poniedziałek, 26 listopada 2018

John Allan Chou - czyli triumf uśmiechniętego dobra i cierpienia kosmicznego skrzata


Sprawa Johna Allana Chou nie daje mi spokoju. Dla przypomnienia: John A.C. poczuł misjonarskie powołanie, udał się na Północy Sentinel, wyspę, o której wspomniałem tu (https://jaharer.blogspot.com/2017/04/uciec-z-hareru.html), z zamiarem zaniesienia tak zwanej dobrej nowiny zamieszkującym wsypę ludziom. Wyspiarze J.A. Chou zabili. Zdarzenie to przykre – w końcu zginał człowiek – ale też bardzo ilustracyjne. Niektórzy powiedzieliby, że nawet ikoniczne (Podobnym zdarzeniem z ostatnich tygodni jest zabójstwo saudyjskiego dziennikarza Dżamala Chaszodżdżiego i to co nastąpiło po nim - doskonale ilustruje to, co jest na tym świecie najważniejsze i jak można wobec milionów ludzi mówić bez mrugnięcia, że czarne jest białe a białe czarne).


Kim był J.A. Chou? Takie uśmiechnięte skrzyżowanie Martyny Wojciechowskiej z Wojciechem Sławnikowicem. Ukończył uczelnię założoną przez telewizyjnego kaznodzieję. Nie wiem czy telewizyjne kaznodziejstwo jest wynalazkiem amerykańskim, ale właśnie z USA mi się kojarzy. Kojarzy mi się też ze spektaklem, który jest tak nieprawdopodobny, tak żałosny, tak przerażający, że aż trudno uwierzyć, że dzieje się to naprawdę. Ale chwilowa refleksja pozwala stwierdzić, że bardziej nieprawdopodobne, bardziej żałosne i przerażające spektakle miały już miejsce. I działy się naprawdę. Telewizyjne kaznodziejstwo dzieje się naprawdę. Uczelnię założył telewizyjny kaznodzieja Oral Roberts. Oral Roberts miał syna. Ten syn popełnił samobójstwo niedługo po tym, jak sąd nakazał mu leczenie w związku z uzależnieniem od narkotyków i niedługo po tym jak rozpowiedział miastu i światu, że jest gejem. Oral R. miał też inne dzieci, które mają się całkiem dobrze (poza córką, która zginęła w wypadku lotniczym). Sytuacja z synem może coś mówić o telewizyjnym kaznodziei ale może nic nie mówić i być gównianą zagrywką z mojej strony.


W każdym razie J.A. Chou skończył uczelnię Orala Robertsa i poczuł zew misjonarskiej przygody w stylu Indiany Jonesa. Po licznych przygodach w stylu bezpiersiastej Lary Croft, złamał oficjalne zakazy, wynajął andamańskich rybaków, którzy dopłynęli na Północy Sentinel i umożliwili J.A. Chou ewangelizację w stylu (za wikipedią: https://pl.wikipedia.org/wiki/%C5%9Awi%C4%99ty_Wojciech): „Przyczyną naszej [tu] podróży jest wasze zbawienie, abyście – porzuciwszy głuche i nieme bałwany – uznali Stwórcę naszego, który jest jedynym Bogiem i poza którym nie ma innego boga; abyście, wierząc w imię Jego, mieli życie i zasłużyli na zażywanie w nagrodę niebiańskich rozkoszy w wiecznych przybytkach”. (Pozwoliłem sobie na stylizowanie stylu). Północni Sentinelczycy mogli mieć inne zdanie bo ich wierzenia (a zakładam, ze takie mają), są tak mniej więcej 50 tys. lat starsze. Mogli też pana Chou nie zrozumieć. Pan Chou został męczennikiem najwyższej próby.

Jeżeli J.A. Chou wierzył, a zakładam, że wierzył, to jego postępowanie jest logiczną konsekwencją jego wiary. Występuje to dosyć oczywista zależność: wierzę, że niewierzenie to pewna droga do piekła – mieszkańcy Północnego Sentinelu nie mieli okazji uwierzyć we właściwą wiarę w związku z tym są skazani na piekło. Ewangelizacja przyniesie nadzieję, że ich dusze będą zbawione. To dosyć proste. Ale to nie wszystko. Pierwsze co mi się rzuca w oczy to to, że bóg, w którego wierzył J.A. Chou jest złośliwym, zawistnym skrzatem, który siedzi na kosmicznym mchu pod kosmicznym muchomorem i wymyśla, jak ludzi wrzucać do piekła. Musi go kręcić cierpienia, a zważywszy, że jest stworzycielem ludzi, to wygląda na to, że stworzył ich po to, żeby większości z nich na sam koniec zafundować wieczne cierpienie. Drugi element wiary pana Chou to wiara, że jest tylko jedna droga do zbawienia a cały ruch ekumeniczny to pic i mydlenie oczu. Zakładam, że każdy prawdziwie wierzący wierzy, że jego droga jest drogą właściwą i inne może nie są tak całkiem złe ale z pewnością nie prowadzą do celu (klasztor Esfigmenu na półwyspie Athos jest tu dobrym przykładem bezkompromisowości; o tym klasztorze i półwyspie powinienem coś napisać). Pan Chou wierzył, że czyni dobro. Strasznie dużo zła uczyniono wierząc, że czyni się dobro. Pan Chou zdawał sobie sprawę z ewentualnych skutków ewangelizującej misji. Tym skutkiem mogłoby być całkowite unicestwienie Północnych Sentinelczyków. Pan Chou wierzył, że warto podjąć to ryzyko, że śmierć kilkudziesięciu osób, może i jest smutna, ale przynajmniej będzie to śmierć z ewangelią na ustach a taka jest z pewnością lepsza niż gówniane życie bez ewangelii. J.A. Chou zginął bo wierzył, zginął za swoje przekonania, zginął bo konsekwentnie kroczył ścieżką świeckiego ewangelizatora.

Wiara usprawiedliwia. Każdy czyn: nieważne jak głupi, jak zły, jak bezsensowny, jak niebezpieczny, jak krzywdzący; jeśli jest konsekwencją wiary zasługuje na usprawiedliwienie, może nawet na szacunek. Ale tylko tej jednej wiary, tej właściwej. W takiej sytuacji działania Al-Kaidy też są usprawiedliwione. Pan Chou jest terrorystą takim jakim był Osama bin Laden, tylko z mniejszymi możliwościami, czyli kimś dobrym, bo kimś kto działał zgodnie ze swoimi przekonaniami.

Północni Sentinelczycy nie życzą sobie odwiedzin. Przynajmniej tak to wygląda. Ich wielowiekowa izolacja powoduje, że stwierdzenie: „nie życzą sobie” może nie mieć sensu. Może posługują się zupełnie innymi kategoriami. Rząd Indii zakazał kontaktu z nimi. Pewnie wielu ludzi, którzy usłyszeli, usłyszą lub usłyszeliby o tej małej wyspie i jej mieszkańcach zgodziłoby się, że należy zostawić ich w spokoju. Oszczędzić im męki wyborów, które zapewnia nam nasza cywilizacja, oszczędzić im zdobyczy technicznych i Szekspira, feminizmu i walki o równouprawnienie mniejszości, zwycięstw dobrych nad złymi i złych nad dobrymi, jedwabnych szali i Mozarta, seksownej bielizny i sportowych samochodów, przygód, seriali, prezydentów, korporacji, celebrytów, reklam, kokainy, zorzy polarnej, kredytów, śmiesznych kotków i sukienek w butelkowym kolorze.

Tylko, że jest w tym jeden szkopuł. Nie tylko pozbawiamy ich dostępu do cywilizacyjnych zdobyczy ale i do boga, którego światło mogłoby doprowadzić ich do nieba. Bierzemy więc odpowiedzialność za ich niezbawienie. A to duża odpowiedzialność. Wyobrażam sobie, że powinno być ogólnoświatowe referendum, które pozwoliłoby demokratycznie wybrać religię, której kaganek zostałby zaniesiony (w odpowiedniej obstawie). W tym wypadku demokratyczny wybór jest zero jedynkowy i faworyzuje religie, które mają więcej wyznawców, lepszy PR i silniejsze lobby. Może więc powinna być delegacja różnych religii, odłamów, sekt, kultów, szkół i niech Sentinelczycy wybiorą sami.

Gdy już wybraliby religię i po jednej stronie wyspy wybudowali kościół a po drugiej meczet, to należałoby zapoznać ich z dietą wegańską, segregacją śmieci i systemem parlamentarnym, kapitalizmem i wartością dodaną, wolnością jednostki, prawami człowieka i edukacją. Po kilkudziesięciu tysiącach lat świat stanąłby przed nimi otworem.

A może, gdy jednak tak się nie stanie, a ludzkość powiesi się na swojej złotym sznurku szczęścia (hihi), za milion lat na Ziemi nasz gatunek będą reprezentować już niemal wyłącznie Północni Sentinelczycy, co prawda mający już płetwy i nie bardzo różniący się od fok i nie mogący opowiedzieć o triumfach H. Sapiens, ale za to mogący spotkać się ze swoimi futrzastymi pobratymcami z Galapagos. Co nie zmieni faktu, że po śmierci będą trafiali do piekła i będą smażeni w nieskończoność przez przyjaciół złośliwego skrzata.

środa, 21 listopada 2018

Marks i zakrzywione królicze nory wenusjańskich lat


Setki tysięcy ludzi (a niech będzie: miliony!) po przeczytaniu PS2 z poprzedniego wpisu nie mogło spać po nocach, ukradkiem przebierało nogami i nieustannie sprawdzało, czy już coś jest, czy PS2 rozkwitło. Czy będzie to Harera Kapitał w dwudziestym pierwszym wieku? Ale pomimo tego, że bez echa przeszła dwusetna rocznica urodzin K. Marka (5 maja), nie było wieńców i przemówień, defilad i kolacji wspominkowych u prezydenta (a przynajmniej takich nie zauważyłem) a przecież okrągła rocznica to coś wspaniałego i niepowtarzalnego i oznacza, że w tym akurat przypadku, Ziemia w swoim ruchu obiegowym wokół słonka pokonała 187977594800 kilometrów (prawie 188 miliardów kilometrów) i jest to dwa razy więcej niż ta sama Ziemia pokonała wokół tego samego słonka w związku z jedną z rocznic, która miała miejsce 11 listopada 2018 roku, to wcale nie będzie dziś o Karolu Marksie i kapitale, którego nie miał (pisał z zazdrości i wkurzony, że jest zależny od swojego mającego kapitał kolegi, żeby nie powiedzieć przyjaciela), a o Andrzeju Marksie, który był astronomem i opublikował książkę „Podróże międzygwiezdne”, czym wyręczył mnie z wielu żmudnych działań matematycznych i fizycznych, które nie matematykowi i nie fizykowi nie przychodzą łatwo.

Co ciekawe Andrzej Marks w swoich rozważaniach też zakładał, ze pojazd kosmiczny będzie ważył 1000 ton. Zupełnie jak ja. Albo to nieprawdopodobny zbieg okoliczności albo coś w tych okrągłych liczbach jest. Pan Marks zakładał, że nie da się, nawet po opanowaniu produkowania i przechowywania antymaterii, jako źródła energii. Ale po pierwsze pan Marks, w ogóle nie brał pod uwagę węgla. Po drugie za bardzo się zastrzegał, że nie czyta, nie zna i generalnie w ogóle mocno lekceważy literaturę SF. Po trzecie nie wziął pod uwagę napędu odrzutowego Bussarda ani napędu Alcubierre’a. Po czwarte zaś napisał tę książkę niemal czterdzieści lat temu. Co niewiele, ale trochę jednak zmienia, gdyż pewne rzeczy się zmieniły. Poza oczywiście fizyką (prawami fizyki), która niezmiennie oporuje i nie chce ani pozytywnie ewoluować w taki sposób, aby ułatwić podróże, ani nie chce odsłonić ukrytych możliwości, jakiś tuneli, zakrzywionych króliczych nor, zapomnianych bibliotek, podstępnych kłów ani nawet zwykłych wymiarów pozwalających kicać w bok, co umożliwiłoby kicanie do przodu. Innymi słowy nie brał pod uwagę, że ten wielki wszechświat może być całkiem mały.

Andrzej Marks doszedł do podobnych wniosków do jakich ja doszedłem, albo odwrotnie. Czyli potrzeby jest czas, potrzebna jest energia i potrzebny jest napęd. Nie mamy czasu, energii i napędu, czyli jesteśmy w nie najlepszej sytuacji. Pociechę niech stanowi to, że mając czas nie potrzebowalibyśmy tyle energii i takich fajnych napędów. A poza tym, kto powiedział, że musimy polecieć tam sami. Możemy przecież wysłać kota, psa, albo ekstra smartfona, który zrobi zdjęcia i powie jak jest.

Żeby sięgnąć gwiazd kilogramowy smartfon potrzebuje milion razy mniej energii niż tysiąctonowy pojazd. I mam nadzieję, że nie będzie chciał wracać, co pozwoli na małe oszczędności. Nie trzeba też zabierać wody, ani kanapek, ani gotowanych jajek, suszonej kiełbasy, pomidorów, cebuli, kajzerek i paprykarza szczecińskiego.

Problem polega na tym, że swoją powieść SF zapełniłem ludźmi i to takimi zwykłymi: kości, krew, mięśnie, nienawiść itd. Tak sobie myślę, że rozwiązaniem był czas. I tak nie ma to dla powieści znaczenia. Wszystko dzieje się już po długiej i nudnej podróży między gwiazdami.

Powieść niebawem (miałem tu nie pisać o moim pisaniu). Anabioza czeka. Niebawem jest względne. Anabioza daje czas. Nie trzeba się rozmnażać w kosmosie. Co pewnie miałoby jakiś urok. Zakładając prawo zachowania pędu, poród mógłby być rodzajem silnika odrzutowego, co jednak nie ma większego sensu.

PS. Napęd Bussarda ma tę zaletę, że potrafi pokazać jak człowiek, czyli ja, jest niedouczony i pełen ignorancji. Tak sobie sobie myślałem jak wysyłać w kosmos i wymyśliłem coś bardzo podobnego, ale wyszukiwarka szybko wyszeptała, że ktoś, czyli Bussard Robert wpadł na ten sam pomysł tylko, że wcześniej (50 lat wcześniej). Jakby ktoś chciał się bawić w okrągłe rocznice to minęło 18 wenusjańskich lat od jego śmierci, i byłaby to okrągła rocznica gdybyśmy mieli jedenaście palców.

Dokładam rysunek (źródło to ciekawy artykuł: https://przekroj.pl/nauka/budowniczowie-wiezy-googel-gideon-lewis-kraus)



sobota, 10 listopada 2018

Węgiel w kosmosie


Każdy niedowiarek, pesymista i zapewne człowiek dodatkowo wypełniony goryczą, złośliwością i żółcią, wynikającą zapewne z własnych niepowodzeń życiowych i powodzeń sąsiada, powie, że Polska nie zdobędzie kosmosu, bo ma za mało węgla. Czuje się w obowiązku wyrazić w tej sprawie własną opinię.

A to wszystko w związku ze zbliżająca się setną (dziesiąta do kwadratu rocznica!), umowną rocznicą odzyskania niepodległości Polski i świetlaną w jasnych barwach rysowaną Polską Przyszłością Kosmiczną. Chciałbym określić możliwości energetyczne polskiej wyprawy międzygwiezdnej i napomnieć o moim wkładzie nie tylko teoretycznym.

Mianowicie: nasze (to znaczy stwierdzone na terytorium Polski) złoża węgla kamiennego to zaokrąglając w górę jakieś 60 miliardów ton ale spokojnie mogę przyjąć, że 100 miliardów i nie będę tłumaczył dlaczego (to by oznaczało, że 2500 albo 1500 ton jest moje, co daje wcale niebagatelną kwotę niemal 2 milionów złotych, których nie widziałem i, będę tu prorokiem najwyższych lotów, nie zobaczę). Jeden kilogram pozwala wyprodukować przy dobrych wiatrach i niezłym węglu tak mniej więcej zawyżając 30 MJ.
Teraz wystarczy pomnożyć 30x1000000(czyli 30MJ)następnie przez 100 miliardów i ostatecznie przez 1000 i hopsa mamy energię, którą możemy z całego naszego węgla wytworzyć. 3 i 21 zer.
5 i 21 zer dżuli to była energia jaką wyliczyłem wcześniej. Wystarczy teraz obniżyć masę naszego pojazdu albo zmniejszyć jego końcową prędkość albo jedno i drugie i nie zastanawiając się jak ten cały węgiel zabrać na statek i jak mu nadać prędkość, możemy wyruszać. Aaaa... ,musimy zabrać jeszcze tlen. Możemy też zabrać trochę lasu, żeby z dwutlenku węgla (którego będziemy mieli pod dostatkiem spalając węgiel) znowu zrobić tlen i ….. węgiel i otrzymamy Polski Kosmiczny Perpetum Mobilowy Statek Międzygwiezdny o napędzie węglowym. Projekt śmiały, nowatorski, godny polecenia, na miarę możliwości, który zadziwi świat i uczyni z nas drugi Bajkonur.

Projekt ten ma tyle zalet, że zapiera dech i oszołamia, ale pomimo zapartego dechu i oszołomienie każdy powinien zanalizować i dotknąć głębi chociaż tych kilku najbardziej oczywistych, jaśniejących niczym jonowe silniki (zalet, jakby ktoś zgubił wątek).

Ja swoje 1500 albo nawet 2500 ton węgla mogę na kosmiczny sukces przeznaczyć. Pal licho te prawie dwa miliony. Trudno. Kosmos jest ważniejszy od jakiś tam konsumpcyjnych wyimaginowanych potrzeb.

PS. Zawsze starajmy się, żeby mieć kwit.
PS2. Przeczytałem Marksa (o czym niedługo).