sobota, 28 sierpnia 2021

patrząc na kota

 Śpi. Zwinięty, zadowolony, szczęśliwy. Patrzę i zazdroszczę. Być nim chociaż przez parę minut. Zapomnieć o tępym bólu kolana, o marznących stopach, którym nie pomagają ani wełniane skarpetki ani ciepłe kapcie. Zbliża się południe i zaraz będę musiał zdjąć piżamę, założyć koszulę, czarny krawat i czarny garnitur i wyjść przez te drzwi i mówić. Szeptać. Słuchać plotek. Wykrywać spiski. Wynosić jednych i gubić innych. Krzyczeć i wrzeszczeć. Niedługo dowiem się, kto co zrobił, kto czego nie zrobił, kto się ugiął, kto zdradził, kto komu zagraża i kto koga za zdrajcę uważa. Będę musiał rozsądzać, godzić i podburzać, insynuować i węszyć. Wykrywać wśród zdań łechcących ziaren buntu, niezgody, zalążków myślenia przekornego, nasion chciwości, łapczywości nieokiełznanej. Myślą, że nie widzę, że w zaślepieniu nie dojrzę ich planów ich wężowej śliskości. Że cień mój pozwala snuć plany i kąpać się w samouwielbieniu, w pewności, wieczności. A na moim grzbiecie umoszczeni, na moich barkach wyniesieni. Znikąd powstali, z niczego ulepieni, to ja w ich bezkształtną masę, glinę niebytu tchnąłem słuszności postawę i możliwości szeroko rozwarte. Rozpinam piżamę i zerkam nieśmiało na me ciało obwisłe, zestarzałe.

Zakładam białe majtki, za duże, za luźne a chciałbym wskoczyć w stringi błękitne, błyszczące. Ale jak zdobyć majteczki takie, żeby nikt nie podpatrzył, nie dopytywał, nie zerkał? Mój dom moim więzieniem, nawet ja moim własnym więzieniem. Ten marsz mnie tak natchnął. Bo dzisiaj paradują, w kolorach z muzyką, radośni, szczęśliwi. Nawet pod moim oknem nie przejdą, tylko gdzieś tam, daleko. W telewizorze sobie wieczorem popatrzę. Ale tak, żeby nikt nie widział, że patrzę, że widzę zbyt długo, za długo na zwykłą odrazę, za długo na wstręt. Może by pomyśleli, że patrzę z sympatią. I już by szeptać zaczęli, nowe sojusze wiązali, plotki sadzili. W stringach błękitnych, błyszczących z młodzieńcem za rękę, place splecione, bym szedł z uśmiechem mimo nogi bolącej i starości nieustępliwej. I chłodu, którego nie mogę się pozbyć. A później zamiast schabowego kotleta, mizerii, ziemniaków smoothie różowe bym pił. Ale nie pójdę, bo co by mama powiedziała, jakby brat na mnie patrzył. A szeptacze, lizusy, klakiery za plecami moimi już by intrygi knuli, jak dzieło me wielkie przejąć, poprowadzić a mnie od sterów odciągnąć, wykluczyć. Patrzę na kota, śpiącego, szczęśliwego i zamiast stringów błękitnych, błyszczących wkładam majtki za duże, za luźne, zamiast koszuli w brokacie, krawat ponury i wychodzę prowadzić ich, przewodzić im. Nie mam już wyjścia, nie ma ucieczki, już do końca mych dni, do śmierci mojej muszę nienawidzić.