychającą od lat tują w lewo i zaraz po prawej stronie. Chyba naprawdę budował Pałac Kultury. Ojciec załapał się na mur berliński. Ale w to już nie wierzę i nie wierzyłem. Jakby nie mogli sobie sami tego muru wybudować. Ojciec kominy stawiał. Do tej pory stoją jak z reklamy wiadomo czego. Później poszedł w domy. Kończył jeden, zaczynał drugi. Jak jakiś Kazimierz Wielki, co to wioskę zastał drewnianą, a zostawiał murowaną. Wielki Mur Chiński też stoi i jego pewnie również jakiś nasz przodek budował, a potem geny rozsiał z Dżyngis-chanem czy innymi gwałcicielami zza Wschodu zapraszającymi się w nasze rejony od czasu do czasu i czyniącymi swoją gwałcicielską powinność, zapładniając dziewczyny, które za nic nie chciały się przyznać, kto i dlaczego, bo to przecież wielki wstyd, że znienawidzony dzieciak ma skośne oczy.

Na mnie wołali „Mongoł”, ale nie dlatego, że mam żółtą skórę albo oczy jakieś nie takie. Od małego było widać, że nie zaprzyjaźnię się ani z cegłą, ani z zaprawą, nie podzielałem też fascynacji klockami. Jedynymi zabawkami uznawanymi przez tatusia. Leżę na tej lastrykowej płycie, lampy zgaszone, niebo gwiaździste nade mną, pode mną Anna, na wieki lat dwadzieścia trzy, która zginęła śmiercią tragiczną, lecz tragiczne jej umieranie nie jest mi znane. A we mnie wspomnienia. Ile to już lat bujam się po cmentarzach. Ze dwadzieścia. Nie projektuję wyjątkowych willi dla wyjątkowych klientów jak mój brat ani niepowtarzalnych mostów jak moja siostra. Nie buduję niezniszczalnych domów i sterczących niczym z pornosa wyciętych kominów jak ojciec ani nawet lichego muru odgradzającego piękno prestiżowych trawników od zbrukanego pospolitością chaosu ulicy. Zamiast tego, zamiast nieskazitelnego kontynuatora wiecznej spuścizny jestem cmentarnym cieniem, kimś, kogo wszyscy potrzebują, a o kim nikt nie pamięta.


Groby ziemne, groby murowane i kolumbaria przeznaczone na składanie zwłok i szczątków ludzkich mogą znajdować się tylko na cmentarzach”.


Cóż, technologię betonu i mechanikę płynów potraktowałem zbyt dosłownie. Babilon* wciągał, aż w końcu wypluł i zanim się obejrzałem, tatuś zaprawą słów postawił mur i ja betonem słów postawiłem mur, których żaden z nas nie chciał ani rozbić, ani przeskoczyć. Piękne, pełne wzorzystego bruku pasującego do letnich sukienek i klinkieru doskonale komponującego się z kutym ogrodzeniem, ideały rozprysły się o pusty indeks i niespełnione nie moje marzenia. Bruk i klinkier nie wzięły się znikąd. Ojciec domy stawiał, później kominy, później znowu domy, po drodze podobno ten mur berliński, aż w końcu kupił cegielnię. Cegielnia miała komin jego autorstwa, więc komin nadal stoi, a reszta dookoła zmieniła się w kupę zarośniętego krzakami gruzu pełnego potłuczonego szkła i niekastrowanych kotów. Ojciec wykopał kilka glinianek, co uszczęśliwiło miłośników pływania oraz wędkarstwa i zaowocowało dwoma topielcami. Cegielnia działała przez parę lat, aż nastał czas dziurawki i gazobetonu, więc zamknął ją i otworzył skład bruku, cegły klinkierowej. I ładnie obrobionych pozostałości po poniemieckich porozbiórkowych domach. Pozostałości przywożonych starymi ciężarówkami prosto z Mazur. Uszczęśliwiały miłośniczki industrialnych wnętrz pełnych nowoczesności z nutką nostalgii. W ten sposób ojciec z szanowanego murarza przemienił się w szanowanego brukarskiego małomiasteczkowego monopolistę, któremu wszyscy ufali, bo wierzyli, że jeśli ich domy stoją, a ściany nie pękają, to ich brukowane trawniki będą prezentowały się świetliście i wzniosą ich na wyżyny elegancji.


Groby murowane powinny mieć następujące minimalne wymiary: pojedyncze, w których składa się trumnę ze zwłokami: długość 2,2 m, szerokość 0,8 m, głębokość 0,8 m”.


Cmentarze nocą, zwłaszcza stare, są pełne chrobotów. Tych wszystkich skrytych małych ssaków, które mordują się wzajemnie. Nawet wśród nocnej ciszy trudno usłyszeć ich miękkie stąpnięcia, ale tam spadnie jakiś znicz, tam zapiszczy wydająca ostatnie tchnienie mysz, gdzieś obok zaskrobią pazury lisa. Gdy się pracuje, można odnieść wrażenie, że dookoła jest tylko cisza, gdy jednak ułoży się wygodnie na lastrykowej płycie, i wyłączy światła, to cmentarz nagle ożywa.

Pamiętam mój pierwszy raz i nagły wrzask tłuczonego szkła, chwilę później skowyt, cisza i potępieńcze grzechotanie, którego do tej pory nie potrafię zinterpretować. Po tylu latach spędzonych na cmentarzach podobne odgłosy nie robią aż takiego wrażenia, ale wciąż wzbudzają niepokój, który najskuteczniej tłumi się pracą. A na cmentarzach pracuję już od dwudziestu lat. Zamiast nadzorować budowy wyzute z cegieł, za to pełne żelbetonu, stali i szkła, wyciskam nieboszczyków prosto do kieszeni. Młodość wśród cegieł nie poszła na marne. Nie będę ukrywał, że kielnię z zaprawą trzymałem w ręku, zanim poszedłem do podstawówki. A domek dla lalek siostry wybudowałem, gdy miałem osiem lat. Uśmiechom nie było końca. Cóż, nie zrobiłem tego z miłości do cegieł. Budy też nie wymurowałem z miłości do psa. Nie będę ukrywał, że kochałem sukę. Jak się nie ma jeszcze dziesięciu lat, robi się głupie rzeczy, żeby dorośli piali z zachwytu.

Szukając dla siebie miejsca, znalazłem je na cmentarzach.


Nad ostatnim sklepieniem grobu murowanego przeznaczonego do składania trumien wykonuje się podmurówkę dla warstwy sanitarnej ziemi, jako izolację, o grubości co najmniej 0,3 m od sklepienia do poziomu ziemi”.


Wczoraj przeszedłem do pracy, żeby sprawdzić, czy jakiś nieboszczyk nie pojawił się w kostnicy, bo jakkolwiek na to patrzeć, ktoś musi umrzeć, żebym miał co jeść. Czasem jakiś wizjoner przypuszcza, że kiedyś odejdzie z tego świata, i nie chce zostawić spraw swoich ostatecznych niewdzięcznym dzieciom. Wolę jednak kręcić interesy z nieboszczykami. Żywi zawsze mają jakieś uwagi. Zdarzają się tacy, którzy przychodzą z poziomicą i sprawdzają, czy będzie im się równo leżało i czy cegły nie będą spadały na głowę. Przychodzę do pracy i widzę, że poczciwy Romek wziął moją robotę. Jest nas trzech i bierzemy po kolei. Widzę więc, że się wcisnął, i pytam, o co chodzi. A oni, że myśleli, że ja tej roboty nie wezmę. A ja mówię, że dlaczego niby. W końcu moja kolej, a na urlop się nie wybieram. To oni patrzą po sobie. No wiesz, pojękują, tak głupio trochę. Co głupio, odpowiadam, moja kolej, to biorę. To oni: jak chcesz, to bierz. Twoja sprawa. To wziąłem. Tylko samochód wezmę, mówię. A po co ci, pytają. A ja, że materiały pojadę kupić. Przecież są, zaprawa, cegły, wszystko jest, mówią i patrzą po sobie. Inne chcę kupić i sięgam po kluczyki wiszące na gwoździu. Jak tam chcesz, ale mogą nie chcieć płacić. To niech nie płacą. Bo to wszystko szło po urzędowych cenach, jak to na komunalnym, więc i materiały po urzędowych. Budżety i plany roczne. Jakby jakaś epidemia wybuchła, toby zwariowali, bo uchwał musieliby tyle natrzepać, projektów zmian, nowelizacji i gloss, że ostatniego nieboszczyka to by chyba po pięciu latach pochowali.

Wsiadłem, silnik zagruchotał, tylko nie wiedziałem, dokąd jechać. W końcu tatuś to miejscowy monopolista. Ile się naszukałem! Trzysta kilometrów zrobiłem, żeby dostać to, co chciałem. Ale dostałem. Wracam. A oni, że chryja będzie, bo późno. To ja, że może i późno, ale noc jeszcze przed nami. Bo w nocy też się zdarza popracować. Skąd bym niby wiedział o tych lisach? Żaden ze mnie wajrak cmentarny. Wziąłem z magazynku lampy z kablami, wiadro z narzędziami i razem z zakupami wrzuciłem na meleksa. Cichutko przetoczyłem się na miejsce. A miejsca szukać nie musiałem, bo na cmentarzu każdą ścieżkę i każde drzewo znam, a i samo miejsce już parę razy oglądałem i nawet mnie jakieś wzruszenie brało.

Gasną ostatnie gwiazdy. Ptaki zaczynają świergotać. Dzień zaraz rozpełznie się po kątach, wypłaszając do nor zwierzaki i zapraszając ludzi, którzy znowu zaczną wędrować i dreptać, i pielęgnować pamięć o nieszczęśliwej przeszłości, która za nic nie chce powrócić, i będą patrzeć na mnie z ukosa, jakbym to ja biegał po ziemi z kosą. Albo – co gorsza – zaczną gadać. Jakby ich gadanie było dowodem, że jeszcze żyją. Spoufalacze. Tatuśkowie mądrości i sienkiewicze żartów.


Nad każdą trumną składaną w grobie murowanym powinno być założone sklepienie”.


Trzeba wstać, dokończyć, wygładzić i czmychnąć, zanim zbyt wiele ukradkowych spojrzeń się do mnie przylepi. Tak, zwiastuna, posłańca śmierci trzeba omijać lub obłaskawiać. I patrzeć tak, jakby się nie widziało. Jakby moja przezroczystość mogła w każdej chwili się zmaterializować i ścisnąć serce, wyduszając ostatni spazm pustoszejącej aorty. Obłaskawiać potrafią głównie wódką. Jakbym to ja był Charonem, a butelka – obolem. Powinni ją wkładać nieboszczykom w usta. Jeszcze jeden papieros. Jeszcze jedno wspomnienie. Ile domów zbudowałeś? Pamiętasz? Sto? Może i sto. Ale kominy pamiętam. Dziewiętnaście. A domów ze sto. A ten mur to ty stawiałeś? Stawiałem, stawiałem – i śmiech, taki rzężący, wilgocią nieprzyjemny. Żylasty był. Silny. Pięćdziesięciokilogramowe worki nosił. Bo kiedyś takie były. Ale jak w ten bruk zainwestował i z samochodu zaczął doglądać robót, i jak odkrył, że mając pieniądze, można dobrze żreć i dobrze pić, to mu brzuszysko wyrosło i coraz bardziej przypominał rubaszną postać z kreskówki. Wśród miejscowych monopolistów trudno być abstynentem. To właśnie w towarzystwie pieczonych ziemniaków, kotleta schabowego i zmrożonej wódki robi się najlepsze interesy. Taki folklor. Kto wybrukował plac przed kościołem? Mój ojciec. A deptak przy urzędzie? Mój ojciec. Podjazd przed domem burmistrza? Mój ojciec. Tylko ja mu wizerunek psuję. Bo niby to ludzie nie wiedzą, że synek na cmentarzu czas spędza. No wiedzą. Czy gadają o tym? Jasne, że gadają. Czego to nie wymyślają. Trupa pod brukiem uwięzionego tylko w nich brakuje. A może i trup jest, ale do mnie ta wersja syna cmentarnego nie dotarła. Jeszcze jak mama żyła, to mnie do domu zapraszali.

A dom porządny, murowany. Przed nim równiutki placyk, z dziesięć samochodów może parkować. Albo karoca na sześć koni. Bardziej by pasowała. Ale matka zawinęła się raz-dwa, a głowa ojca twarda, więc przestał zapraszać. Za to szybko pocieszycielkę sobie znalazł. Albo ona jego. Nie minęło parę miesięcy i ją wywalił, bo się panoszyła i paniowała na włościach, a ojciec nie przepadał za paniowaniem ani tym bardziej za panoszeniem.

Miło się leży nad Anną, ale dzieli nas półtora metra piachu, trochę betonu, lastryko i życie, więc nic z tego nie będzie. Ona zostanie w swoich tragicznie zmarłych dwudziestu trzech latach, ja dokończę to, co już prawie skończone. Zapalam lampy i czynię ostatnie szlify.

Tak to jest, tatusiu. Przez najbliższą wieczność będziesz leżał sobie pod doskonałym sklepieniem kolebkowym wymurowanym przez twego niewdzięcznego syna z najlepszej pełnej cegły klinkierowej. Będziesz miał swoją watykańską bazylikę. Może skala mniejsza, może żadnych malowideł, ale nie będziesz miał do czego się przyczepić.


Cytaty: Ustawa z dnia 31 stycznia 1959 r. o cmentarzach i chowaniu zmarłych (tekst ujednolicony); Rozporządzenie Ministra Infrastruktury z dnia 7 marca 2008 r. w sprawie wymagań, jakie muszą spełniać cmentarze, groby i inne miejsca pochówku zwłok i szczątków.

* Babilon – nazwa jednego z domów studenckich


niedziela, 27 sierpnia 2023

W kwestii psiego mięsa, czyli baaardzo stare (lata 90" albo okolice przełomu wieków) opowiadanie. I na czasie.

 

Mój przyjaciel świnia

Dobre są kundlowate wilczury i lekko upodwórzowione rottweilery. Te ostatnie mają tendencję do tycia, dzięki czemu śmiem twierdzić, że są najlepsze. Nie pogardzam też spanielami, choć ogólnie nie znoszę typowych psów myśliwskich. Są za bardzo wybiegane i trzeba im poświęcić sporo czasu, aby osiągnąć w miarę sensowny efekt. Pies nie powinien mieć więcej niż rok, bo gdy jest starszy, to wymaga kunsztu mistrza, którego ja jestem pozbawiony.

 Zawsze wyczuwają, że coś im zagraża. Mają swoją zwierzęcą inteligencję i szanuję je również za to. Nie chcę zadawać im cierpienia ani sprawiać bólu, dobrze je karmię, mają też spore podwórko, po którym biegają. Do rozpłodu zostawiam takie sztuki, które są mi prawie obojętne. Zupełnie obojętne nie są nigdy. Najszybciej tracę te ulubione, na końcu – te najbardziej wkurzające. Wspominałem już, że je szanuję. Nie czuję się od nich ani lepszy, ani gorszy. Mam jednak świadomość, że jestem swego rodzaju bogiem. Mam władzę – może nawet za dużą.

 Wszystko zaczęło się przez dziadka. Zawsze miał wiele psów, lecz niektóre z nich od czasu do czasu znikały. Rodzice nic mi nie mówili. Sami w jakiejś mierze w tym uczestniczyli. Pewnie też się zajadali, ale wyczuwałem ten ich wstyd, którego nie rozumiałem. Uzmysłowiłem sobie, co się dzieje, gdy miałem trzynaście lat, przed świętami wielkanocnymi. Pamiętam, że mieliśmy dziewięć psów wieczorem, a tylko sześć rano. Stół w tamte święta był porządnie zastawiony. Rodzice domyślali się, że ja wiem, ale milczeli. Nieśmiało zjadłem kęs i – czego się nie spodziewałem i co mnie zdziwiło – zasmakowało mi. Jeden z tych trzech psów miał na imię Kacper. To niesamowite uczucie jeść coś, co ma imię.

 Zawsze lubiłem zwierzęta. Za ich szczerość i prostolinijność w zachowaniu. Nigdy nie kombinują za plecami. Są uczciwe.

 Dziadek zaczął chyba podczas wojny, choć nigdy mi tego nie powiedział. Czasami wyrywało się rodzicom lub jemu w trakcie rodzinnych dyskusji, kiedy byli przekonani, że ja niczego nie rozumiem. Nie rozumiałem, ale pamiętałem. Te ciche, jadowite zdania tkwiły w mojej pamięci, aż pojąłem. Dziadek często kłócił się z moim ojcem. Ojciec krzyczał, że wojna się skończyła, a dziadek wrzeszczał, że dla niego nigdy się nie skończy. W czasie wojny dziadek jadł szczury. O tym dowiedziałem się przy okazji jednej z awantur. Dziadek siedział, paląc papierosa, a ojciec stał nad nim, machał rękoma i krzyczał: „To się musi kiedyś skończyć!”.

 Nie wiem, czy dziadek jadał szczury po wojnie, ale ja tak. Dwa razy. Jednego złapałem w pułapkę, wybebeszyłem, odciąłem mu głowę i ogon, po czym uwędziłem. Był pyszny. Drugi miał obrzydliwy smak. Rozchorowałem się z jego powodu. Przez niego inne szczury złapane w pułapkę się marnują. Zakopuję je. Szkoda. My ślałem o tym, aby je gotować i dawać psom, ale w końcu z tego zrezygnowałem.

 Mam ciężki gumowy młot z długim trzonkiem. Wciągam psa do kojca, w którym nie może się ruszać, i walę go w głowę z całych sił. Jedno uderzenie wystarcza. Dobijać musiałem dwa razy. Zadawanie cierpienia jest bez sensu. Usiłuję wierzyć, że nic nie czują. Często płaczę. Szczególnie wtedy, gdy zabijam psa, którego bardzo lubiłem. Tak jednak musi być. Odbieram mu życie, najadam się i cierpię. Jakaś forma sprawiedliwości. Niedoskonała. Martwego wyciągam z kojca. Zazwyczaj z uszu i nozdrzy płynie mu krew, a jego oczy są otwarte. Staram się w nie nie patrzeć, ale nigdy nie wytrzymuję i moje żywe, a jego martwe spojrzenie się krzyżują. To trudne, lecz konieczne. Nie mogę ominąć żadnego etapu, aby w pełni zasłużyć na posiłek. Następnie w piwnicy zawieszam psa, odrąbawszy mu głowę. Odcinam łapy i ściągam skórę. Potem bebeszę go i płuczę. Z ogona (oczywiście jeżeli nie odcięto mu go wcześniej) zawsze gotuję zupę. Zjadam serce i móżdżek, a resztę wnętrzności odrzucam. Wątróbka czy nereczki z psa są obrzydliwe. Ze skóry robię dywanik – w ten sposób na zawsze zachowuję psa w swojej pamięci. Jeżeli głowa nie została za bardzo zmasakrowana, to czyszczę ją dokładnie ze wszystkiego, co może zgnić, troszkę podklejam i suszę. Mam w piwnicy sto dwadzieścia trzy czaszki. Najbardziej lubię psa uwędzić. Koniecznie w dymie z jałowca. Robię kiełbasy, wędliny, kaszanki, kotlety, pieczenie, a nawet zasmażki, które dodaję do warzywnych sałatek. Mięso psa można smażyć, piec i gotować. Na jego bazie można przyrządzić doskonałą zupę.

 Psa można podać na wiele sposobów.

 Od trzech tygodni ludzie wokół mnie zupełnie powariowali. Mówią o mnie w telewizji. Nazywają mnie zwyrodnialcem. Jakaś organizacja tępych ekologów, animalsów czy innych palantów zło żyła pismo w mojej sprawie do prokuratury. Zostałem zwolniony z pracy. Istny cyrk. Tylko dlatego, że jem psy. Są smaczne. I już. W prasie znalazłem około piętnastu artykułów o sobie. Okazało się, że jestem potworem, zwierzęciem, ociekającym krwią mordercą. Przyznają, że jeszcze by zrozumieli, gdybym był „jakimś biedakiem mieszkającym w kanale ciepłowniczym albo na dworcu lub pod mostem”, ale ja dysponuję „odpowiednimi środkami finansowymi na zakup normalnych produktów żywnościowych”.

 Któregoś dnia przyszli bez nakazu, bez niczego. Zabrali i wywieźli mi wszystkie psy. Wszystkie. Ludzie na ulicy omijają mnie szerokim łukiem. Dzieciaki rzucają we mnie kamieniami, a jedna z sąsiadek, gdy spotkałem ją przypadkowo, wchodząc do sklepu, w którym i tak mnie nie obsłużono, napluła mi w twarz. Jestem spokojnym człowiekiem. Jadłem psy przez kilkadziesiąt lat.

 Ta szmata, która wypuściła na mnie swoją flegmę, miała w koszyku kiełbasę. Widziałem. Głupia kurwa. Gdy leżę w łóżku, mam ochotę ją upiec i zjeść. Po chwili bierze mnie obrzydzenie, bo ja nie zjadam wrogów, tylko przyjaciół. Szmata. Zresztą niech wszyscy spierdalają. I tak będę jadł psy. I tak. Zamknęli je w schronisku. U mnie miałyby przynajmniej kilka miesięcy przyjemnego życia. A tam? Więzienie.

 Jestem znienawidzony. Mam splamione dłonie. Nikt świadomy mojej zbrodni nie poda mi ręki. Tak, mam dłonie splamione krwią psów.

 Jaka jest różnica między psiną a wołowiną? Ja wiem jaka. Psina jest smaczniejsza. To jedyna różnica. Ale nikomu nie mogę tego wytłumaczyć. Nikt nie chce słuchać. No i chuj, i tak będę jadł to, co będę chciał.

 Gdy narodzę się powtórnie, to mam nadzieję, że pod postacią psa. I mam nadzieję, że ktoś, kto będzie mnie kochał, będzie mnie tak kochał, żeby mnie zjeść.


Opowiadanie ze zbioru: "Ja mój wróg" dostępne: ebook: https://www.legimi.pl/ebook-ja-moj-wrog-rafal-harer,b904418.html; papier: https://www.gandalf.com.pl/b/ja-moj-wrog-a/

niedziela, 25 czerwca 2023

Letnia obniżka czyli ebooki w przyzwoitych cenach

Lato doskonale komponuje się z plażą, górami, rowerami, jeziorami, alkoholem, narkotykami, przygodnym seksem i czytaniem. I w związku z czytaniem ceny e-booków moich książek dostępnych na legimi spadły do całkiem zachęcających kwot. Czyli wakacyjna obniżka albo jeśli ktoś woli promocja albo czary miesiąc. Wszystkie można znaleźć tu: https://www.legimi.pl/autor/rafal-harer,ad16520/

Okładka na zachętę


sobota, 14 stycznia 2023

O tym jak zostałem trollem, czyli bajka pełna lamentów i mądrości prosto z łąki za stodółką

O tym jak zostałem trollem, czyli bajka pełna lamentów i mądrości prosto łąki za stodółką


Moje trollowe kompetencje powłóczą. Braki źródłowe, zaniedbane badania terenowe i gasnący entuzjazm; te trzy elementy nie wróżą sukcesu. A wiedza opiera się o: całkiem niezły film „Łowca trolli” (reż. André Øvredal; 2010), zupełnie denny film „Troll” (reż. Roar Uthaug; 2022; zamiast oglądać „Trolla” może przypomnieć sobie „Godzillę” z 1998 roku zamieniając w wyobrazi godzillę na trolla i obniżając loty o kilka gwiazdek), bardzo przyzwoitą (a miejscami nieprzyzwoitą) książkę „Nie przed zachodem słońca” Johanny Sinisalo. Dwa razy spotkałem trolla, w Beskidzie Niskim, gonił niedźwiedzia tam i z powrotem.

Pomimo szczupłej wiedzy jednak zostałem trollem, co wydaje się o tyle dziwne, że tylko me serce z kamienia i zawsze zakładałem, że geny nie są zaraźliwe. Poza, oczywiście, wilkołaczymi i wampirowymi; no i Wikusa Van De Merwe, no i tych, którzy w czterdzieści pięć dni zakochać się nie mogą. Przeobrażanie w trolla, prawdziwe przepoczwarczenie, było więc dla mnie niespodzianką. Tym większą, gdy odkryłem, że troll w mojej własnej osobie i, jak mniemam, prawda ta jednostkowa na inne trolle zgeneralizować się da, żołądek ma nie od parady, wciąż jest nie na żarty. Stając się trollem wciągałem coraz mniej smaczne dania niczym: Terlecki klej (polityczne), Czarnecki kilometry (znowu polityczne), Maciarewicz mgłę (jeszcze raz polityczne).


Rys. Autor: John Bauer, 

źródło: https://pl.wikipedia.org/wiki/Plik:John_Bauer_1915.jpg




I ostrożnie patrząc w lustro zadaję sobie pytania: jak to mogła się stać, gdzie popełniłem błąd, dlaczego uśpiłem w sobie czujność i czym podlewałem pasożytniczego embriona. No i kto, a może co, zinvitrowało ów zarodek, który rósł, by symbionizować, interferować lub zmieniać genom nosiciela. Czyli mnie.

Powinienem zacząć od początku. Wyłuskać z zakamarków pamięci dzień, godzinę, minutę nawet, kiedy zaczęło we mnie kiełkować kamienne życie. Ale kamieniejący umysł, granitowe synapsy i zwapniałe aksony utrudniają zadanie. Spróbuję, ale z góry przeprosić muszę za luki, czasowe przeskoki, wątpliwe związania przyczyn ze skutkami, przemieszczenia faktów i pomieszanie realnych z wyobrażonymi. Droga do wybaczenia jest długa i kręta, pod górę i kamienista, ale spróbuję zasłużyć mieszając w kotle pamięci rzeczywiste z wyimaginowanymi.

Zaczęło się od potwora. Za siedmioma górami, siedmioma morzami, siedmioma rzekami i siedmioma lasami (tych akurat już nie ma, ale kiedyś były) w pieczarze ciemnej, pod bielawskiego górą, zrodził się z tchnień i wiatrów potwór Al-gorytm. Zrodził i dojrzał, a jak już dojrzał to czyhania wartę na, niemal niewinne, ofiary zaczął.

Przyczajony z cierpliwością oswojony wyczekiwał, aż ofiara jego z potencjalnej w nieświadomie spełnioną się przeistoczy i ze zwykłego śmiertelnika w trolla mchem porosłego przemieni.

I musiałem ten krok wykonać, a wykonałem go za pomocą czarodziejskiej księgi sprzed wieków, o której słyszy się tu i tam i powtarza, że wielka to księga, że największa i jedyna taka. Ale jakoś mało tych co ją czytają, a dużo tych co ją znają z kolorowych obrazków, filmów pełnych cukierków i opowieści tłumaczy i interpretatorów, którzy tłumaczą i interpretują tak jakby mieli klapki na oczach niczym koniki w kieracie albo interes w tym jakiś mieli, czy to na złocie wyrosły czy na innych pozazłotnych benefitach. Z księgą zrobiłem, to co winno się z księgami robić. Postawiłem na półce. Ale kusiła mnie opowiastkami kiedyś zasłyszanymi i w ledwie strawialnej formie przedstawionymi. Zacząłem więc lekturę. Lektura odrobinę mną wstrząsnęła bo słodkość utonęły w krwi i złośliwościach głównego sternika. Czyli bohatera tych opowieści, który przesmykuje się od początku do końca knując i podszeptując. I zrobiłem, to co pisarczykowy umysł mi podpowiedział: wybrałem tuzin wątków i na ich kanwie napisałem opowiadania. I tu już potwór chrapy rozszerzył i węszyć zaczął. Jako, że wszystkich ludzi łączy twarzosiecioksiążka, to i potwór miał tam główne swe łowieckie tereny, bo tam można znaleźć każdego i wszystko, i wszystkich, po stokroć powielonych w odbiciach, zwierciadłach i lustereczkach. Tam łowił a co wyłowił to w złoto przemieniał dla błyszczących jego właściwości. Opowiadania napisałem, napisane wydałem (dla przypomnienia „Odczytanie”) i pochwaliłem lub poinformowałem o tym na twarzosiecioksiążce. A on tylko na to czekał. Ruszył do boju. Zaatakował. Ale cichaczem, podstępnie, w skradaniu, kamuflażu, przebraniach. I zaczął podsuwać mi smakołyki, które chwytałem i coraz łapczywiej łykałem. Łykałem i zwracałem, wymiotowałem słowami pozbawionymi znaczenia. W zamierzchłych czasem, czasach dinozaurów, raptem kilka miesięcy wcześniej, dzięki twarzosiecioksiążce dowiadywałem się, co w literaturze piszczy, coś o życiu, coś o polityce. Tak sobie skakałem z kwiatka na kwiatek, żeby być na bieżąco w wachlarzu tego, co znaleźć tam można. Ale nagle wszystko się zmieniło. Nagle potwór Al-gorytm na srebrnym półmisku serwował mi wszystko co z „Odczytaniem” mu się skojarzyło, a że „Odczytanie” coś o bóstwie prawi, to zaraz miałem na talerzach i ateistów i religijnych fundamentalistów i ateistycznych fundamentalistów, a ja niepowstrzymany pisałem i odpisywałem, komentowałem i w z sensu ograbione dyskusje zacząłem się wdawać to potwór wspinał się na wyżyny kucharskie potrafiąc dania płaskoziemcami doprawiać. I zamiast pisać (książki i blogowe posty), zamiast czytać książki, zamiast na spacery chodzić, piękno i brzydotę świata podziwiać, opisywać i analizować, po nocach i dniach produkowałem komentarze do wpisów, komentarze do komentarzy, komentarzy do dyskusji, wtrącenia ironii pełne, niezbite logiczne wywody i złośliwości, sarkastyki i mądrościki. Czym więcej pisałem, czym więcej odpisywałem tym więcej dostawałem, na miejsce odciętej głowy trzy wyrastały, niczym jakiś fraktalowy potwór, niczym króliki na bezkresnej łące. Czułem się jak Aureliano Buendia: wewnątrz płonął we mnie przymus kolejnej wojny a na koniec wojny tak potężnej, że ostatecznie pokona wojnę i nastanie pokój według mojej konstrukcji, mojego projektu, bo racje moja ogromne, pełne otwartości nawet dla tych wszystkich debili, idiotów, półmózgów, bezmózgów, kretynów, tępaków pozbawionych wiedzy i logiki, błądzących w ciemnościach ignorancji ignorantów, których spotkałem na rozgałęzionej, wijącej się drodze, która bardziej szalony labirynt przypomina, labirynt bez końca, bez początku, bez mapy i Ariadny nici, bez drogowskazów i przewodników. Ale jednak ktoś ten labirynt stworzył, mapę ukrył, ścieżki wciąż zmienia i prowadzi wszystkich, nieświadomych, ku zgubie. Zgubie czasu, którego nie da się odzyskać, zmarnowanego i zamienionego w w ukryte w pieczarze złote kulki. Po potwór czasem się karmi, trawi go i na złote bobki zamienia. A ja zasypiam nad ranem cały skamieniały, bu obudzić się w południe i sprawdzać, szukać, czy ktoś odpisał, czy ktoś napisał, czy ktoś polubił, znielubił, zwyzywał. I rusza maszyna mej głowy odpisywać, komentować, dyskutować, lubić, nielubić, wyśmiać, krytykować, poniżać i wywyższać.

Tak zostałem trollem.


Reasumpcja.

No koniec tej przydługiej i niezbyt lotnej bajki kilka luźnych myśli postanowiłem zapisać. Kilka, może nie prawd, ale prawidłowości, kilka obserwacji, które może mają odrobinę sensu. Postanowiłem je zapisać pomimo świadomości, że nie są zbyt odkrywcze, ale warte zapisania i powtarzania, bo może ustrzegą kogoś przed zapadnięciem na trollową chorobę, która zbiera kamienne żniwa. Część z tych myśli i obserwacji nie zahaczają o ogólność i uniwersalność ale dotyczą mnie, mojego przypadku. Uwagi dotyczą głównie tematów światopoglądowych (społecznych, religijnych, politycznych).

- W fb dyskusjach nikt nikogo nie przekonuje. Nikt nie słucha racji innych. Nikt nie bierze ewentualności zmiany (ewolucji; krytycznej oceny) swojego punktu widzenia;

- Osoby biorące w dyskusjach przypominają kamienne zombiaki. Specyficzny gatunek, który chwilowo lub na stałe karmi się potrzebą wypowiadania swoich racji. I karmi się strawą chwilowego odzewu (odpowiedzi, komentarza, polubienia itd.);

- FB dąży do koligacenia osób, skrajnie się różniących. Tak maszyna się łatwiej kręci. Albo algorytm jest po prostu głupi (opowiadania są ze starego testamentu to będę podsuwał wszystkie religijne strony; czym bardziej fanatycznie religijne tym lepiej);

- Dyskusje umierają, bez konkluzji, bez wniosków, bez myśli. Ich czas życia trwa godziny, rzadko dni. Produkowanych są miliony, miliardy stwierdzeń pozbawionych znaczenia. Nic z nich nie wynika;

- Najbardziej zagorzali dyskutanci prezentują skrajne poglądy i uważają (nie wiem, czy chwilowo czy na stałe) tych nie podzielających owych poglądów za debili;

- Gdy argumenty się kończą pojawiają się wyzwiska;

- Są osoby, które wierzą, że skomplikowany świat można opisać w trzech zdaniach, że filozofię, socjologię, psychologię czy religioznawstwo można w całości zawrzeć w pięciu zdaniach;

- Często osoby, które na innych polach cenię, zachowują się jakby wyszli ze swojej skóry, jak neoficcy nawróceni, niemal szaleni;

- FB wykrzywia rzeczywistość, podążając tropem algorytmów, można wpełznąć w bańkę i uwierzyć, że owa bańka jest całym światem, że owe dyskusje reprezentują pole przeżywania większości. Może nawet niektórzy wierzą, że ich wpisy mają znaczenie może nie dla świata ale znacznego jego wycinka;

- Liderzy, czyli ci (osoby bądź instytucje) kreują „popularne” wpisy dążą do prezentowania swoich myśli w formie i treści jak najbardziej kontrowersyjnej. Z dwóch zdań o podobnej treści zawsze wybiorą tę, która wzbudzi większy opór. Rośnie dyskusja, odzew, łechtana jest ich próżność;

- Pomimo uczestnictwa w pseudorozmowie fb objawia się często jako bardzo samotne miejsce, miejsce gdzie samotność leczy się pseudokontaktem;

- istnieją wartościowe miejsca na fb; wpis tam zawarte coś wnoszą, czasami rozmowa pod nimi też ale niezbyt często (to może nie mieć sensu – pokłady treści wydają się dążyć do nieskończoności);

- najwięcej sensu mają strony tematyczne (typu: uprawa roślin doniczkowych);

- fb jest złym miejscem na wymianę myśli o charakterze światopoglądowym;

- inteligentni ludzie tracą zdolność dostrzegania oczywistych ironii (żadne tam wysublimowania; po prostu wszystko widzą dosłownie); strach pomyśleć, co widzą ci mniej inteligentni;

- fb jest objawem albo przyczyną albo skutkiem (albo wszystkim po trochu, czyli elementem procesu) polaryzacji społecznej, zaniku umiejętności słuchania i czytania, dyskutowania; fb jest miejscem, gdzie uodpornia się na inność i utwierdza się w swojej zajebistości; jest miejscem, gdzie strefa komfortu jest zabezpieczona ekranem i klawiaturą;

- zbyt wiele osób jest całkowicie pozbawionych zdolności do zastanawiania się nad swoimi racjami, nad swoimi argumentami, poglądami; albo to właśnie te osoby tak chętnie włączają się w tak zwane dyskusje; umiejętność ale i wola wczucia się w poglądy innych i dostrzeżenia w nich chociaż odrobiny racji jest martwa;

- zagorzałe dyskusje wybuchają nad zdaniami wyrwanymi z kontekstu;

- mało kto czyta całe wpisy (artykuły, artykuły w linkach); wystarczą same leady; przeprowadzane są całe tyrady na temat czegoś, czego nie doczytano do końca ani nawet do połowy;

- jak widzę wpis zakończony „i tyle w temacie” (objaw nadsłuszności) albo „prawda jest taka” to zbiera mi się na wymioty;

- obecność na fb i angażowanie się w dyskusje bywa przeciwskuteczne (jeśli miarą skuteczności byłoby przekonanie do własnej racji i zachęcenie do czytania mojej beletrystyki), co najmniej na dwóch poziomach: z jednej strony adwersarze tylko utwierdzają się w swojej racji (i w postrzeganiu swoich oponentów jako konglomeratu wroga z idiotą; niewartego czytania i słuchania) a z drugiej to: TERAZ BĘDZIE WYCIECZKA OSOBISTA:

POCZĄTEK ZWIEDZANIA; WYCIECZKA OSOBISTA: Jestem hobbistycznym pisarzem. Wolałbym być zawodowym ale jestem hobbistycznym. Sprawia mi frajdę pisanie i sprawia mi frajdę, gdy ktoś moje pisanie czyta. Piszę różne książki, na nikim się wzoruję. Różne tematy mnie interesują, różna forma. Nie piszę książek o potencjalnej mainstreamowej popularności (obyczajowych romansów, fantasy czy kryminałów). Książki z tych gatunków nie interesują mnie zarówno jako czytelnika, jak i pisarza. Popełniłem „Odczytanie” bo temat mnie zainteresował, wciągnął. To opowiadania wysnute z dwunastu starotestamentowych historii. Uważam, że są całkiem niezłe (a jestem dość krytyczny w stosunku do tego co robię), więc może są całkiem niezłe. Myślę, że mogłyby zainteresować wiele osób, które ze Starym Testamentem się zetknęły. Tak teistów, jak i ateistów. Moje na poły trollowe działanie, może i logiczne i pełne wyszukanych trzyzdaniowych argumentów, ustawiły mnie w szufladzie, w której nie chciałem się znaleźć, a w którą sam się wpędziłem. W żadnej z moich książek tematy religijne, a tym bardziej religii chrześcijańskich nie odgrywają żadnej roli lub odgrywają całkiem marginalną. Ale odkąd stałem się trollikiem, to ci, którzy o mnie usłyszeli dzięki trollikowaniu postrzegają mnie (jeśli oczywiści zauważyli mnie jako piszącego beletrystykę a nie tylko trollika) w kontekście wyobrażenia o moim pisaniu na podstawie nieprzeczytanych opowiadań, które, jak logika nakazuje, są kontynuacją trollowej aktywności. Czyli sam bym się mocno zastanawiał, czy przeczytałbym moje powieści i opowiadania po fb wpisach, pomimo tego, że starałem się, żeby owe wpisy były merytoryczne, logiczne i pozbawione personalnych ataków. KONIEC ZWIEDZANIA WYCIECZKI OSOBISTEJ.

Koniec bajki. I niech każdy, kto przeczyta dopisze własne lotne punkty o roli fb w dzisiejszym świecie, niech stworzy socjopsychologię albo socjopsychopatologię facebooka. Albo nie.

PS. Napisałem też o Ordo Iuris (Kontrrewolucja Ordo Iuris, czyli o "Rewolucji i kontrrewolucji" Plinio Corrêa de Oliveiry; https://jaharer.blogspot.com/2020/11/kontrrewolucja-ordo-iuris-czyli-o.html), co wzmogło facebookową aktywność w podsuwaniu mi treści. Napisałem też o polowaniach (Prawie pochwała polowań; https://jaharer.blogspot.com/2018/02/prawie-pochwaa-polowan.html) więc dostaję tez sporo polecanych stron o zabijaniu sarenek.






piątek, 9 września 2022

To już (a może dopiero) szósta moja książka. Tym razem zbiór opowiadań. Czyli inspirującej lektury

Jest. Ebook "Odczytanie" w końcu jest dostępny. Nareszcie ukończony. Zapraszam do legimi: https://www.legimi.pl/ebook-odczytanie-rafal-harer...
O książce:
"Odczytanie" to opowiadania, których korzenie grzęzną w Starym Testamencie, a cierpkie owoce pozwalają spojrzeć z odmiennej perspektywy na biblijne historie. Harer spróbował zamknąć oczy i zapomnieć o setkach lat interpretacji, kolejnych warstwach osadów pozostawionych przez dysputy uczonych, oddzielić przekaz od wielowymiarowego labiryntu kultury i napisał tekst, który intryguje, wciąga i nie pozwala przejść obok obojętnie. Wyszedł z założenia, że powszechnie znane opowieści można przeczytać tak, jakby o tych historiach słyszało się pierwszy raz, jakby przypadkowa pokryta kurzem książka wpadła w ręce i wciągnęła opowieścią, tak jak potrafią wciągnąć opowieści o innych planetach i zamieszkujących je tajemniczych nieznanych postaciach. Z czystą kartą, bez założeń, uprzedzeń, pamięci zagłębić się w nieznany świat. A później przepisać, napisać od nowa.
Tym jest "Odczytanie": próbą spojrzenia na znane historie, jakby widziało się je pierwszy raz.
Dwanaście opowieści Starego Testamentu w nowej odsłonie, w odczytaniu, wyrosłych z niewiedzy i zapomnienia.
Info:
Redakcja: Paulina Zyszczak
Skład i łamanie: Kinga Dąbrowicz
Korekta: Anna Hat
Przygotowanie wersji elektronicznej: Andrzej Zyszczak
Okładka: Krzysztof Krawiec (wykorzystano rycinę: Lot i jego córki, 1530 r.,
autor: Lucas van Leyden)




sobota, 20 sierpnia 2022

Moje książki czyli ebookowa dostępność

Po dłuższej przerwie ebookowe wersje wszystkich moich książek są ponownie dostępne. Można je znaleźć na legimi: https://www.legimi.pl/autor/rafal-harer,ad16520/?filters=audiobooks,ebooks,epub,mobi,pdf,synchrobooks

Książek jest pięć: cztery powieści i zbiór opowiadań. A oto opisy z czwartych stron (momentami trochę drętwe a czasami trochę napuszone ale cóż, takie są i niech zostaną).



Pokolenie”.

Do czego prowadzi zbieranie truskawek? Czy Wentyl czuje się dobrze w swojej nowej skórze? Czy kanalizacja ma przyszłość? Jak wysoką wieżę zbuduje Piersiasta Ela? W co zainwestuje Łukasz? Jak stanąć na wysokości zadania? Gdzie się podziały panie prostytutki?

Na te i wiele innych pytań odpowiedzi najlepiej poszukać w nowej powieści Rafała Harera. Chociaż... to ryzykowne: nigdy nie wiadomo, czy i jakie odpowiedzi znajdziemy.

Pokolenie opowiada o tych, którzy urodzili się za wcześnie, żeby zapomnieć o jednym szaleństwie, i za późno, żeby w nie uwierzyć. O generacji, która pamiętając o jednym, nie mogła zachłysnąć się tym drugim. Usiadłszy na rozlazłej granicy gdzieś pomiędzy nimi, w zawieszaniu kontemplują chaos udający porządek i obłęd udający normalność.

Powieść o tych, których dzieciństwo kończyło się wraz z końcem systemu powszechnej szczęśliwości a młodość upływa na groteskowej adaptacji do otulonych euforyczną mgłą powidoków nowego porządku. To także książka o życiu: o życiu od pierwszego oddechu. Tak się zaczyna. Pierwszym oddechem, nocą, gdzieś w powiatowym szpitalu w mrugającym świetle jarzeniówki.

link bezpośredni: https://www.legimi.pl/ebook-pokolenie-rafal-harer,b742351.html



Gdzieś na peryferiach Układu zamordowano inżyniera. Ta śmierć odsłania pogmatwaną rzeczywistość wielkich finansów, władzy, skrywanych namiętności, wiary i tajemnic. Wiele wskazuje na to, że za zbrodnią stoją potężne siły, ale na Maitsoverde nic nie jest pewne. Poszlaki się plączą, dowody zamiast pomagać utrudniają dochodzenie, a każdy kolejny krok nie przybliża, lecz oddala od zakończenia śledztwa.

 W trzeciej powieści Rafała Harera przenosimy się w odległy Kosmos. Widzimy racjonalny, stechnicyzowany świat, który odsłania drugie oblicze pełne uczuć, słabości, nienawiści, szaleństwa i postępującego rozkładu. Ten nieusuwalny dualizm ukazuje obraz człowieka Kosmosu stworzonego na podobieństwo człowieka Ziemi.

link bezpośredni: https://www.legimi.pl/ebook-maitsoverde-rafal-harer,b904411.html




Czas wyruszyć w podróż. Pokonać mityczną drogę i stoczyć pojedynki z pułapkami nierzeczywistości. Przekraczać kolejne rozedrgane zasłony banału w poszukiwaniu wciąż oddalających się celów, równie trywialnych jak trywialne jest pytanie o sens ostatecznej konfrontacji dobra ze złem: wielkiej bitwy, dzięki której bogowie próbują odnowić i oczyścić świat. A może ta podróż jest ucieczką? Wytworem wyobrazi kreowanym na przekór tej powszechnie znanej rzeczywistości. A może snem, obrazem szaleństwa albo dziełem umierającego, spętanego w szpitalnych ścianach umysłu tworzącego obrazy tęsknoty za już niemożliwym.

Rafał Harer po Bezrobotności, powieści mocno zakorzenionej w realnym świecie, prezentuje niejednoznaczną, wielowarstwową opowieść o przygodach samotnego, dzielnego motocyklisty, przemierzającego baśniową krainę, na swoim równie dzielnym rumaku/motocyklu marki WSK. Pokonywanie kolejnych barier i kolejne zwycięstwa nie są w stanie oddalić go od czającej się za niemal każdym zakrętem prawdziwej rzeczywistości i nie pozwalają uciec od tej nierealnej, w której nieustannie narasta nieokreślone napięcie. Przeplatający się banał z powagą, bajkowość z rzeczywistością, mit z realizmem, ludzie ze zwierzętami, bogowie ze śmiertelnikami tworzą wibrujący świat, przez który przebiega kręta droga dostępna tylko dla najwytrwalszych motocyklistów. Czas odkurzyć kanapę, włączyć lampę, ustawić podnóżek, przekręcić klucz, zaparzyć kubek kawy i wyruszyć w drogę.

link bezpośredni: https://www.legimi.pl/ebook-wsk-czyli-historia-szalenstwa-w-dobie-motoryzacji-rafal-harer,b904423.html




„Bezrobotność” to zapis stu dziewięćdziesięciu jeden dni bez pracy. Sytuacji wydawałoby się powszechnej, ale jednak z punktu widzenia przeżywającej jednostki – sytuacji wyjątkowej. W tej powieści Bezrobotność i to, z czym przede wszystkim jest kojarzona, czyli z brakiem pieniędzy i frustracją spowodowaną niemożnością znalezienia pracy, nieprzerwanie obecne na kartkach powieści stanowią tło, na którym poznajemy relacje bohatera ze światem, z najbliższymi i z samym sobą. Obserwujemy, jak się zmieniają i jak zmienia się sam bohater. Nasza obecność na świecie, nasze poglądy, decyzje, funkcjonowanie są ściśle związane z szerszym społecznym kontekstem, który niewidoczny, niewyczuwalny wikła nas w trudny lub wręcz niemożliwy do rozwiązania splot zależności, które czynią nas tymi, kim jesteśmy. Gdy to związanie zostaje niespodziewanie zakłócone, zniesione przypadkiem, losem, dziełem innego człowieka lub innych ludzi, wkraczamy w pustkę, w której nie potrafimy się odnaleźć.

Po wydanym w 2015 roku niewielkim zbiorze opowiadań Rafał Harer prezentuje powieść, która jest zapisem nieokreślonego zawieszenia, wkraczania w pustkę, systematycznego osuwania się w nieokreśloność bytu, powolnej ucieczki od świata i jednocześnie niepojętego i tragicznego uczucia, gdy wszystko i wszyscy odwracają się, przekształcając życie w opuszczone i samotne miejsce.

link bezpośredni: https://www.legimi.pl/ebook-bezrobotnosc-rafal-harer,b904409.html




Autor próbował wejść w umysł drugiego człowieka. Poczuć to, co on czuje, odnaleźć motywy, które go prowadzą, myśleć jego myślami. Pisząc, chciał być kimś innym, kimś, kogo nie lubi, kim gardzi, kim nie chciałby się stać, kim boi się, że mógłby się stać, albo kimś, kim chciałby być, ale nie potrafi. Opowiadania te powstawały kilkanaście lat temu. Było ich więcej, ale wiele z nich zbyt głęboko tkwiło w tamtej rzeczywistości, a wiele, po latach, przestało mu się podobać.

`Miesiąc później wstałem ze schodów. Wziąłem pasek, kucnąłem za fotelem, na którym siedziała matka, poczekałem kilka minut, rozejrzałem się wokół tak, jak sobie zawsze wyobrażałem, że rozglądają się skazańcy w drodze na egzekucję, i udusiłem ją. Nie broniła się. Wziąłem ją na ręce, zaniosłem do sypialni i położyłem na łóżku. Była taka lekka. Z garażu wziąłem siekierę i porąbałem wszystko w pokoju, w którym udusiłem własną matkę. Stół, fotel, krzesła, szafkę, szafę, telewizor, obraz, lustro. Nie krzyczałem. Zmęczyłem się, usiadłem na pobojowisku i otarłem z twarzy pot. Później zadzwoniłem na policję. Czekałem na ich przyjazd, wpatrując się w fotografię rodziców sprzed lat. Spacerowali w lesie, a rudy pies biegał wokół nich`.
Z opowiadania: `Krótka historia o tym, jak zabiłem swoją matkę`

link bezpośredni: https://www.legimi.pl/ebook-ja-moj-wrog-rafal-harer,b904418.html

piątek, 11 lutego 2022

„Opowieść o Såmie” czyli rzecz o frajerach

Dawno, dawno temu pisząc powieść Wsk, czyli historia szaleństwa w dobie motoryzacji postanowiłem uratować Grendela (na marginesie, po raz kolejny, przypominam, że powieść ta ma niewiele wspólnego tak z motoryzacją jak i książką Michela Foucaulta Historia szaleństwa w dobie klasycyzmu; owszem ową książkę nawet mam i nawet przeczytałem uważnie a jej tytuł był tylko inspiracją do tytułu mojej powieści, ale na tym sprawa się kończy). Grendel jest bohaterem eposu Beowulf. Epos liczy sobie ponad tysiąc lat. Grendel jest też tytułowym bohaterem powieści Johna Gardnera. I to właśnie ta powieść (doskonała, jakby ktoś się pytał) chwilowo uczyniła mnie słabym i sentymentalnym a słabość i sentymentalność prostą ścieżką, kilkuakapitową resuscytacją doprowadziła do uratowania Grendela. Epos miałem przeczytać, obiecałem. Słowa nie dotrzymałem. Może dlatego, że tłumaczeniem zajął się Robert Stiller, na którego, pomimo świetnego przekładu Mechanicznej pomarańczy (powieściowe mistrzostwo świata), obraziłem się. A obraziłem się gdyż o jednym z moich ulubionych pisarzy napisał, że jest trzeciorzędnym pisarzem SF (o Vonnegucie). Stiller nie żyje, Vonnegut nie żyje, Gardner nie żyje, Beowulf nie żyje. Grendel nigdy nie istniał a żyje. Dzięki mnie. To dużo mówi o sile pisania. Albo o naiwności. Albo o jednym i drugim. 

(Grendel; Joseph Ratcliffe Skelton; źródło: Marshall, Henrietta Elizabeth (1908) Stories of Beowulf; https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Stories_of_beowulf_grendel.jpg)

Jak ktoś nie ma ochoty czytać eposu to może obejrzeć film. Polecam Beowulf z 2007 roku w reżyserii Roberta Zemeckisa. 

Beowulf to nie ostatni i nie pierwszy epos, którego aktualność (a może uwspółcześniona interpretacja, przekład na dzisiejsze strachy, lęki, pasje, wrażliwości) krąży całkiem żywa w XXI wieku (i krążyła w XX). Ta uwaga dotyczy też innych mitów, legend, baśni czy literatury starożytności. I czasami zdarza się, że współcześni autorzy owe eposy, mity, legendy czynią aktem założycielskim swoich powieści, sztuk, wierszy, rzeźb albo filmów. I co nimi zrobią to już zależy możliwości, w które wyposażyła je natura i CV. Niektórzy radzą sobie lepiej a inni gorzej, jedni chcą niekończących się pojedynków na miecze i łuki a inni głębokich myśli, uniwersalizmów godnych Platona czy Derridy.

Pisarskie ugryzienie średniowiecznego (i to raczej wczesnośredniowiecznego) eposu to ryzykowne i wymagające zadanie. A umieszczenie owoców owego pisarstwa w tym samym miejscu co pierwowzór ale całkiem współcześnie to igranie z patosem, trywialnością i śmiesznością. A igrać trzeba umieć. Tak oto dobrnąłem do Pera Olofa Sundmana i jego Opowieści o Såmie.

Na Sundmana trafiłem dzięki Conradowi. Po przeczytaniu Jądra ciemności zapragnąłem przeczytać coś innego, ale też beletrystycznego, o cywilizacyjnej misji białego człowieka w Afryce Subsaharyjskiej. Tak trafiłem na Ekspedycję Pera Olofa Sundmana i to było celne trafienie (celnym acz niebeletrystycznym trafieniem było także Moienzi Nzadi, u wrót Konga, Tadeusza Dębickiego, reportaż z 1928 roku; do przeczytania w tomie I 100/XX Antologia polskiego reportażu pod redakcją Mariusza Szczygła). Po kilku (a może nawet kilkunastu latach) ponownie przeczytałem Ekspedycję i ponownie uznałem, że było warto. Drogą dedukcji i głębokiej analizy doszedłem do wniosku, że może ów Sundman napisał coś jeszcze. Tak to moim oczom ukazała się półka w bibliotece z Opowieścią o Såmie. Przeczytałem i nie wiem dlaczego o tych książkach nie mówi się w wiadomościach. Tak jak nie wiem dlaczego pomiędzy sportem a prognozą pogody nie ma nie ma wiadomości literackich. W końcu kogo obchodzi, kto dalej rzucił metalową kulką albo kopnął piłkę i to tak niecelnie, że ten drugi nie mógł jej złapać i musiał wyciągać ją z siatki, która na szczęście tam była więc nie musiał iść daleko?

Opowieść, na której oparł się Sundman to islandzka saga o Revnkelu (Hrafnkels saga Freysgoða), którego głównym bohaterem jest oczywiście Revnkel a oponentem Revnkela jest Såm. I to Såma Sundman powołał na pierwszoplanową postać swojej powieści. Saga ma charakter założycielski, wiąże się z początkiem stałego osadnictwa na Islandii, początkiem chrystianizacji, kształtowaniem ustroju społecznego, politycznego i kulturowego. Akcja sagi i powieści wygląda mniej więcej tak (spoiler; ale nie ma się czym przejmować; czytaniu powieści czytanie owego spoilera nie zaszkodzi): Revnkel jest potężny i robi coś złego, na co ktoś mniej potężny, czyli Såm, występuje przeciw niemu i wygrywa w sądzie. Może zabić Revnkela ale darowuje mu życie. Przejmuje jego majątek (zgodnie z wyrokiem sądu). Revnkel ratując życie przyrzeka dotrzymać słowa: nowy układ będzie respektował. Revnkel odjeżdża a za kilka lat znowu jest potężny i nie dotrzymuje słowa. Såm traci przejęty majątek. Revnkel nie zabija go. Obaj umierają z przyczyn typowo naturalnych (po drodze wielu zmarło z przyczyn może naturalnych, jeśli uznać, że siekiera jest częścią natury; ale skoro człowiek jest częścią natury, to wytwór jego rąk też jest częścią natury, więc rozwalenie czaszki siekierą jest śmiercią naturalną; może niezbyt typową w porównaniu z udarem czy stratowaniem przez hipopotama). I taką to historię Sundman umieścił w wieku dwudziestym. Powiedzieć, że to wszystko trzyma się kupy, to nic nie powiedzieć. Powiedzieć, że to uniwersalny obraz ludzkiej doli i niedoli, to może zbyt górnolotnie powiedzieć.

Ravnkel, Andreas Bloch; źródło: O. A. Øverland: Norske historiske fortællinger; https://da.wikipedia.org/wiki/Ravnkel_Frejsgodes_Saga#/media/Fil:Ravnkel_Freysgode.png)

O czym jest ta historia? O sprawiedliwości. O cwaniaku i frajerze. O tym jak frajer zdaje sobie sprawę ze swojego frajerstwa, przez swoją frajerskość nie potrafi nie być frajerem i umiera będąc frajerem zgorzkniałym. O tym, że sprawiedliwość nie jest równo rozdzielana, że niektórym bardziej sprzyja, a jak im nawet nie sprzyja kreują nową sprawiedliwość. O tym, że potężniejsi nie muszą dotrzymywać słowa; jak to mówi Revnkel w powieści Sundmana: „Tylko mocni ludzi potrafią łamać obietnice”. O tym, że ci mocni ludzie, pomimo swoich uczynków, zyskują szacunek i podziw; nie wiem czy odczuwany, ale na pewno okazywany. Szacunek i podziw frajerów, którzy przeklinają swoje frajerstwo, może w duchu przeklinają tych mocnych, ale wielce prawdopodobne, że jednocześnie ich podziwiają i i im zazdroszczą, chcieliby być tacy jak oni ale nie potrafią, a nie potrafią nie dlatego, że są głupi czy leniwi, tylko dlatego, że są frajerami.

Czytałem historię Såma i widziałem wszystkich tych współczesnych frajerów (do których i ja się pewnie zaliczam), którzy patrzą na bandy mocnych ludzi, tych, którzy prozaicznie nie mogą poczekać w swoich drogich samochodach do skrętu, więc łamiąc przepisy omijają frajerów czekających kilka zmian świateł, i mniej prozaicznie na tych którzy wykorzystując koneksje wśród im podobnych, wciąż od nowa bogacą się ograbiając frajerów. Widziałem kolejne kryzysy, za które frajerzy płacili, płacą i będą płacić zbyt często balansując tuż przy krawędzi biedy a mocni stawali się jeszcze bardziej mocni i jeszcze bogatsi. Widziałem frajerów, którzy przez swoje nieuleczalne frajerskie współczucie pozbywają się swoich frajersko wypoconych pieniędzy, płacąc na koty, psy, dzieci, telefony zaufania, sprzęt medyczny, operacje, organizacje pozarządowe i miliony innych podmiotów, bo ich podatki idą, mniej lub bardziej pokrętną drogą, do tych niefrajerów lub na wszystkie te mury, igrzyska i megalomaństwa (w sumie to na jedno wychodzi). Widziałem tych frajerów wpłacających na rzecz głodujących i bombardowanych dzieci w Jemenie, po to, żeby przeżyły, żeby było kogo dalej bombardować, bo w końcu trzeba będzie to zrobić, bo przeżywszy w bombardowaniu, dorosną w nienawiści, nienawidząc będą kąsać, kąsając zostaną wrogami, wrogów należy bombardować, więc trzeba znowu wpłacić na dzieci, żeby urosło kolejne pokolenie do bombardowania, bo chodzi o to, żeby producent bomb był jeszcze mocniejszy, jeszcze potężniejszy.

Najsmutniejszy obraz jaki się kreował w mojej głowie gdy czytałem Opowieść o Såmie, był ten, w którym ci mocni z pogardliwym uśmiechem widzą w frajerach frajerów a frajerzy z biegiem lat eufemizmy o uczciwości, empatii i sprawiedliwości nazywają po imieniu: frajerstwo. I dochodząc do tej konstatacji, gorzknieją, gdyż gorzko jest być frajerem i zdawać sobie z tego sprawę. W końcu: „mali ludzi rzadko rosną z wiekiem”. I tacy umierają.

 Frejr i jego dzik Gullinbursti; (ryc. Jacques Reich - http://home.earthlink.net/~norsemyths/,; https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=247968)