sobota, 3 lutego 2018

Narzekanie

Krótkie narzekanie. Próbuję uciec od politycznej czy społecznej chwilowości i patrzeć na otaczająca mnie rzeczywistość z pewnego oddalenia. Nie zajmować myśli wydarzeniami dnia, pomimo tego, że stanowią część większego procesu. Ucieczka ta jest trudna, jeśli nie skazana na niepowodzenie. Napisałem o polityczności w jednym z blogowych wpisów. O tym, że włazi i rozpycha się i nie daje odpocząć. Ale przyjąłem pewne założenie: nie komentuję (może powinienem?) leśnych tortów z czekoladowymi wafelkami, ani nagonki rodem z 68 roku, czasów tuż powojennych (II wojna świat.), czy dwudziestolecia międzywojennego, ani historii pisanej paragrafami ani nie silę się na ekspercką znajomość himalaizmu zimowego, nie wypowiadam się na temat butów ani płaszczy modnych tej zimy i noszonych przez wiadomo kogo, staram się omijać szerokim łukiem własne chętki do tragikomicznego naigrywania się z postaci, które są idealnymi kandydatami do tragikomicznego naigrywania się z nich, pomimo tego, że miliony ludzi w nich wierzy i nie dostrzega ich tragikomizmu, nie wspominam o ludziach przesiąkniętych jadem i myślących tym jadem, ani całej armii przyklaskiwaczy, a nawet o całej masie tych uwznioślonych wiarą we własną rację i nawet nie dopuszczających myśli o racji innych, gdyż myśli innych muszą krążyć w oparach absurdu i błędów. 

Ale do kurwy nędzy, jak wiedzę słowo naród i narodowy odmieniany na wszelkie możliwe sposoby i we wszystkich możliwych kontekstach, to mam ochotę wyć.

piątek, 5 stycznia 2018

Susłowanie WSKi, czyli o lotniskach, motorach, Świdniku, ochronie, wymieraniu i ekobio

Gdy jesteś wielbicielem ziarna stajesz się susłem. A suseł to taka naziemna i z wyglądu sympatyczna wiewiórka. Może nie wiewiórka, ale do wiewiórki całkiem podobna. W naszym wspaniałym dumnym kraju występują dwa gatunki susłów: moręgowany i perełkowany. Występują to może za dużo powiedziane: moręgowany wyginął a perełkowany ledwie dyszy. Moręgowany trzymał się całkiem nieźle, ale w końcu rozwój, postęp, wzrost HDI i oranie skutecznie i błyskawicznie wytrzebiły całą populację. Miłośnicy susłów moręgowanych uznawszy, że jest całkiem spoko gryzoniem postanowili spróbować zaprosić je z powrotem, odnosząc przy tym pewne sukcesy.
Drugi gatunek susła, z tych susłów występujących w naszym dumnym kraju, to suseł perełkowany. Przetrwał on w kilku miejscach, ale nie można napisać, że ma się świetnie. 
 
Susły są nietypowymi zwierzętami, gdyż jako nieliczne są lotniskolubne, chociaż wolą te lotniska mniej uczęszczane. Kilka susłów perełkowanych na widok pewnego lotniska tak się podekscytowało, że dały drapaka z ogródków działkowych, w których znalazły się wbrew własnej woli. Zwiały (nie jest do końca jasne, jak to było) i utworzyły największą kolonię. W szczycie liczyła ponad dwanaście tysięcy susłów, czyli dużo susłów lotniskowych. Na nieszczęście dla susłów i szczęście dla podróżnych lotnisko przestałe być przyjazne susłom. Całkiem przypadkowe niezbyt zimowe zimy także susłom nie sprzyjały więc w ciągu kilku lat z dwunastu tysięcy zrobiło się nie wiadomo ile, ale mało (kilkadziesiąt). I znowu trzeba zapraszać susła z innych miejsc, ale tym razem dotyczy to susła perełkowanego. Co ciekawe susły to zwierzęta, które sprzyjają eko-mleko-mięso-hodowli. Suseł czuje się dobrze tam, gdzie krowa wychodzi się popaść a nie tam gdzie krowa stoi w jednym miejscu przez całe swoje gówno warte życie. Co oznacza, że popijając ekomleko, zjadając ekobioser i podsmażająć bioekowołowinę przyczyniamy się do dobrostanu susła (pod warunkiem, że krowa mieszkał/mieszkała w południowo-wschodniej RP).

Lotnisko, na którym susłowi perełkowanemu było tak dobrze to lotnisko w Świdniku, czyli prawie Lublinie, czyli lotnisko Lublin (LUZ). Lotnisko Lublin w Świdniku, jest położone w Świdniku, czyli mieście, w które słynie z produkcji urządzeń do latania skonstruowanych przez pewnego francuskiego producenta rowerów, który niemal czterdzieści lat od udanego kilkudziesięciosekundowego (i, nie ukrywajmy, niezbyt wysokiego) lotu zginął zbombardowanych przez połączone siły antyniemieckie. Innymi słowy Świdnik słynie z śmigłowców, produkowanych przez Wytwórnię Sprzętu Komunikacyjnego „PZL-Świdnik” SA, zwaną kiedyś po prostu WSK Świdnik i położoną przy Alei Lotników (oczywiście) Polskich 1 i należącą przede wszystkim do Leonardo S.p.A. (w dobrym tonie byłaby zmiana nazwy alei na Lotników Polskich i Włoskich). Nazwa Leonardo wzięła się, jak mniemam, od Leonarda do Vinci, który pierwszy wpadł na pomysł z helikopterem, ale nie doczekał się odzwierciedlenia swojego pomysłu w materialności latającej. Wytwórnia Sprzętu Komunikacyjnego w swojej zamierzchłej przeszłości produkowała także motocykle, zwane powszechnie wueskami. 

I tak to poczynając od susłów i ich wymierania dotarłem okrężną drogą do tytułu mojej powieści, którą napisałem, która trawi się po męczącej redakcji (będąc na miejscu redaktorki, rzucałbym w siebie potężnymi dawkami słów powszechnie uważanych za obelżywe), i którą mam nadzieję będzie można przeczytać z początkiem wiosny. Ten tajemniczy tytuł to: WSK.

czwartek, 28 grudnia 2017

życzenia

Książkowych sukcesów (pisanych i czytanych), udanych zakupów, głębokich przemyśleń, wspaniałych widoków, awarii sieci komórkowych, grzecznego smoga i porządnej szczypty namiętności
Oczywiście życzenia noworoczne od Harera nie mają sensu. Harer jest w Etiopii a Nowy rok w Etiopii wypada 11 września. 

poniedziałek, 4 grudnia 2017

Palenie, płody i matematyka w służbie

O języku i paleniu, czyli przekazy podprogowe (nic o Harerze). 
 
Będzie banalnie. Język komunikuje. Przekazuje treść. Podręczniki szkolne przekazują wiedzę i przekazują treści ukryte (zadanie z matematyki: „W sklepie zapowiedziano sezonową obniżkę cen o 15%. Buty kosztowały 250 zł. Ile będą kosztować po obniżce?” Źródło: http://matematyka.opracowania.pl/gimnazjum/obliczanie_procentu_danej_liczby/; pierwszy wynik w google), które mogą odzwierciedlać, jak i (nieświadomie lub świadomie) kreować rzeczywistość. Innymi słowy nauka szkolna jest ideologiczna. Komunikacja, informacja niemal zawsze ukrywa, czasami zależnie czasami niezależnie od autora komunikatu, treści, które są obok głównego przekazu. Jeśli powiem, że jest świetna okazja bo jakiś tam telefon kosztuje tylko xxx, a kosztował yyy; to oczywiście odbiorca komunikatu dowiedział się o cenie, ale też ktoś obok mógł wiele dowiedzieć o rzeczywistości, w której się znajdujemy (konsumpcjonizm, kapitalizm, telefon jako wartość itd.).

Po tym wstępnie przejdę do palenia. Palacze zostali zobowiązani do oglądania na paczkach papierosów mniej lub bardziej sympatycznych zdjęć umierania i chorowania, chociaż nie wiem dlaczego na samochodach nie ma zdjęć z wypadków, chorób wywołanych zanieczyszczeniem środowiska i grabieżczą eksploatacją planety. Pod jednym ze zdjęć na paczce papierosów jest taki napis: „Paleniem możesz zabić swoje nienarodzone dziecko”. O ile jednak: „Palenie zwiększa ryzyko utraty wzroku”, wydaje się naukową, ostrzegawczą informacją o ryzyku, to o tym nienarodzonym dziecku, już taką nie jest. Sformułowanie „nienarodzone dziecko” ma charakter ideologiczny i jest ściśle związane z pewną określoną świadomością, która wcale nie musi być powszechna a z pewnością nie musi być uznana przez wszystkich. Palaczowi nie dano wyboru, czy ma ochotę palić zwiększając ryzyko uszkodzenia płodu czy może jednak potencjalnie zabijając nienarodzone dziecko, czyli właściwie dziecko. W ten sposób, niewinnie sobie paląc, powoli palacz jest indoktrynowany i jeśli do tej pory o płodzie myślał jako o płodzie, to teraz może zacząć myśleć o nim, jako o dziecku.

wtorek, 31 października 2017

o pisaniu listów, upływie czasu, pięćdziesięciu latach, smoku, jaźni odzwierciedlonej i Lemie

Czytam sobie Wojciecha Orlińskiego ‘Lem. Zycie nie z tej Ziemi’. Przymierzam się do napisania SF więc o Lemie warto przeczytać a i same utwory przypomnieć. Ale nie o tym. Biografia Lema jest też biografią pewnego kręgu osób z Lemem związanych. Pisarski krąg. Działo się to zamierzchłych czasach dinozaurów a przynajmniej smoka wawelskiego i paru dziewic czyli w latach sześćdziesiątych. Co ci ludzi (krąg) robili? Nie wliczając życia dniem codziennym: pisali sztukę, spotykali się prawie codziennie i korespondowali. Dużo korespondowali. Ma się wrażanie, że wymiana listów furczała, listonoszom mdlały nogi i drżały ręce. Orliński garściami czerpał z tej korespondencji próbując otworzyć nie tylko co się w życiu Lema działo ale i to co się działo w jego głowie. Trudne zadanie. Ale nie tym. Pisali do siebie o wszystkim: o pisaniu, o czytaniu, wydawaniu, o myślach swych i kłopotach z przedmiotami i podmiotami życia codziennego. O wszystkim pisali. Pisali do siebie wzajemnie, o sobie i o tych, do których właśnie nie pisali. Na podstawie tych listów można dużo się o nich dowiedzieć, bo były to też listy intymne. Nie to, że o razu genitalna ale pisane do drugiego człowieka, a nie do publikacji dla całego świata i najbliższych okolic (co nasuwa mi myśl, że może nie powinno się wydawać prywatnej korespondencji kogokolwiek, żadnych miłosnych i romantycznych, ani przyjacielskich ni nienawistnych; to jednak wciąż prywatna korespondencja, nawet jeśli ucierpiałaby nasza wiedza na temat; ale nie o tym)
 
Taka mnie nasza wyjątkowej głębokości myśl, że to pisanie było interakcją. Spotkaniem. Realnym wymianą pomiędzy realnymi osobami o których wie się, że są łyse i lubią jeździć na nartach, palą fajkę i psują im się samochody. Listy, w swojej papierowej formie, zanikły, ale ich nowe, elektroniczne objawienie jest jak najbardziej listem. Tylko kto w tych nowych listach pisze do drugiego człowieka o tych problemach z przedmiotami i podmiotami życia codziennego, o tych wielkich i małych sprawach. Chyba niewielu. Zamiast tego wypuszcza się wiadomość do świata, wiadomość która może dotrzeć do wielu miejsc na świecie, do kilku miliardów ludzi (nie będę pisał, że do każdego i wszędzie, bo to takie nieprawdziwe pieprzenie). Jest to rozmowa korespondencja jednokierunkowa w której odzew jest szczątkowy i równie anonimowy. Jest to korespondencja z wirtualnym człowiekiem, który jest i go nie ma. Nie z kimś, z którym dwa dni wcześniej chodziło się po górach i dyskutowało te kwestie i teraz chce się je uzupełnić, dopowiedzieć, uściślić, ale z kimś kto nie istnieje i istnieje jednocześnie. 

Ale ta chęć wyrzucenia z siebie myśli i słów jawi się jako potrzeba, ale nie ma nikogo konkretnego do kogo można napisać, więc pisze się w świat. Do każdego i do nikogo. Zawsze (prawie) jest jakiś odzew, zawsze ktoś polubi, ktoś skomentuje. Ktoś. Ale nie wiadomo, czy będzie to Michał czy Małgosia, Ivan czy John. Ale ten odzew jest potrzebny, niezbędny. Jest informacją, że ktoś nas słucha. I teraz po pięćdziesięciu latach nie musi to być konkretny Jacek, ale jakiś tam Jacek. Pisząc do tego niekonkretnego przyjaciela, to wiemy, że on nie wie o naszych słabościach i niewiele go obchodzą nasze problemy z cieknącym kranem, więc konstruujemy siebie na podobieństwo naszego wyobrażonego obrazu w wyobraźni jakiegoś ustatystykowanego kogoś, który jest i jednostką i tłumem. Konstruujemy bardziej niż zwykle, nawet musimy konstruować prywatność, żeby treść naszych treści uatrakcyjnić i nawiązać obfitą jednostronną korespondencję z odzewem.

poniedziałek, 25 września 2017

czytanie jest jak pudełko czekoladek

Zastanawiając się o czym piszę, pisząc wpisy na pisarskim blogu nie związanym z moim prozatorskim pisaniem, szybko porzucam to zastanawianie, gdyż nie prowadzi ono do niczego, a i tak odpowiedź jest jedna: piszę o czym chce mi się napisać. Miałem pisać o Harerze, żeby możliwe było poznanie go we wszystkich wymiarach, ale przecież nie muszę i nikt mnie nie zmusi a reguły, które w myślach sobie założyłem mogę w myślach zmienić na takie, które w danej chwili mi odpowiadają. To, co najbardziej odpowiada mi w pisaniu, nawet jeśli jest to tylko wyimaginowanie pisanie we własnej głowie, bez żadnego materialnego odpowiednika w rzeczywistości pozamojogłownej, jest to, że na bardzo wiele mogę sobie pozwolić. Mogę stwarzać reguły i je obalać, kreować wszechświaty i je niszczyć, szybko lub powoli, mogę wskrzeszać zmarłych, zabijać ich (umierać ich), wskrzeszać i znowu zabijać, zakochiwać, odkochiwać, wypełniać nienawiścią albo pokutą, cierpieniem lub szczęściem, głupotą i mądrością (na ile moja własna mądrość i głupota na to pozwalają). Wiele mogę. Mogę też popełnić tekst krytycznoliteracki skrzyżowany z teoripisarskim, co wydaje mi się absurdalnym pomysłem (nie wiem dlaczego, ale tak mi się wydaje), więc bawię się tą absurdalnością i coraz bardziej mnie ona kusi, kusi, żeby zamienić ją w nastukany w klawiaturze czyn.
 
Czynię więc.
Rzecz będzie o cytatach i metaforach, czyli o ukwieceniach prozy, tak żeby była głębsza a pisarz bardziej oblatany z pisarskim rzemiosłem, wielowymiarowy, trudny, wielowątkowy, tajemniczy, niepoznawalny i jeszcze mądry. Przy czym cytaty, jak je nazwałem, to wcale nie cytaty, tylko te piękne zdania, które tak wspaniale nadają się do cytowania gdyż wyrażają głębie poznania rzeczywistości ludzkiej i można pod nie podłożyć całe imaginarium i wszelką gnozę siedząca w głowie czytelnika, czyli całe to „życie jest jak pudełko czekoladek”. Mamy tu i cytat i metaforę w jednym, wręcz idealną, bo raz, że pochodzącą ze znakomitego filmu (bez ironii) to jeszcze tak doskonale trywialną a jednocześnie potencjalnie niezmiernie bogatą w możliwe do podłożenie treści.
 
Jeżeli przyjmę pewne założenie, nie do końca jestem pewien czy prawdziwe (ale to moje założenie, więc jest prawdziwe), że proza to opowieść, która wędruje, skacze, pełza po osi czasu, w której następują zmiany i to co jest na końcu nie jest tym samym, co było na początku (na osi czasu, niekoniecznie w treści), to ta opowieść jest dla mnie kwintesencją prozy (w przeciwieństwie do poezji, którą zdefiniowałbym, jako próbę zatrzymania, uchwycenia słowem jakiegoś stanu, w którym opowieść, jeśli pojawia się, jest tylko bardzo odległym tłem). Jeżeli dalej pójdę w tym kierunku, to prozatorskie cytaty i metafory (i dodatkowo jeszcze filozoficzne wstawki o życiu i śmierci) to tylko i aż ozdobniki, bez których proza wiele może stracić. Ale może też wiele zyskać.
 
Niemal w każdej przyzwoitej prozie można wygrzebać ekstra metaforyczny cytat, w wielu (szczególnie tych kiepskich) filozoficzne wycieczki (od których, jak sądzę, filozofom cierpnie skóra) i głębokie przemyślenia, które czynią bohatera lub bohaterkę kimś innym, niż czyni ją sama opowieść. I tu właśnie objawia się pewien mój dyskomfort. Cała sztuka w sztuce prozatorskiej, cała trudność jest w napisaniu opowieści, która pokazuje bohatera lub bohaterkę w jego i jej wielowymiarowości, w jego byciu ludzkim. Jeśli opowieść nie jest w stanie tego uczynić, to wtedy cytaty, świetne metafory i filozoficzno-psychologiczne (dochodzi jeszcze psychologia) stają się wyłącznie niezbyt udaną protezą. A jeżeli tak sprotezowani bohaterowie zamieszkują opowieść, która także wymaga (albo autor nie potrafi się oprzeć potrzebie wyartykułowania głębokości swoich przemyśleń) filozoficznej podbudowy, to mój czytelniczy dyskomfort zmienia się w stek (powinien dodać, że źle wysmażony, ze starego, gnijącego, pełnego robaków mięsa podanego weganinowi na bezludnej wyspie, który od tygodnia nic nie jadł, a wcześniej przez miesiące żywił się wyłącznie orzechami kokosowymi).
 
I tak przypominam sobie, a właściwie nie przypominam, bo nie pamiętam tytułu, a tylko wydaje mi się, że autorką jest Joanna Bator, powieść, która zaczyna się od wspominek na temat Deleuze, Foucaulta, Derridy i Agambena. Wytrzymałem tylko kilka stron, co jest dla mnie rzadkością (raz nawet zmęczyłem pół Harlequina, żeby sprawdzić o co tyle hałasu). Akurat w tym wypadku przynajmniej autorka wie o czym pisze, tylko, że zanim zaczęła się właściwa opowieść, to miałem dosyć i nie dane było mi jej poznać. A z kolei czytając takiego Hrabala (wielkie dziękuję dla Literackie skarby) czy Sebalda, Marqueza, Burgessa (Aleks, Aleks) to opowieść robi powieść, a zdania, które ładnie można oprawić w ramkę i wrzucić w sieć albo powiesić w ramce na ścianie, też się, oczywiście, znajdą. Albo weźmy (ja wezmę) takiego Shantarama. Świetna opowieść. Gdy jednak autor zaczynał tłumaczyć sens życia ja dostawałem mdłości, w Cień Góry było to już niemal nie do wytrzymania.
 
Z drugiej jednak strony taki na przykład Lód Dukaja. Tu filozofii (tak to nazwę) jest bez liku, ale wrzucone w dialogi są częścią opowieści (trzeba umieć) a wyrwane z kontekstu i powieszone w ramce, wymagałyby naprawdę dużej ramki i drobnego druku.
 
Zastanawiam się nad Wzgórzem psów Żulczyka. Opowieść jest. Porządna opowieść. Ale kompulsywna potrzeba metaforyzowania też jest. I to nie byle jakiego, po „jak” nie może być coś zwykłego, żadne tam „biała jak śnieg”. Gdy czytałem wyobrażałem sobie, jak pan Żulczyk pisze i zawiesza się nad „jak” i… zapala papierosa (nie wiem, czy pali), wali setę (nie wiem czy pije), skręca jointa (nie wiem czy pali) i kombinuje, co zrobić z tym „jak”. Na szczęście zupełnie dobrze mu się udawało, ale był bardzo blisko granicy, w której jego pomysłowe, twórcze, nieoczywiste porównania stałyby się kiczowate. Niemal empatycznie odczuwałem, jak walczy ze sobą, żeby nie wrzucać filozoficznych rozważań (czasami walkę przegrywał), co nie udawało mu się w poprzednich książkach (czytałem przyzwoite Radio i tragiczną Świątynię; ale Wzgórze psów to zupełnie inna liga).
 
Z zupełnie innej beczki (właśnie czytane): Opowieść podręcznej. Kilka cytatów na ścianę by się znalazło, ale wiele z nich zbyt dobrze brzmią w otoczeniu innych zdań a wyrwane z swojego towarzystwa więdną. Za to opowieść jest.
 
A tak na marginesie bardzo lubię cytaty. Tworzą punkty (kotwice :)), dzięki którym mogę wrócić do przeczytanych kiedyś powieści. Dzięki nim mogę odtwarzać to, co zaciera się w pamięci, tak, jak zdjęcia przywołują wspomnienia z wakacji, tak, jak ususzony pomiędzy stronicami książki i przypadkowo znaleziony po latach, liść, przypomina zapomnianą przyjaciółkę, z którą tylko śmierć miała mnie rozłączyć, a proza życia, zmieniała, wydawać się nieśmiertelną przyjaźń, w, jak ten liść kruche wspomnienie, wspomnienie, które zniknie, gdy tylko zawieje wiatr, wiatr delikatny, jak dotknięcie martwego motyla.

wtorek, 1 sierpnia 2017

protele, krokuty i konwergencja, czyli systematyka hienowatych w związku z koegzystencją krokuty cętkowanej z mieszkańcami miasta Harer

Krótki filmik o harerskich hienach natchnął mnie do napisania o hienach. Będzie to bardzo poważna praca w oparciu o wikipedię. Poważne prace należy zacząć od systematyki: hiena to właściwie hieny, czyli nazwa rodziny zwierząt, ale nie chodzi o tatę, mamę i dzieci hieny, tylko o systematykę, która, jak wszyscy przychylający się bardziej do Darwina niż do kreacjonistów uważają, określa pokrewieństwo ewolucyjne, czyli to, że kiedyś, dawno temu, było sobie zwierzę, z którego wyewoluowały inne, z których wyewoluowały kolejne. Czym więcej kroczków jest potrzebnych tym zwierzęta (rośliny też) są mniej do siebie podobne. I tak trzeba całkiem wielu kroków i mnóstwa lat, żeby znaleźć wspólnego przodka mojego i żyrafy, a jeszcze więcej żyrafy i powiedzmy rekina wielorybiego. Jeżeli już znajdziemy wspólnego przodka, to możemy uznać, że należymy do jednego kladu czyli gałęzi. A jeżeli coś daną grupę wyróżnia od innych to mówimy o taksonie.

Systematyka wygląda mniej więcej tak: gatunek, rodzaj, rodzina, rząd, gromada, typ, królestwo. Dodatkowo występują stopnie pośrednie, np. nadrodzina.
Przykład. Człowiek. Gatunek: człowiek rozumny, rodzaj: Homo, rodzina: człowiekowate, rząd: naczelne, gromada: ssaki, typ: strunowce, królestwo: zwierząt.

Hieny to rodzina zwierząt, ale tak naprawdę to rodzaj. Bo rodzina to hienowate, które dzielą się na trzy rodzaje: hieny, krokuty i protele. Dla niewprawnego oka wszystkie wyglądają jak hieny. Co ciekawa, to co dla większości jest typową hieną nie jest hieną tylko krokutą (rodzaj), gatunku krokuta cętkowana, zwana potocznie hieną cętkowaną i będącą jedyną przedstawicielką krokut, podobnie jak protel grzywiasty (gatunek) zwany także hieną grzywiastą, jest jedynym przedstawicielem proteli (rodzaju). Za to rodzaj hieny z rodziny hienowatych jest reprezentowany przez dwa gatunki: hiena brunatna i hiena pręgowana. Jeżeli (do czego jako amator jestem trochę uprawniony) za hieny uznamy hienowate (rodzina) a nie hieny (rodzaj) to mamy cztery gatunki tych sympatycznych (z wyglądu) i ładnych zwierząt.

Hienowate należą do rzędu drapieżnych. A rząd drapieżnych podzielony jest na dwie grupy (podrzędy): psokształtne i kotokształtne. Co to była dla mnie za niespodzianka, gdy zobaczyłem, przeczytałem i uwierzyłem, że hieny są kotokształtne a nie psokształtne! Co oznacza, że psokształtny pies ma więcej ewolucyjnie wspólnego z psokształtną foką szarą (rząd: drapieżne, podrząd psokształtne, nadrodzina: płetwonogie) niż z protelem grzywiastym! A hienowate w kotokształtnych mają za towarzystwo: falanrukowate, kotowate, mangustowate, nandiniowate i wiwerowate. Nie wiem jak to się stało, ale o wiwerowatych już jakiś czas temu pisałem, gdy wspominałem o drogiej kawie i żanecie zwyczajnej.
To, że hiena przypomina psa a bliżej jej jest do żbika a zwłaszcza mangust, nazywamy konwergencją. To właśnie jej zawdzięczamy to, że pomimo ewolucyjnej odległości walenie bardziej przypominają chimery niż kanczyle.

Wracając do Hareru i tamtejszych hien, to według mnie wcale nie są hieny tylko krokuty cetkowane, z rodziny hienowatych rodzaju krokut. Niektórzy systematycy włączają jednak krokuty to rodzaju hien i nie wydzielają rodzaju krokut z rodziny hienowatych dzieląc hienowate na hieny i protele.