Wieczorem ich nie było
Pojawiały się. Wieczorem ich nie było, a rano były wszędzie. Na Antarktyce, w Himalajach, na Saharze. Wszędzie. Tysiące. Miliony. Tu, w okolicy, nie dalej niż spacer z psem, jest pięć. Mniejsze, jak dla krowy, i duże, bardzo duże, że autobus by się zmieścił. A dalej są jeszcze większe, pociąg by wjechał, stado słoni wmaszerowało, wieloryb wpłynął. Największe są w USA, w Rosji i w Chinach. I w Indiach też. Podobno w Pakistanie największa. Cała góra by się zmieściła. Mówili, ale nie pokazywali, że największa u nas. Że na lotnisku pod Rzeszowem, że wojsko otoczyło i nikomu postronnemu nie pozwolili zobaczyć. Z daleka trochę się błyszczą i widać, że jakby falują na powierzchni, ale tak łagodnie. I pachną przyjemnie. A że tyle ich jest, to teraz wszędzie miło pachnie. Kolory też mają ładne. Różowe, ceglane, są nawet błękitne i fioletowe. Z bliska widać, że otacza je jakaś taka wilgotna osnowa, jakby gęstą sieć jakimś żelem pokryć. Ale on jest dziwny. Niby żel, a nie da się zeskrobać nożem. Taka miękka i twarda jednocześnie powłoka. Wygląda to, jakby można było jak masło posiekać, a się nie da. Tak słyszałem. Chłopcy z okolicy dorwali jedną małą i chcieli robić doświadczenia na ostro, ale jedynie narzędzia poniszczyli. Pogłoski docierały – i to z wielu stron – że wojsko nie tylko strzelało z pistoletu, granatnika, ale też użyto nawet jakiejś przeciwpancernej broni i rakiet, które zatapiają statki. A one nic. Kurz, dym opadał, a one jak stały, tak stoją. A właściwie leżą. Z góry jak łeb krowy wyglądają.
Napisałem, że się pojawiły. Ale jak to: pojawiły? Przecież nie z powietrza się wzięły, tylko jakoś musiały być dotransportowane. Tyle że nikt tego nie widział. A tym, co mówią, że widzieli, to bezpieczniej nie wierzyć.
Mnóstwo teorii krążyło. Kilka zyskało pierwszeństwo.
Profesor Kamikuza stwierdził, że to nieznane organizmy żywe, które funkcjonują jak cykady. Trwają w uśpieniu, siedzą w zasuszeniu pod ziemią i raz na parę tysięcy lat godowo się wykopują. I że są na to dowody, a nawet że arka Noego to nic innego jak metafora, bo starożytni nie wiedzieli, jak opisać to, co widzieli, więc opisali, jak umieli i jak im się wydawało, bohatera dodali, po jednej parze i gołębicę. Łatwo im poszło, bo ten, co pisał, to przecież sam nie widział, tylko słyszał od tego, co słyszał od dziadka, któremu wujek coś tam naopowiadał po winie.
Profesor Wystrugatorre z Meksyku zarzeka się, że to kosmici, przybysze z odległych planet, lecz nie wiadomo, czy mamy do czynienia z inwazją, czy przyjacielskim przywitaniem. Wygląd taki przybrali, bo jakoś przez fale radiowe podsłuchali i wyciągnęli wnioski, że to dla każdego Ziemianina sama przyjemność, że każdy w niej siedział, bezpiecznie i z sentymentem wspomina, chociaż nie pamięta, ale gdzieś tam nieświadomie pamięta i nieświadomie wspomina. I tylko nie wiadomo, czy to pułapka, koń trojański i czeka ludzkość zagłada, czy może w środku ciepło i miło się siedzi w oczekiwaniu na spotkanie.
Tylko żeby w środku siedzieć, to trzeba tam wejść. Nie wydawało się to specjalnie trudne, chociaż w telewizji i radiu odradzali, żeby nie powiedzieć: zakazywali. Ale czego oni mogli zakazywać, jak tego tyle było, że wojska i policji nie wystarczyło? To oczywiste, że zaraz kilku śmiałków się znalazło i ruszyło do wejścia. A wejście raczej takie tradycyjne, więc oburzenie, że to żadni kosmici ani nieznane robaki głęboko w ziemi czekające na sprzyjające okoliczności, lecz artystyczny performance. Że niby artyści z całego świata się skrzyknęli w tajemnicy i te macice poustawiali wszędzie w imię walki i w celu nagłośnienia. Wielu wrzeszczało, że tak nie może być, że zakazać trzeba, zasłonić, żeby dzieci świństw nie oglądały, nie nasiąkały zboczoną propagandą. Nawet kółka się zbierały i szyły kotary, namioty, żeby bezeceństwo zasłonić. Większego sensu to dla mnie nie miało, bo trudno w tajemnicy miliony macic stworzyć, w nocy przetransportować, żeby nikt nie widział, i jeszcze tak je zbudować, żeby nikt nie wiedział jak. Szczególnie że one może i nie chodzą ani tym bardziej nie biegają, ale wyglądają na żywe zamiast sztuczne, z plastiku, a artyści może i zdolności obróbki kamieni czy plastiku mają, piękno i brzydotę ładnie potrafią zaprezentować, oburzenie na siebie ściągnąć też, ale jak świat długi i szeroki, nikt nigdy nie słyszał, żeby w swe rzeźby i performersy tchnęli życie.
Tak jak napisałem, wejście nie wydawało się trudne i śmiałkowie od razu zaczęli się pojawiać. Ci pierwsi mocno w zabezpieczenie zainwestowali, co poniekąd było słusznym kierunkiem, i głównie stroje nurkowe wkładali, całe komplety, tylko bez płetw. Wejście nie wydawało się trudne, bo wystarczyło podejść, jedne i drugie wargi rozchylić i wcisnąć się jak wiśnia w kisiel. I tak zaczęli eksplorować. Co który wszedł, to zaraz kontakt się z nim urywał. Czy na kablu miał łączność, czy krótkofalowo, czy przez telefon. Kontakt się urywał i można było tylko czekać. Ale niecierpliwość wkradała się w serca i zaraz kolejny śmiałek ładował się do środka, a niektórzy niby dla draki – a może bardziej dla dodania sobie odwagi – z głowy albo piąchy walili w clitoris, rechocząc przy tym lub nie. Kolejni ze strojów specjalnych rezygnowali. Jedni wchodzili tak jak stali, w dresach czy garniturach, inni do slipek się negliżowali, a jeszcze inni w kąpielówki przebrani brnęli do środka. Na początku to sami panowie, młodsi i starsi, ale nie minęło zbyt wiele czasu, jak pierwsze dziewczyny, nie chcąc pozostać w tyle, zaczęły do wejścia się pchać. Od razu komentarze popłynęły i śmieszki, lecz zaraz ucichły, bo repertuar się wyczerpał i kreatywność w temacie opadła, a powtarzać to samo dwadzieścia razy nawet komentującym i śmieszkującym się nie chciało.
Doktor Dickinhole, kaznodzieja z telewizji i ze stadionów, wyłuszczył swoją teorię, że to dzieło samego Najwyższego. Z początku się wahał, czy to przypadkiem nie jest twór samego Szatana, ale olśniło go, że wcale nie, że jednak wręcz przeciwnie. I że czasami trudno odróżnić jedno dzieło od drugiego, chyba że ma się takiego nosa do odróżniania jak on. Stwierdził, że postępuje koniec świata i Najwyższy zesłał teleporty do raju i piekła. I jak ktoś wejdzie, to go zaraz przeniesie w miejsce, na które zasłużył życiem babranym w grzechu lub życiem w czystości i oddaniu. Słowo kaznodziei podchwyciło wielu i przekaz rozlazł się po całym świecie. Ludzie setkami, tysiącami zaczęli się pchać do raju, wierząc w swoją czystość i oddanie lub czując skruchę oraz chęć pokuty i nadzieję, że skrucha oraz chęć pokuty wyprostują w oczach Najwyższego ich występne życie babrających się w grzechu. A inni niesieni słowami doktora pchali się do środka, aby pokazać, że to pic na wodę i Najwyższy nie macał w tym palców. Może i doktor Dickinhole sprzedawał pic na wodę, ale faktem było, że jak ktoś wszedł, to już nie wychodził. Co nie odstręczało innych od pchania się do środka i zaczęło interesować również mnie.
Słynny profesor od kosmosu – znany z paru uniwersytetów, a także siwej brody i siwej czupryny zaczerpniętych wprost z podręcznika do stylizacji szalonych naukowców – człowiek, którego wszyscy znali, ale którego nazwiska nikt nie pamiętał, albo sam wysnuł teorię, albo twórczo zaczerpnął ją z połączenia myśli profesora Wystrugatorrego i doktora Dickinhole’a, że to dar od kosmitów, schronienie dla nas przygotowane, bo nadciąga wielka katastrofa, meteoryt jak za dinozaurów lub coś równie widowiskowego. Jedyna szansa na przetrwanie to wcisnąć się do środka i czekać na sygnał do wyjścia, gdy niebezpieczeństwo minie. Sam zaraz brodę i czuprynę ugładził, w termosie kawę zrobił, kanapki w papier owinął, notatnik i książkę filozoficzną do torby włożył i wcisnął się, jakby miał dwadzieścia lat. Postawa i wierność własnemu autorytetowi z miejsca znalazły naśladowców na wszystkich kontynentach, bo profesor od kosmosu był na wszystkich kontynentach znany.
W sieci filmów z wejścia krążyło coraz więcej i już wejście żadnej sensacji nie wywoływało, bo ciągle ktoś wchodził, całe grupy, wycieczki. Cała klasa ze szkoły w Radomiu na wagary weszła, a za uczniami i dyrektorka na poszukiwania, i pół rady pedagogicznej, to i zaraz kolejna klasa się wcisnęła, wiernie podążając za swoimi nauczycielami. Nie minęło pół godziny, a rodzice się zbiegli i małżonki, choć z pewną nieśmiałością, zaczęły mężów wysyłać na poszukiwania dzieci. Sensacji z wejścia już nie było, ale perspektywa sławy ogólnoświatowej kusiła, więc nie tylko normalne, ale i coraz dziwniejsze wejścia rozsyłano po portalach. A to ktoś na koniu wjechał, a to ktoś masłem się wysmarował, a to pióropusz indiański założył, a to nago, a to w futrze, a to we dwóch, we trzech naraz. A to ktoś nagi, ale z karabinem i obietnicą, że jak tylko wejdzie, to będzie strzelał morse’em, żeby informacje przesyłać. Tylko ta sława ogólnoświatowa była coraz bardziej rozwodniona, a i nie było komu się w tej sławie pluskać. Bo jak ktoś wszedł, to już nie wyszedł. Co nie przeszkadzało innym wchodzić, wpełzać i się wciskać. Do niektórych, najpopularniejszych to kolejki się ustawiały dzień i noc, krok za krokiem, jeden człowiek za drugim.
A one nic. W ogóle się nie zmieniały.
Profesor Eryk Fromfrojd ze Szwecji przeprowadził analizę i zawyrokował, że taki pęd do wejścia to nie dość, że regresja, to jeszcze kompleks, spełnienie marzeń z niemowlęctwa i pragnienie rozpłynięcia się oraz zjednoczenia z najbardziej przyjaznym i pożądanym ciałem. Że matkę reprezentują, matkę ziemię, matkę kosmos, nieskończoną i potężną, którą można zarówno posiąść, stając się jej równym, więc urastając do kosmicznej potęgi, jak i jej ulec. Tym jednym wejściem dwa przeciwstawne pragnienia można zrealizować.
Inny profesor, od astrologii i wróżb karcianych, podchwycił tę myśl i rozwinął, że one to nie z kosmosu ani z ziemi, ale stworzyła je siła połączonych ludzkich umysłów pragnących wrócić do łona. I jakby ludzkość zamiast do łona wracać, innych rzeczy pragnęła, to mogłaby nie tylko do gwiazd podróżować, ale i szczęście dla wszystkich znaleźć.
Im więcej osób się wciskało, tym więcej problemów narastało po stronie przedwejściowej. Bo jak ktoś zniknął, to do pracy już nie chodził, kredytu nie spłacał, czynszu nie regulował, telewizorów nie kupował, śmiesznych filmów nie oglądał. Wciskał się, słuch o nim ginął i nie wiadomo, czy spadek już można dzielić albo w nowe związki pełne romantyzmu wstępować. Tym romantyzmem to spece od moralności się zainteresowali i dyskutowali namiętnie, czy takie wejście… no, może jednak bez wielkiego uczucia, ale jednak wejście… to niewierność, zdrada czy może jednak nie ten kaliber, że nie tylko bez uczucia i bez przyjemności, ale i bez opakowania.
Zdrada czy nie, ludzie wchodzili i z rana jakby mniej tłoczno się w windzie zrobiło. I w tej windzie patrzyliśmy na siebie w entuzjastycznej ekstazie, oczekiwaniu na wytęsknione w nocy ośmiogodzinne wyzwania i czasem, tak niby od niechcenia, w to powietrze skisłe oddechami nocnych trawień ktoś rzucał, że blondynka spod siedemnastki weszła i że z kotem, bo z kotem mieszkała, albo ten starzec, który na pohybel wnukom wciąż żył, spakował się do walizki, wziął stare kalesony, wyciągnięte dresy, koszule flanelowe i cuchnący serdak z owcy, wcisnął się, trochę niemrawo, trochę nieśmiało, ale jednak się wepchał i zostawił wnukom ten swój bajzel do podziału.
Nie tylko w windzie, ale i na ulicach pusto się jakoś robiło, z każdym dniem coraz puściej. Apele, przemowy, kazanie, nawet groźby nie przerywały kolejnych wejść. Tak sobie pomyślałem, że jak jakiś mąż się wcisnął i zostawił bałagan: pełną zmywarkę, niezmienione opony i raty za mikser, a zabrał psa i hasła do kont, to co takiej żonie pozostało? Wkładali najlepsze ciuchy, pakowali dzieciaki i wciskali się drogą już mocno przetartą. Niby wojsko miało pilnować. Pędzili łazikami od jednej do drugiej, nawet podobno pozwolenie dostali na strzelanie. Tylko że pęd do zagłębienia się wcale ich nie ominął. A z rządu ten, co najgłośniej krzyczał, że tak nie można, że to grzech i brak odpowiedzialności obywatelskiej, jednego dnia wrzeszczał, a drugiego z kochanką i walizką nie swoich, defraudacją i łapówkami znaczonych pieniędzy się wpakował. Pomyślałem, że waluta, jakakolwiek by była, może w środku mieć słabe zastosowanie, że lepsze byłyby diamenty i złoto, ale co ja wiem o polityce? Jak już świat obiegła wiadomość, że nie tylko arcybiskup, generał, ale też najbardziej znany piłkarz wpełzł ze swoim piosenkarzem, zostawiając na pastwę komentarzy zbyt operastycznie urodziwą żonę i córkę słodziutką, że z angielskiej rodziny królewskiej wkroczyła księżna w kapeluszu, sukni i naszyjnikach, to hamulce, te oficjalne i te całkiem prywatne, puściły zupełnie. Ludzie ładowali się tak jak stali, niby przypadkiem, niby pod wpływem chwili albo przygotowani, spakowani po spieniężeniu wszystkiego, co uzbierali przez całe swoje dotychczasowe życie.
A tu, po tej stronie, to się naprawdę dziwnie robiło. Korków nie było i w autobusach zawsze miejsce siedzące czekało. Tyle że autobusów jeździło coraz mniej, bo kierowcy włazili nawet częściej niż policjanci. Nieruchomości potaniały, a jedzenie zdrożało. Mieszkanie można było kupić za pełny koszyk sklepowy albo pierścionek zaręczynowy. Nawet pomyślałem, żeby skarby mamy, które mi zostawiła, gdy umierała – pierścionki i bransoletki, które do tej pory jakoś głupio było mi spieniężyć – zamienić na kilka domów z nadzieją, że jak ci wszyscy, co powłazili, zaczną wracać, to wzbogacę się bez litości. Ale zanim podjąłem decyzję, tak pusto się dookoła zrobiło, że nawet nie było od kogo kupić ani jak notariusza znaleźć. W naszej klatce na dwadzieścia dwa mieszkania zostało osiem osób, z czego trzy tak stare, że w ogóle za drzwi nie wychodziły i teraz głodowały, bo nie miał kto im jedzenia przynosić i gotować. Do pracy też już nie było sensu chodzić, bo ani kierownika, ani dyrektorów, ani komu sprzedawać, ani od kogo kupować. Wychodziłem do sklepów, ale one już dostawców i sprzedawców nie miały, więc stały otwarte i brało się to, co zostało i co się nadawało do spożycia.
Czasami chodziłem po mieście, wsiadałem w jakiś porzucony samochód i szarżowałem po ulicach, aż się kończyło paliwo. Albo wchodziłem do knajpy i gadałem do siebie, mieszając koniak z winem. Ale te najlepsze samochody i najlepsze trunki radości mi nie przynosiły. W telewizji nic nie było, szum tylko. Internet działał, ale wszystko takie nieaktualne.
W końcu zebrałem się w sobie, wszedłem dwa piętra wyżej i zapukałem do Zuzanny. Znałem ją z windy. Zuzanna otworzyła i słowa nawet nie musieliśmy zamieniać. Spakowała walizkę, buty eleganckie i sukienki na każdą okazję. Zeszliśmy do mnie, wrzuciłem do torby garnitur, dres, dżinsy i parę majtek na zmianę, i tę biżuterię mamy, i jednak trochę gotówki na wszelki wypadek. Poszliśmy. Daleko nie musieliśmy iść. Dwa skrzyżowania i stała – czy leżała – taka w sam raz, nie za duża, nie za mała. Objęliśmy się przed wejściem jak starzy przyjaciele i kochankowie. Widowni już żadnej nie mieliśmy. Dżentelmeńsko przepuściłem Zuzannę. Wcisnęła się. Zapaliłem, chociaż nie palę, i wepchałem się za nią.
Ciasnawo było, lekko wilgotno, pachnąco. Przeciskałem się, aż dotarłem do środka macicy. Myślałem, że ktoś tam będzie, a już na pewno Zuzanna, bo miała na mnie poczekać. Ale nikogo nie widziałem. Śladu żadnego. Chodziłem, węszyłem, zaglądałem, zakamarki eksplorowałem. A ta macica była większa w środku niż z zewnątrz. O wiele większa. I tak łaziłem w bladym świetle sączącym się ze ścian, ale nic nie znalazłem, nawet wyjścia, którym wszedłem.