Zastanawiając się o czym
piszę, pisząc wpisy na pisarskim blogu nie związanym z moim
prozatorskim pisaniem, szybko porzucam to zastanawianie, gdyż nie
prowadzi ono do niczego, a i tak odpowiedź jest jedna: piszę o czym
chce mi się napisać. Miałem pisać o Harerze, żeby możliwe było
poznanie go we wszystkich wymiarach, ale przecież nie muszę i nikt
mnie nie zmusi a reguły, które w myślach sobie założyłem mogę
w myślach zmienić na takie, które w danej chwili mi odpowiadają.
To, co najbardziej odpowiada mi w pisaniu, nawet jeśli jest to tylko
wyimaginowanie pisanie we własnej głowie, bez żadnego materialnego
odpowiednika w rzeczywistości pozamojogłownej, jest to, że na
bardzo wiele mogę sobie pozwolić. Mogę stwarzać reguły i je
obalać, kreować wszechświaty i je niszczyć, szybko lub powoli,
mogę wskrzeszać zmarłych, zabijać ich (umierać ich), wskrzeszać
i znowu zabijać, zakochiwać, odkochiwać, wypełniać nienawiścią
albo pokutą, cierpieniem lub szczęściem, głupotą i mądrością
(na ile moja własna mądrość i głupota na to pozwalają). Wiele
mogę. Mogę też popełnić tekst krytycznoliteracki skrzyżowany z
teoripisarskim, co wydaje mi się absurdalnym pomysłem (nie wiem
dlaczego, ale tak mi się wydaje), więc bawię się tą
absurdalnością i coraz bardziej mnie ona kusi, kusi, żeby zamienić
ją w nastukany w klawiaturze czyn.
Czynię więc.
Rzecz
będzie o cytatach i metaforach, czyli o ukwieceniach prozy, tak żeby
była głębsza a pisarz bardziej oblatany z pisarskim rzemiosłem,
wielowymiarowy, trudny, wielowątkowy, tajemniczy, niepoznawalny i
jeszcze mądry.
Przy czym cytaty, jak je nazwałem, to wcale nie cytaty, tylko te
piękne zdania, które tak wspaniale nadają się do cytowania gdyż
wyrażają głębie
poznania rzeczywistości ludzkiej i można pod nie podłożyć całe
imaginarium i wszelką gnozę siedząca w głowie czytelnika, czyli
całe to „życie jest jak pudełko czekoladek”. Mamy tu i cytat i
metaforę w jednym, wręcz idealną, bo raz, że pochodzącą ze
znakomitego filmu (bez ironii) to jeszcze tak doskonale trywialną a
jednocześnie potencjalnie niezmiernie bogatą w możliwe do
podłożenie treści.
Jeżeli
przyjmę pewne założenie, nie do końca jestem pewien czy prawdziwe
(ale to moje założenie, więc jest prawdziwe), że proza to
opowieść, która wędruje, skacze, pełza po osi czasu, w której
następują zmiany i to co jest na końcu nie jest tym samym, co było
na początku (na osi czasu, niekoniecznie w treści), to ta opowieść
jest dla mnie kwintesencją prozy (w przeciwieństwie do poezji,
którą zdefiniowałbym, jako próbę zatrzymania, uchwycenia słowem
jakiegoś stanu, w którym opowieść, jeśli pojawia się, jest
tylko bardzo odległym tłem). Jeżeli dalej pójdę w tym kierunku,
to prozatorskie cytaty i metafory (i dodatkowo jeszcze filozoficzne
wstawki o życiu i śmierci) to tylko i aż ozdobniki, bez których
proza wiele może stracić. Ale może też wiele zyskać.
Niemal
w każdej przyzwoitej prozie można wygrzebać ekstra metaforyczny
cytat, w wielu (szczególnie tych kiepskich) filozoficzne wycieczki
(od których, jak sądzę, filozofom cierpnie skóra) i głębokie
przemyślenia, które czynią bohatera lub bohaterkę kimś innym,
niż czyni ją sama opowieść. I tu właśnie objawia się pewien
mój dyskomfort. Cała sztuka w sztuce prozatorskiej, cała trudność
jest w napisaniu opowieści, która pokazuje bohatera lub bohaterkę
w jego i jej wielowymiarowości, w jego byciu ludzkim. Jeśli
opowieść nie jest w stanie tego uczynić, to wtedy cytaty, świetne
metafory i filozoficzno-psychologiczne (dochodzi jeszcze psychologia)
stają się wyłącznie niezbyt udaną protezą. A jeżeli tak
sprotezowani bohaterowie zamieszkują opowieść, która także
wymaga (albo autor nie potrafi się oprzeć potrzebie wyartykułowania
głębokości swoich przemyśleń) filozoficznej podbudowy, to mój
czytelniczy dyskomfort zmienia się w stek (powinien dodać, że źle
wysmażony, ze starego, gnijącego, pełnego robaków mięsa podanego
weganinowi na bezludnej wyspie, który od tygodnia nic nie jadł, a
wcześniej przez miesiące żywił się wyłącznie orzechami
kokosowymi).
I
tak przypominam sobie, a właściwie nie przypominam, bo nie pamiętam
tytułu, a tylko wydaje mi się, że autorką jest Joanna Bator,
powieść, która zaczyna się od wspominek na temat Deleuze,
Foucaulta, Derridy i Agambena. Wytrzymałem tylko kilka stron, co
jest dla mnie rzadkością (raz nawet zmęczyłem pół Harlequina,
żeby sprawdzić o co tyle hałasu). Akurat w tym wypadku
przynajmniej autorka wie o czym pisze, tylko, że zanim zaczęła się
właściwa opowieść, to miałem dosyć i nie dane było mi jej
poznać. A z kolei czytając takiego Hrabala (wielkie dziękuję dla Literackie skarby) czy Sebalda, Marqueza, Burgessa (Aleks, Aleks) to opowieść robi
powieść, a zdania, które ładnie można oprawić w ramkę i
wrzucić w sieć albo powiesić w ramce na ścianie, też się,
oczywiście, znajdą. Albo weźmy (ja wezmę) takiego Shantarama.
Świetna
opowieść. Gdy jednak autor zaczynał tłumaczyć sens życia ja
dostawałem mdłości, w
Cień Góry
było to już niemal nie do wytrzymania.
Z
drugiej jednak strony taki na przykład Lód
Dukaja. Tu filozofii (tak to nazwę) jest bez liku, ale wrzucone w
dialogi są częścią opowieści (trzeba umieć) a wyrwane z
kontekstu i powieszone w ramce, wymagałyby naprawdę dużej ramki i
drobnego druku.
Zastanawiam
się nad Wzgórzem
psów
Żulczyka. Opowieść jest. Porządna opowieść. Ale kompulsywna
potrzeba metaforyzowania też jest. I to nie byle jakiego, po „jak”
nie może być coś zwykłego, żadne tam „biała jak śnieg”.
Gdy czytałem wyobrażałem sobie, jak pan Żulczyk pisze i zawiesza
się nad „jak” i… zapala papierosa (nie wiem, czy pali), wali
setę (nie wiem czy pije), skręca jointa (nie wiem czy pali) i
kombinuje, co zrobić z tym „jak”. Na szczęście zupełnie
dobrze mu się udawało, ale był bardzo blisko granicy, w której
jego pomysłowe, twórcze, nieoczywiste porównania stałyby się
kiczowate. Niemal empatycznie odczuwałem, jak walczy ze sobą, żeby
nie wrzucać filozoficznych rozważań (czasami walkę przegrywał),
co nie udawało mu się w poprzednich książkach (czytałem
przyzwoite Radio
i tragiczną Świątynię;
ale Wzgórze
psów
to zupełnie inna liga).
Z
zupełnie innej beczki (właśnie czytane): Opowieść
podręcznej.
Kilka cytatów na ścianę by się znalazło, ale wiele z nich zbyt
dobrze brzmią w otoczeniu innych zdań a wyrwane z swojego
towarzystwa więdną. Za to opowieść jest.
A
tak na marginesie bardzo lubię cytaty. Tworzą punkty (kotwice :)),
dzięki którym mogę wrócić do przeczytanych kiedyś powieści.
Dzięki nim mogę odtwarzać to, co zaciera się w pamięci, tak, jak
zdjęcia przywołują wspomnienia z wakacji, tak, jak ususzony
pomiędzy stronicami książki i przypadkowo znaleziony po latach,
liść, przypomina zapomnianą przyjaciółkę, z którą tylko
śmierć miała mnie rozłączyć, a proza życia, zmieniała,
wydawać się nieśmiertelną przyjaźń, w, jak ten liść kruche
wspomnienie, wspomnienie, które zniknie, gdy tylko zawieje wiatr,
wiatr delikatny, jak dotknięcie martwego motyla.