niedziela, 16 sierpnia 2020

O niewidzialności czyli obcy w domu (czyli o grzecznych pedałach i cichych lesbach)

Pewnego razu dawno temu epidemia zaraźliwego szaleństwa zmieniła pół kontynentu w zgliszcza, miliony ludzi wysłała kominami do atmosfery a kolejne miliony po prostu pozostawiła z dziurami w głowach. Gdy już epidemia wygasła postanowiono, że dobrze jest oddzielić jednych od drugich, bo wzajemna bliskość i podglądanie zza firanek źle wpływa na kondycję psychiczną. Jednych wygnali, innych przegnali, a cześć przegonili i tak, gdzieś w środku Europy, z owych zgliszcz wyrosło państwo, którego obywatele są tacy sami a nienawidzą się głównie dlatego, że tacosamość czasami się nie udaje. To by sugerowało, że podobnie jak zbrodnia tak i nienawiść jest zjawiskiem normalnym (tak za Durkheimem).

Może tak, może nie ale odnoszę niesprecyzowane wrażenie, że jednak bardziej tak (a może w tym miejscu tak; może gdzie indziej już nie), że nawet kreowanie indywidualności, odrębności i niepowtarzalnego „ja” płynie wśród wyborów pomiędzy Burger Kingiem a McDonaldem, między Toyotą a Oplem, między pięćdziesięcioma a sześćdziesięcioma calami czy między butelkową zielenią a wrzosowym marzeniem. Te niezbyt odkrywcze myśli nachodzą mnie szczególnie zimą, która udaje jesień, a która owocuje wszystkimi kolorami szaro-czarnej tęczy, które dominują na ulicach w postaci kurtek, płaszczy i mokasynów. Czyli wszyscy powinniśmy być tacy sami a nietacosamość pozostawić, acz niechętnie, paru artystom, na których i tak się patrzy z lekką pogardą, lekką wyższością, pobłażliwością, a może i z głęboko skrywaną zazdrością. No może jeszcze młodzieży, niech poszaleje, zanim dorośnie.

Tu muszę zrobić pewnego fikołka, salto i szpagat i skorzystać z tunelu myślologicznego zbudowanego całkiem podobnie do czasoprzestrzennego, i stwierdzić, że to pragnienie, aby wszyscy dookoła byli podobni, niewyróżniający się i wstawali na ósmą do pracy, wyewoluowało albo nawet zgeneralizowało się do zaawansowanej i głęboko wdrukowanej nieprzychylności do wszystkiego co inne, obce, niezrozumiałe, dziwne, niespotykane, rzadkie i tajemnicze (od różowych skarpetek i fioletowych włosów po wielokończynowe organizmy gdzieś z Andromedy). To wszystko nie wzbudza ciekawości a niepewność, strach i wszędobylską potrzebę wysłania za morze albo nawet na Madagaskar (oraz agresję).

Wysyłanie na Madagaskar wiąże się z daleko posuniętymi trudnościami logistycznymi więc nie pozostaje nic innego niż (jeśli to możliwe) do zakwitnięcia inności nie dopuścić lub uczynić inność nieistniejącą, przezroczystą, schowaną za szafą, pod dywanem albo zakopaną w ogródku. 

Czyli trzeba uczynić wszystko, aby nie pojawiła się przed oczami i nie kuła w nie swą obrzydliwością. Na całe nieszczęście lista tych obcości jest długa i wciąż rośnie, z niektórymi łatwo sobie poradzić odwracając wzrok (osoby z niepełnosprawnościami) albo patrząc na tonące łódki (uchodźcy) lub zamykając za drzwiami w pokojach pełnych wygód i pielęgniarek z nie całkiem obcych krajów, z którymi też lepiej się nie spoufalać (osoby w podeszłym wieku).

Można sobie jakoś poradzić z Murzynem zerkając ukradkiem albo z Arabem wpieprzając kebaba (pod warunkiem, że ów Arab nie wychodzi z kebabowej budki i nie chce sobie zbudować meczetu, jeśli przypadkiem jest też muzułmaninem). Ale prawdziwe problemy zaczynają się gdy inność wyrasta niczym czyrak na gładkiej skórze zdrowej tkanki narodu. No bo taka inność to żadna tam obca, z innych krain przybyła, ale normalnie wydana ze słowiańskiego łona, pełna swojskości ale jednak nie mieszcząca się w wąskiej ścieżce takosamości, to nie żaden tam Żyd przyczajony w ukryciu ani dziki Afrykańczyk śniący o gwałtach na rumianych dziewczętach a ktoś zza ściany, ktoś czyja matka chodzi do tej samej piekarni a w niedzielę pichci schabowe. Oczywiście ów inny jest inny bo zaczerpnął garściami inność od innego innego a najpewniej gdzieś z daleka, bo sam z siebie i ze wspomnianego słowiańskiego łona wcale by inności się nie nabawił. Ale jest. Istnieje i nie da się go tak po prostu wymazać. A jeśli ta inność rośnie w plagę bo tu i tam inny siedzi i męczy się w swojej inności, aż w końcu zmęczony tym siedzeniem postanowi wstać i okazuje się, że nie jest sam, i że może jest inny ale w końcu, co ta inność innym (czyli normalnym) szkodzi, więc wstaje i nie godzi się z tym, że musi siedzieć, to wtedy nadciąga katastrofa, bo nie wiadomo, co z tym zrobić, bo nie ma gdzie odwrócić wzroku, bo wszędzie inność oczy atakuje i jeszcze domaga się nie tylko jakiś praw to jeszcze szczęścia w zdrowiu i chorobie.

Madagaskar odpada, odwracanie wzroku nie działa, więc nie pozostaje nic innego jak przywołać innego do porządku, uczynienie go na powrót przezroczystym, istniejącym nieistniejącym i zakazać mu bycia innym za pomocą siłowych sugestii, aby się zmienił i był innym w ukryciu innym nie innym, innym za podwójnym parawanem i ciężkimi zasłonami, innym, którego inność da się odszukać tylko za pomocą wnikliwego śledztwa pełnego prądu i wyrywanych paznokci. 

Przezroczystość innego kiełkuje pięknymi opowieściami o porządnych pedałach i grzecznych lesbach, którzy siedzą cicho, nie odzywają się nie pytani, którzy przemykają cichaczem, niezauważeni i nieistniejący jako inni a istniejący jako zwykli porządni, tacy sami jak pozostali, tak, że można o nich zapomnieć i cieszyć się widokami bez zbędnych świadectw ich istnienia w postać tęcz lub co gorsza jednorożców. A gdyby zamiast tego aparat państwowy usankcjonowałby ich inność w prawie i czynie to inność zagnieździłaby się w kodeksach i artykułach, w paragrafach i dziennikach ustaw, więc nie byłoby już przezroczystości, nie byłoby tego szczęśliwego poczucia, że coś jest a tego wcale nie ma.

Tylko, że to uderzyłoby w świętą, tysiącletnią tradycję chłopów pańszczyźnianych.