piątek, 25 września 2020

O prywatnym życiu sztuki, czyli kogo obchodzą analne przygody Jamesa Joyca i Nory Barnacle

 

Do Jamesa Joyca trzeba dojrzeć. Ja jeszcze nie dojrzałem. Trochę słyszałem i trochę czytałem o jego pisarstwie, i odrobinę mi wstyd, że nie przeczytałem Ulissesa. Pisarze, malarze, papieże i prezydenci mają to do siebie, że, w co trudno uwierzyć, oprócz pisania, malowania, papieżowania i prezydentowania jedzą, sikają, kopulują, onanizują się, popiardują a nawet defekują. Dotyczy to także, a może zwłaszcza, Jamesa Joyca. Oglądanie obrazów i czytanie powieści (bo defekujący papież czy prezydent raczej nie jest/wydaje się interesujący) wzbudza czasami wojeryczne pragnienia zajrzenia do toalety, sypialni czy lodówki pisarza czy malarza. Może to potrzeba ujrzenia tego kogoś, artysty, myśliciela, laureata jako zwyczajnego człowieka, który podobnie jak mechanik rowerowy musi (a przynajmniej powinien) zjeść śniadanie i wypić kawę. Ten wojeryzm czasem rozszerza się na szerokie wody porównawcze, gdzie można się pławić porównując światłość i głębokość myśli z przyziemnością chowania opakowań po słodyczach (to akurat o Lemie) i moralność działa z moralnością życia. I trudno wtedy spać spokojnie gdy, w jednym człowieku, wielka literatura spotyka się w moralną aberracją (Céline jest tu dobrym przykładem; szczególnie uwzględniając jego lekarską działalność), bo z jednej strony można odrobinę poznać własny gatunek a z drugiej odmówić czytania ze względu na skurwysyństwo autora. Czasami więc dobrze jest oprócz samego dzieła zapoznać się z biografią autora owego dzieła.

Biografia wymaga biografa a pisanie biografii wymaga źródeł. Źródła mogą być różne: od słów zasłyszanych do dokumentów zarchiwizowanych. I tu pojawia się pytanie: jak głęboko można/powinno się grzebać w życiu innego człowieka, nawet jeśli to człowiek znany (tu przypomina mi się sprawa biografii Kapuścińskiego, z której usunięto pewne fragmenty, które w pierwszym nakładzie były; o ja szczęśliwy mam egzemplarz z pierwszego nakładu). Zamiast biografii można wydać samo źródło. Listy, pamiętniki, notatki i zapiski na marginesie. Nawet jeśli ich autor wcale sobie tego nie życzył albo nawet nie przyszło mu do głowy, że kiedyś ktoś będzie chciał czytać jego słowa pisane do innej osoby w osobistej wymianie myśli i uczuć. Czy to jest to przekroczenie granicy? Może te listy powinien zobaczyć biograf, ale czy same listy (pamiętniki, zapiski) powinny być powszechnie dostępne. Mam mieszane uczucia. A piszę o tym, bo czytając ciekawą powieść Asymetria, którą napisała pani Lisa Halliday, natknąłem się na cytat z listów Jamesa Joyca do swojej wieloletniej towarzyszki życia Nory Barnacle (późniejszej Nory Joyce) i jednocześnie cieszyłem się szczęściem udanego analnego pożycia przedmałżeńskiego Jamesa i Nory, z drugiej czułem niesmak, że zagląda się się im do ich sypialni (nawet jeśli nie żyją od dziesięcioleci, a sam list ma już ponad wiek), a z trzeciej wpadając w melancholijne nastroje w związku z naszymi schizofrenicznymi czasami, w których pruderia (nie można pokazać piersi ani tym bardziej cycków nie wspominając o prąciu lub nie daj Krajowa Rada Radia i Telewizji kutasa) miesza się z seksualizacją wszystkiego (może pruderia jest tu praprzyczyną?). Zanim przytoczę ów cytat zaspakajając wojeryczne pragnienie wspomnę, że w polskim wydaniu Listów Joyca, nie można przeczytać tego fragmentu bo go nie ma (na podstawie informacji tłumacza Asymetrii, pana Macieja Świerkockiego). Oto on:

Noreczko, moja słodka kurewko, zrobiłem jak mi kazałaś, ty świntuszko, i czytając twój list, dwa razy zwaliłem konia[…]. Tak, teraz sobie przypominam te noc, kiedy pierdoliłem cię tak długo w tyłek […]. Miałaś tej nocy dupsko pełne pierdów, skarbie, a ja je wszystkie z ciebie wyjebałem, duże i potężne, świszczące i ciche, szybkie, krótkie, wesołe pryknięcia i dużo takich malutkich, niegrzecznych bączków, kończących się przeciągłym powiewem z twojej dziury. Cudownie jest ruchać pierdzącą kobietę, kiedy każde pchnięcie wyciska z niej pierdy. Chyba wszędzie poznałbym bąki mojej Nory”.

niedziela, 16 sierpnia 2020

O niewidzialności czyli obcy w domu (czyli o grzecznych pedałach i cichych lesbach)

Pewnego razu dawno temu epidemia zaraźliwego szaleństwa zmieniła pół kontynentu w zgliszcza, miliony ludzi wysłała kominami do atmosfery a kolejne miliony po prostu pozostawiła z dziurami w głowach. Gdy już epidemia wygasła postanowiono, że dobrze jest oddzielić jednych od drugich, bo wzajemna bliskość i podglądanie zza firanek źle wpływa na kondycję psychiczną. Jednych wygnali, innych przegnali, a cześć przegonili i tak, gdzieś w środku Europy, z owych zgliszcz wyrosło państwo, którego obywatele są tacy sami a nienawidzą się głównie dlatego, że tacosamość czasami się nie udaje. To by sugerowało, że podobnie jak zbrodnia tak i nienawiść jest zjawiskiem normalnym (tak za Durkheimem).

Może tak, może nie ale odnoszę niesprecyzowane wrażenie, że jednak bardziej tak (a może w tym miejscu tak; może gdzie indziej już nie), że nawet kreowanie indywidualności, odrębności i niepowtarzalnego „ja” płynie wśród wyborów pomiędzy Burger Kingiem a McDonaldem, między Toyotą a Oplem, między pięćdziesięcioma a sześćdziesięcioma calami czy między butelkową zielenią a wrzosowym marzeniem. Te niezbyt odkrywcze myśli nachodzą mnie szczególnie zimą, która udaje jesień, a która owocuje wszystkimi kolorami szaro-czarnej tęczy, które dominują na ulicach w postaci kurtek, płaszczy i mokasynów. Czyli wszyscy powinniśmy być tacy sami a nietacosamość pozostawić, acz niechętnie, paru artystom, na których i tak się patrzy z lekką pogardą, lekką wyższością, pobłażliwością, a może i z głęboko skrywaną zazdrością. No może jeszcze młodzieży, niech poszaleje, zanim dorośnie.

Tu muszę zrobić pewnego fikołka, salto i szpagat i skorzystać z tunelu myślologicznego zbudowanego całkiem podobnie do czasoprzestrzennego, i stwierdzić, że to pragnienie, aby wszyscy dookoła byli podobni, niewyróżniający się i wstawali na ósmą do pracy, wyewoluowało albo nawet zgeneralizowało się do zaawansowanej i głęboko wdrukowanej nieprzychylności do wszystkiego co inne, obce, niezrozumiałe, dziwne, niespotykane, rzadkie i tajemnicze (od różowych skarpetek i fioletowych włosów po wielokończynowe organizmy gdzieś z Andromedy). To wszystko nie wzbudza ciekawości a niepewność, strach i wszędobylską potrzebę wysłania za morze albo nawet na Madagaskar (oraz agresję).

Wysyłanie na Madagaskar wiąże się z daleko posuniętymi trudnościami logistycznymi więc nie pozostaje nic innego niż (jeśli to możliwe) do zakwitnięcia inności nie dopuścić lub uczynić inność nieistniejącą, przezroczystą, schowaną za szafą, pod dywanem albo zakopaną w ogródku. 

Czyli trzeba uczynić wszystko, aby nie pojawiła się przed oczami i nie kuła w nie swą obrzydliwością. Na całe nieszczęście lista tych obcości jest długa i wciąż rośnie, z niektórymi łatwo sobie poradzić odwracając wzrok (osoby z niepełnosprawnościami) albo patrząc na tonące łódki (uchodźcy) lub zamykając za drzwiami w pokojach pełnych wygód i pielęgniarek z nie całkiem obcych krajów, z którymi też lepiej się nie spoufalać (osoby w podeszłym wieku).

Można sobie jakoś poradzić z Murzynem zerkając ukradkiem albo z Arabem wpieprzając kebaba (pod warunkiem, że ów Arab nie wychodzi z kebabowej budki i nie chce sobie zbudować meczetu, jeśli przypadkiem jest też muzułmaninem). Ale prawdziwe problemy zaczynają się gdy inność wyrasta niczym czyrak na gładkiej skórze zdrowej tkanki narodu. No bo taka inność to żadna tam obca, z innych krain przybyła, ale normalnie wydana ze słowiańskiego łona, pełna swojskości ale jednak nie mieszcząca się w wąskiej ścieżce takosamości, to nie żaden tam Żyd przyczajony w ukryciu ani dziki Afrykańczyk śniący o gwałtach na rumianych dziewczętach a ktoś zza ściany, ktoś czyja matka chodzi do tej samej piekarni a w niedzielę pichci schabowe. Oczywiście ów inny jest inny bo zaczerpnął garściami inność od innego innego a najpewniej gdzieś z daleka, bo sam z siebie i ze wspomnianego słowiańskiego łona wcale by inności się nie nabawił. Ale jest. Istnieje i nie da się go tak po prostu wymazać. A jeśli ta inność rośnie w plagę bo tu i tam inny siedzi i męczy się w swojej inności, aż w końcu zmęczony tym siedzeniem postanowi wstać i okazuje się, że nie jest sam, i że może jest inny ale w końcu, co ta inność innym (czyli normalnym) szkodzi, więc wstaje i nie godzi się z tym, że musi siedzieć, to wtedy nadciąga katastrofa, bo nie wiadomo, co z tym zrobić, bo nie ma gdzie odwrócić wzroku, bo wszędzie inność oczy atakuje i jeszcze domaga się nie tylko jakiś praw to jeszcze szczęścia w zdrowiu i chorobie.

Madagaskar odpada, odwracanie wzroku nie działa, więc nie pozostaje nic innego jak przywołać innego do porządku, uczynienie go na powrót przezroczystym, istniejącym nieistniejącym i zakazać mu bycia innym za pomocą siłowych sugestii, aby się zmienił i był innym w ukryciu innym nie innym, innym za podwójnym parawanem i ciężkimi zasłonami, innym, którego inność da się odszukać tylko za pomocą wnikliwego śledztwa pełnego prądu i wyrywanych paznokci. 

Przezroczystość innego kiełkuje pięknymi opowieściami o porządnych pedałach i grzecznych lesbach, którzy siedzą cicho, nie odzywają się nie pytani, którzy przemykają cichaczem, niezauważeni i nieistniejący jako inni a istniejący jako zwykli porządni, tacy sami jak pozostali, tak, że można o nich zapomnieć i cieszyć się widokami bez zbędnych świadectw ich istnienia w postać tęcz lub co gorsza jednorożców. A gdyby zamiast tego aparat państwowy usankcjonowałby ich inność w prawie i czynie to inność zagnieździłaby się w kodeksach i artykułach, w paragrafach i dziennikach ustaw, więc nie byłoby już przezroczystości, nie byłoby tego szczęśliwego poczucia, że coś jest a tego wcale nie ma.

Tylko, że to uderzyłoby w świętą, tysiącletnią tradycję chłopów pańszczyźnianych.

niedziela, 26 lipca 2020

Miód, czyli opowiadanie poza trybem (czyli cukierkowatość)


Opowiadanie powstało w jeden wieczór. Wzięło udział w konkursie zorganizowanym przez Projekt Utopia. 

Rafał Harer

Miód


Brakuje mi drewna, jego delikatnej struktury wyczuwalnej opuszkami palców. Dawno temu, gdy sunąłem dłonią wzdłuż deski, zamykałem oczy i próbowałem wyobrazić sobie, co czuje niewidomy, gdy jego ręce wędrują wzdłuż wypukłości brajla. Jak niepozorne punkty zmieniają się w Wszechświat. W soboty i niedziele wstawałem rano i z parującym kubkiem kawy szedłem do garażu, gdzie powoli, tydzień po tygodniu zmieniałem stos starych desek w stół albo szafkę, albo budkę dla ptaków.
Teraz nie ma sobót ani niedziel, nie ma też drewnianych stołów, a tym bardziej budek dla ptaków. Plastik, szkło i metal mimo najszczerszych chęci projektantów, najlepszego składu i doskonałego wykonania wciąż pozostają chłodną imitacją mebli, które niegdyś tworzyłem, popijając stygnącą kawę i wypluwając trociny. Mogliśmy wziąć ze sobą trzy kilogramy rzeczy osobistych, ani grama więcej. Zabrałem kawałek drewna, który kiedyś wyłowiłem podczas kąpieli w jeziorze. Może to część starego wiosła wikingów, a może coś prozaicznego, lubię jednak o nim myśleć jak o kawałku wikińskiego wiosła. Brakuje mi tego kawałka. Nie zastąpi stołu, ale chciałbym go teraz dotknąć. Wiem, gdzie jest. W moim pokoju, na półce, blisko łóżka. To całkiem niedaleko, kilkaset metrów, ale nie mogę tam teraz pójść, bo jestem zamknięty w czymś, co nazywamy więzieniem – w małym pokoju, jednym z paru podobnych, gdzie siedzę i się uspokajam. A przynajmniej próbuję się uspokoić. Powinienem się uspokoić. Może niedługo ktoś przyjdzie i mi w tym pomoże. Nie mogę wyjść. Drzwi są zamknięte. I będą zamknięte jeszcze przez szesnaście godzin. Gdybym bardzo chciał, mógłbym je otworzyć. Ale nie chcę. Chcę się uspokoić.
To nie miało sensu. Gdy przez prawie dwa lata żyje się jak kret, to ten wybuch nie wydaje się czymś nadzwyczajnym. To nie było nic wielkiego, ale się wydarzyło i teraz muszę, chcę się uspokoić. Dlatego siedzę w tym więzieniu, na które sam się skazałem. Żyłem jak kret dlatego, że nikomu nie przyszło do głowy, że zwyczajna ludzka kupa nie zachowuje się w rurach kanalizacyjnych tak, jak sobie życzy człowiek, tylko tak, jak życzy sobie grawitacja. Nikt nie pomyślał, że tu potrzebne są większe spadki niż tam. Muszę wszystko przerabiać kawałek po kawałku, a to nie jest miłe i sympatyczne zajęcie. Pracuję w dobrym kombinezonie, ale wciąż mam wrażenie, że śmierdzę. Jest tu mało wody, więc nie mam szans na długi prysznic. Może to stanowiło przyczynę, a może coś innego, nawet nie pamiętam, co było iskrą. Pamiętam za to jego krwawiący nos i spuchniętą wargę. Jeff Findhorn, dobry elektryk, niezły elektronik i fatalny hydraulik. Człowiek od wszystkiego, tak jak ja. Obsługa techniczna. To my utrzymujemy całość przy życiu, ale tam rzadko się o nas pamięta. Nie jesteśmy sławnymi, pierwszoplanowymi pionierami. Ale to akurat mi nie przeszkadza.
Ktoś szedł. Słyszałem kroki. Ich stłumiony odgłos narastał i zamarł przed drzwiami. Miałem gościa. Wystarczyło kilkugodzinne zamknięcie w niemal absolutnej ciszy, wśród odcieni szarości i zmysły przestawiały się na inny program. Zwłaszcza słuch. Prawie doświadczałem jego oddechu, prawie czułem jego wahanie. Zapukał. Spodziewałem się kogoś innego, kogoś, kto pomaga w uspokajaniu się, ale na korytarzu stała Joanna Tamera. Kobieta potrafiąca rozwiązywać problemy, znajdować wyjścia w sytuacjach, w których inni się poddawali.
Chodź – powiedziała cicho. Jak zawsze. Jak zawsze włosy opadały jej na twarz. Jej oczy patrzyły zza niesfornej grzywki gdzieś obok rozmówcy, jakby rozmawiała z tobą, z kimś innym i ze wszystkimi. Trzeba się do tego przyzwyczaić.
Musiało się coś ważnego wydarzyć. Przestraszyłem się, że ten krwawiący nos i spuchnięta warga będą miały konsekwencje daleko wykraczające poza to, czego się spodziewałem. Wiem, że to był błąd, ale nie można już tego cofnąć.
Chciałbym tu zostać jeszcze kilka godzin. Muszę to przemyśleć. – Próbowałem spojrzeć jej w oczy. Prawie mi się udało.
Musimy porozmawiać. Nie o tej głupiej bójce z Jeffem. Może nam pomożesz. Może pomożesz wszystkim.
Ani tu, ani tam nie byłem nikim wyjątkowym. Nie byłem kimś, kto pomaga wszystkim. Rola herosa nigdy mi nie pasowała. Śmieszyli mnie bohaterowie z ich pomnikowymi pozami i oczami pełnymi słuszności. Za większością z nich dogorywają ci, o których nikt nigdy nie będzie pamiętał. Robiłem swoje, starałem się to swoje robić dobrze, nawet wtedy, gdy czegoś nie znosiłem – na przykład tej cholernej kanalizacji. Joanna nie przyszłaby tu, gdyby to nie było coś ważnego. Nie mogłem sobie jednak wyobrazić niczego takiego. Nie byłem tu jedynym dobrym technikiem i znalazłoby się wielu lepszych ode mnie. Bardziej pomysłowych, bardziej wszechstronnych.
Milczałem.
Chodź – powtórzyła i spojrzała mi w oczy. Tak, coś ważnego musiało się zdarzyć. Tu albo tam.
Szliśmy korytarzem. Byliśmy tu już dwa lata, a ja wciąż nie mogłem się przyzwyczaić do tej lekkości. Do tego, że ważę niecałe trzydzieści kilogramów. Tu trzeba nauczyć się chodzić od nowa, ale od czasu do czasu odżywają stare nawyki. Przynajmniej fotele i łóżka nie muszą być miękkie i sprężyste, tak jak muszą być tam, jeśli chce się siedzieć i spać wygodnie.
W niewielkim pokoju czekało na nas siedem osób. Znałem ich, tu wszyscy znali wszystkich. Nie było wśród nich żadnego technika. Hodowcy – tak ich nazywaliśmy. To oni mieli sprawić, że przestaniemy jeść liofilizowaną żywność, że przestaniemy być zależni od dostaw i że w końcu będziemy mogli ogłosić, że się udało. Ale to nie jest takie łatwe. Tu ziemia nie sprzyja rolnictwu. To nawet nie jest ziemia – to piach, pył i kamienie. I oczywiście brakuje wody. Wciąż brakuje wody. No i światło. Jego też jest za mało.
Podałem wszystkim rękę i usiadłem.
Jak wiesz, mamy pewne sukcesy – zaczął Adrian Cobb, niski facet z poczuciem humoru. Nawet teraz usłyszałem w jego słowach nutkę żartu. Kilka miesięcy wcześniej zaserwował bimber, który zrobił z glonów. Smakował okropnie. Gość ma duże problemy z atrofią mięśni i codziennie spędza kilka godzin na siłowni. – Jak pewnie słyszałeś, mamy potwierdzoną wodę. W najbliższych tygodniach prawdopodobnie uda się uruchomić transport. Może zbudujemy basen.
Słyszałem o tym. To nie była żadna tajemnica, ale wszyscy zdawali sobie sprawę z problemów technicznych. Przewiezienie setek ton bez użycia cystern i ciężarówek, bez dróg z odległego o siedemset kilometrów źródła to poważne wyzwanie. Ale z pewnością nie byłem kimś, kto może rozwiązać ten problem.
To dobra wiadomość. Na pewno się uda – powiedziałem niepewnie.
Widziałeś ostatnio nasz ogród? – spytał.
Znał odpowiedź. Nie było nikogo, kto by nie przychodził i nie patrzył na małą oazę zieleni. Nie można tam wejść, ale jest specjalna sala widokowa. Ludzie stali z nosami przy szybie i patrzyli jak zahipnotyzowani. Ja też czasem tam stałem i patrzyłem. Dwa lata pracy, także mojej. Kilka hektarów zieleni pośród milionów kilometrów kwadratowych niczego.
Tak – odpowiedziałem.
Prawda, że robi wrażenie?
Niedługo powinny być pierwsze owoce – dodałem.
Twój ojciec miał na imię Henryk? – spytał Tomasz Zegg. Nie przepadałem za nim. Nic konkretnego, po prostu nie lubiłem przebywać w jego towarzystwie, nie wiem dlaczego. Był jednak dobry w tym, co robił. Tak słyszałem.
Milczałem chwilę.
Ma. Nadal żyje – wykrztusiłem w końcu. Pytanie o ojca było ostatnim, którego mogłem się spodziewać. Był tam i nie miał z tym tutaj nic wspólnego. Nie miał przeszłości, która mogłaby zainteresować kogoś innego niż jego sąsiadów.
Czym się zajmował… przepraszam: czym zajmuje się pan Henryk?
Niczym szczególnym – odpowiedziałem niepewnie. – Naprawiał rzeczy. Teraz jest na emeryturze.
Jakie rzeczy?
Warsztat ojca mieścił się na parterze naszego domu. Często tam chodziłem i patrzyłem na jego walkę z martwymi pralkami, zmywarkami czy wiertarkami. Z każdym rokiem miał coraz mniej pracy, tak twierdziła matka. W naszym domu wszystko było stare, nic nie błyszczało nowością. Czasami się tego wstydziłem. Koledzy to widzieli. Ojciec miał dziwny stosunek do rzeczy, którym dawał nowe życie, jakby były czymś więcej niż kupą żelastwa. Gdy wylatywałem, jego samochód miał trzydzieści dwa lata – tyle co ja. Pewnie nadal jest w doskonałym stanie.
Różne. Głównie AGD, jakieś narzędzia. Wszystko, co ludzie chcieli naprawiać.
Czy zajmował się czymś jeszcze? – drążył Tomasz.
Nie sądzę, żeby pod przykrywką serwisu AGD handlował narkotykami – zażartowałem zdezorientowany. – Był zwyczajnym facetem. Nie wiem, o co chodzi. Nie wiem, dlaczego pytacie mnie o ojca.
To jedna z rzeczy, do których nie mogę się przyzwyczaić. W naszych rozmowach niemal wszyscy toczą jakąś słowną grę wstępną, zanim dotrą do sedna, a właściwe pytanie zadają niezauważone albo tak wykręcone, że jego sens ginie w niuansach i wątkach pobocznych.
Henryk miał ogród, prawda?
Ogródek. Chyba nie chcecie porady starego ogrodnika, jak uprawiać marchewkę na Marsie?
Nie. Opowiedz nam o tym ogrodzie.
Żartujecie? – Rozejrzałem się niepewnie. Nie żartowali. – To był zwyczajny ogródek. Za domem. Kilkanaście drzewek, maliny, borówki, grządki warzyw, mała szklarnia, jakaś drewutnia na narzędzia. Kwiaty, róże i tulipany.
Zamknąłem oczy i wyobraziłem sobie ogród tak, jak widziałem go wiosną z okna swojego pokoju. Ojca z łopatą przekopującego ziemię albo w kapeluszu i z podkurzaczem idącego do stojących na samym końcu ogrodu uli.
Miał jeszcze pszczoły – dodałem.
Pomagałeś mu?
Chyba dlatego tu jestem. Pasek w pralce umiałem wymienić, jak miałem dziesięć lat.
Czy pomagałeś w ogrodzie?
Zdarzało się.
Przy pszczołach?
Spojrzałem na nich. Po ich napiętych twarzach i zmienionym tonie głosu Zegga poznałem, że w końcu padło właściwe pytanie. Wezwali mnie z powodu pszczół ojca. Ale to nie miało najmniejszego sensu – pszczoły ojca są jakieś dwieście milionów kilometrów od tego pokoju.
Tak.
Lubiłem to. Nie lubiłem kopania grządek. Lubiłem je podlewać i zaglądać do uli. Było ich chyba osiem. Starych, kolorowych. Oczywiście zrobionych przez ojca. To imponowało kolegom i koleżankom. Na początku tylko udawałem, że się nie boję, ale później nie bałem się naprawdę. Trzeba być czystym i spokojnym, nie śpieszyć się, nie krzyczeć.
Znasz się na pszczołach?
To za dużo powiedziane.
Czy byłbyś w stanie zajmować się pasieką?
Zawahałem się. Nie byłem pewny. Minęło kilkanaście lat, od kiedy ostatni raz wyjąłem ramkę z ula.
Myślę, że tak. Ale chyba pszczelarstwo nie jest tutaj priorytetem. Możemy obejść się bez miodu?
Bez miodu tak, bez zapylania nie. Nie przewidzieliśmy tego. Nikt tego nie przewidział. Ponad połowa ogrodu może okazać się bezużyteczna. Może nadal ładnie wyglądać, ale ładnym wyglądem trudno się najeść. Mamy więc problem i jak się okazało, jesteś osobą, która może temu zaradzić. Nikt inny nie miał do czynienia z pszczołami. Wygląda na to, że nie można się tego nauczyć z podręcznika.
Próbowaliście?
Tak. Problem pojawił się w zeszłym roku. Już wtedy mogliśmy mieć pierwsze owoce. Gdy zorientowaliśmy się, że coś jest nie tak, próbowaliśmy zapylać sztucznie, ale z marnym skutkiem. Wtedy pojawił się pomysł z pszczołami. Przysłali nam ekspresem pięć okładów. Tak to się nazywa?
Odkłady.
Tak, odkłady. Otrzymaliśmy je sześć miesięcy temu. Z pięciu tylko dwa dotarły żywe. Jeden był w słabej kondycji, po kilku dniach wszystkie pszczoły były martwe. Ostatni przetrwał trzy tygodnie. Niedługo przylatują kolejne i musimy mieć pszczelarza. Zaczęliśmy szukać. Ci z Ziemi pomogli i tak trafiliśmy na pana Henryka i ciebie.
Kiedy przylatują?
Za dziesięć dni.
Jakiś sprzęt?
Kombinezon.
To wszystko? A ule?
Mieli do dyspozycji najmniejszy transportowiec automatyczny. Większy byłby gotowy dopiero za pół roku. Nie możemy czekać.
Muszę zbudować ule. Potrzebuję drewna.
Takiego prawdziwego drewna?
Najprawdziwszego.
Skąd weźmiemy drewno?
Z ogrodu.
Chcesz ściąć nasze drzewa?! – Michał Sieben niemal krzyknął. – Nie można zrobić uli z plastiku czy z tego, czego mamy pod dostatkiem?
Ojciec powtarzał, że prawdziwy ul musi być z drewna. Tylko w takim pszczoły czują się dobrze.
Nasz ogród powstał nie tylko z nasion – w Wielkim Transporcie były też całkiem pokaźne sadzonki. Po dwóch latach niektóre drzewa urosły na niemal cztery metry, ale wciąż trudno będzie z nich zrobić deseczki. Pomyślałem o moim kawałku drewna. Był niewiele większy od dłoni.
Milczeliśmy. Nie chciałem ścinać drzew. Nikt by mi tego nie darował, ja bym sobie tego nie darował.
Bambus – szepnęła Joanna.
W ogrodzie było kilkadziesiąt bambusów. Imponujących. Niektóre miały prawie dziesięć metrów wysokości. Szybko rosną.
Będziemy musieli ściąć bambusy – dodała Tamera.
***
Ścięliśmy wszystkie bambusy wyższe niż pięć metrów. Na zewnątrz łodygi szybko wyschły. Ogłosiliśmy zbiórkę i w kilka godzin mieliśmy wielki kosz ramek na zdjęcia, drewnianych pamiątek, miniaturowych mebli, kilka blejtramów, sztalugę, a nawet obraz malowany na cienkiej desce. Dzień przed przylotem skończyliśmy trzy koślawe ule. Pomagał mi Sebastian Frisz, facet, którego wszędzie pełno. Był fizykiem z wykształcenia, ale chyba fizyka mu nie leży, więc zajmuje się wszystkim innym. Całe życie na Ziemi był związany z teorią, więc nawet na wbijanie gwoździa patrzy inaczej niż wszyscy ci, którzy już kiedyś trzymali młotek. Czasami to pomaga, czasami przeszkadza.
Ule nie prezentowały się okazale, ale udało nam się zachować wszystkie wymagane odległości w ich wnętrzu.
Z ośmiu wysłanych cztery odkłady przetrwały lot. Jeden był słaby. Po kilkunastu minutach znalazłem martwą matkę. Ten odkład połączyłem z innym. Ustawiłem ule, włożyłem ramki. Zrobiłem syrop i ciasto. Ogród kwitł. Wszystko było gotowe, ale coś mi wciąż nie pasowało. Słońce.
Pszczoły potrzebują słońca, a to słońce nie prezentowało się tak okazale jak to samo słońce na Ziemi. Bez niego owady się zgubią. Zbyt odległą gwiazdę wspomagało sztuczne oświetlenie, ale tyle źródeł światła zdezorientowałoby pszczoły. W końcu zamontowaliśmy dodatkową mocną lampę i przygasiliśmy pozostałe.
Miałem prawo wchodzić do ogrodu, tego przywileju zazdrościli mi wszyscy. Za dwa miesiące każdy będzie mógł wejść, jeżeli wszystko pójdzie dobrze. Siedziałem w fotelu i patrzyłem przez małą lornetkę na oddalone o kilkanaście metrów ule. To było moje zajęcie, moja praca. Korciło mnie, żeby do nich zajrzeć, ale się powstrzymywałem. Nic już nie można było zrobić, pozostało czekać. Parę razy mi się wydawało, że zaczął się oblot, ale nie. Tylko mi się wydawało. Pamiętałem to miejsce, gdy zaczynaliśmy. Część pustki. Pamiętam kopanie, wielowarstwowe uszczelnienia, budowę kopuły, montaż nawodnień. I pierwsze warstwy szarorudej ziemi, niewzbudzającej nadziei, niezapowiadającej tej bujnej zieleni, którą teraz miałem na wyciągnięcie ręki. Zerkałem czasami za taflę szkła, na krzątających się ludzi, którzy patrzyli na mnie tak, jakbym to ja miał wzbić się w powietrze.
Zobaczyłem je trzeciego dnia. Pojawiły się w wylotku jednego z uli i przeszły na mostek: najpierw jedna, za nią druga i trzecia. Po chwili było ich kilkanaście. Bałem się mrugnąć. Zaparowały mi okulary lornetki, musiałem je przetrzeć. Gdy spojrzałem ponownie, wciąż się kręciły na kilkunastocentymetrowej listewce, która kilka dni wcześniej była częścią ramki do zdjęć. Może przeszkadzała im nietypowa grawitacja, nie wiem. Trwało to parę minut, ale w końcu wystartowały, a za nimi kolejne. Próbowałem liczyć. Zgubiłem się przy czterdziestej szóstej. Po chwili jedna przeleciała tuż przed moimi oczami. Usłyszałem bzyczenie.
Siedem tygodni później odwirowałem kilka kilogramów miodu. Trochę ryzykowałem, ale nie mogłem się powstrzymać. Wszyscy chcieli spróbować. Gratulowali mi, jakbym dokonał czegoś wielkiego. Pogratulował mi też Jeff. Z jego słów najbardziej się cieszyłem.

środa, 15 lipca 2020

Maitsoverde, czyli czwarta książka

Maitsoverde już jest (albo będzie jutro). A i z panem od słodyczy i kontaktów międzyludzkich się pogodziłem. Zapraszam do lektury i poszukiwań sprawiedliwych ofert.

Maitsoverde – opis wydawcy
"Gdzieś na peryferiach Układu zamordowano inżyniera. Ta śmierć odsłania pogmatwaną rzeczywistość wielkich finansów, władzy, skrywanych namiętności, wiary i tajemnic. Wiele wskazuje na to, że za zbrodnią stoją potężne siły, ale na Maitsoverde nic nie jest pewne. Poszlaki się plączą, dowody zamiast pomagać utrudniają dochodzenie, a każdy kolejny krok nie przybliża, lecz oddala od zakończenia śledztwa.

W trzeciej powieści Rafała Harera przenosimy się w odległy Kosmos. Widzimy racjonalny, stechnicyzowany świat, który odsłania drugie oblicze pełne uczuć, słabości, nienawiści, szaleństwa i postępującego rozkładu. Ten nieusuwalny dualizm ukazuje obraz człowieka Kosmosu stworzonego na podobieństwo człowieka Ziemi".


czwartek, 18 czerwca 2020

Nowa książka nowa powieść czyli witajcie w kosmosie

Wszystko wskazuje na to, że pan Zukiereczek ma ze mną ciche dni i harerowy fb przestał działać. A nowa książka ruszyła do druku. Czyli "Maitsoverede" ukaże się całkiem niebawym niebawem. Rzecz dzieje się w kosmosie. Taki tam gwiezdny kryminał.


poniedziałek, 30 marca 2020

O sztuce pisania, czyli jak to się dzieje, że powstaje opowieść. Czyli nieudana próba analizy, która skończyła się surowym opowiadaniem. Czyli w środku jest opowiadanie i to całkiem długie, bo na ponad 12 tys. znaków. Cały wpis też najkrótszy nie jest.


Mózg przetwarza rzeczywistość. Mózgowi pomagają pewne hormony i inne neuroprzekaźniki, ale załóżmy, że to mózg przetwarza rzeczywistość. Zjawiska fizyczne: światło, dźwięki, ciepło docierają do ciała i w postaci bodźców nerwowych trafiają do mózgu, gdzie są filtrowane, przetwarzane, opracowywane i magazynowane. Zjawisko fizyczne w postaci fali elektromagnetycznej o długości fali 520 nm nie jest zielone, ale po kilku zabiegach z zakresu fizyki i chemii objawia się w świadomości jako zieleń, nawet jeśli ta zieleń dla każdego jest inna i ktoś może widzieć swoją zieleń jako mój niebieski ale obaj nazywamy to zielenią i nigdy nie poznamy prawdy a prawdą jest fala elektromagnetyczna o długości 520 nm. To też może nam się tylko wydawać, ta cała fizyka może nam się tylko wydawać, ale nie będę rozwijał tej myśli.

Do mózgu docierają bodźce. Są one poddawane obróbce. Czyli bodziec – tajemnicza skrzynka – wrażenie. Ale świat jest odrobinę bardziej skomplikowany niż fala elektromagnetyczna o długości 520 nm. Seksistowsko załóżmy, że jesteśmy heteroseksualnym mężczyzną, zdrowym, silnym i wypoczętym. I siedzimy sobie na ławce podziwiając świat i obok nas przechodzi kobieta. Kobieta wysyła bodźce, a my siedzimy dalej. Przechodzi następna kobieta i ona też wysyła bodźce a kilka godzin później, nie możemy spać i nie możemy sobie darować, że nie pobiegliśmy za nią, nie zaprosiliśmy na kawę albo chociaż do łóżka. Obie kobiety wysłały bodźce ale zadziałały one w odmienny sposób i do końca nie wiemy dlaczego tak się dzieje. Bodźców jest całkiem sporo i trudno jest sobie z nimi poradzić, więc tajemnicza skrzynka w toku ewolucji wypracowała wiele mechanizmów radzenia sobie z nimi. Przy skomplikowanym świecie jest to użyteczne ale bywa też niebezpieczne. Można na przykład oglądać w kółko „Klan” i dzięki temu odseparować się od bodźców, albo można postrzegać wszystkich rudych jako złodziei.

Gdy dociera rozłożony w czasie zestaw bodźców, tajemnicza skrzynka przerabia ją na opowieść, którą objawia w języku i którą można przekazać innej osobie. Można opowiedzieć co się wydarzyło w pracy, opisać wypadek samochodowy i przygody w autobusie. Te opowieści nie będą ścisłym odzwierciedleniem rzeczywistości. W większości wypadków cała ta obróbka będzie nieświadoma i będzie sprawiała wrażenie opowieści odzwierciedlającej rzeczywistość.

Proces twórczy działa podobnie ale inaczej. Tajemnicza skrzynka jest ważna, ale można na nią wpływać, trochą ją sterować, podpowiadać, można na nią naciskać i można z niej wyciskać. Wciąż działa jak tajemnicza skrzynka ale trochę wytresowana albo obłaskawiona.

Jak to działa w praktyce? Przynajmniej w moim wypadku (bo piszę o sobie; o tym jak to działa u mnie). Żeby być na bieżąco to wezmę za przykład koronawirusa. Ale to nie jest tak, że od razu budzę się i chcę napisać beletrystykę o koronawirusie. Po prostu chodzi mi (metaforycznie) po głowie, więc myślę o nim. Myślę też o tym, jak go przerobić na opowieść, bo o wielu sprawach myślę, jako o podstawie do przeróbki na opowieść. Nie interesuje mnie opowieść o cierpieniu, o jakiejś historii prawie z życia wziętej, w której ludzie umierają, ich bliscy rozpaczają, później podnoszą się, walczą z przeciwnościami, zachowują swoje człowieczeństwo i powodują łzy u czytelników. Szukam czegoś innego ale nie wiem czego. Czyli siedzę nad pustką kartką. Myślę, albo udaję, że myślę aż wpada mi do głowy, pewna mitologiczna postać, czyli Hiob. Hiob jest dobry bo należy do kodu kulturowego rozpoznawanego przez kilkaset milionów ludzi, a może nawet więcej. Przechodzę więc do źródła i czytam księgę Hioba. Wydaje mi się interesująca bo widzę istotny rozdźwięk pomiędzy wspomnianym kodem a tekstem. Rozdźwięk tez jest dobry. Zaczyna mnie kusić, żeby o tym rozdźwięku napisać, felieton jakiś, ale wiem, że o Hiobie napisano całkiem sporo, nie będę bawił się przecież w literaturoznawcę ze specjalnością biblijną. I nie jestem też Sørenem Kierkegaardem, żeby pisać o Hiobie jak on Abrahamie i Izaaku. Mogę oczywiście pójść w stronę żartownisiowatą i napisać o tym księga Hioba to taka zachęta do swingersowania (Jeśli serce me zwiodła kobieta/ i czatowałem pod drzwiami sąsiada:/ 10 niech moja żona miele obcemu,/ niech inni się do niej zbliżają!” - cytat za: https://biblia.deon.pl/). Ale nie idę tylko siedzę na pustą kartką. A moja tajemnicza skrzynka pracuje. Miele Hioba, koronawirusa, wchłania i pluje.

Księga Hioba, jest ciekawa, bo społecznie funkcjonuje inaczej, niż można ją przeczytać u źródła. Społecznie funkcjonuje mnie więcej tak: 1. Jest uprzywilejowany Hiob, ma kasę i liczną rodzinę. 2. Na Hioba spadają nieszczęścia: w pierwszej kolejności traci majątek i rodzinę a w drugiej zyskuje trąd. 3. Pomimo przeciwności losu nie wyrzeka się boga a wręcz przeciwnie. 4. Bóg go wynagradza: znowu jest zdrowy, ma kasę i rodzinę. Księga Hioba ma jednak trochę więcej treści: 1. Do boga wpada szatan z wizytą. 2. Bóg chwali się Hiobem, że Hiob to taki sprawiedliwy i wspaniały i bogu oddany. 3. Szatan podpuszcza boga, że całe to hiobowe boga uwielbienie wynika z tego, że hiobowi się powodzi a jakby się nie powodziło to wcale taki boga wielbiący by nie był. 4. Bóg daje szatanowi wolną rękę w eksperymentowaniu na Hiobie (w dwóch etapach: najpierw majątek rodzina, później trąd). 5. Do majątku wliczona jest trzoda i służba. 6. Szatan eksperymentuje na Hiobie (nic nie ma o tym, że wszyscy ci, którzy umierają trafiają do nieba albo mają się dobrze; służba i dzieci Hioba to tylko takie pionki, można je zabijać ile boża i szatania dusza zapragnie). 7. Do Hioba przychodzą trzej sąsiedzi i mu nawijają, że chyba musiał coś spsocić bo nie ma kary bez przewiny. 8. Hiob traci swoją bożopewność. 9. Pojawia się czwarty sąsiad, młodszy od pozostałych, i też Hiobowi nawija. 10. Na scenę wkracza bóg pod postacią wiatru i trochę Hioba straszy, trochę mu tam przygaduje, żeby w swoim wątpieniu za bardzo nie konikował. 11. Hiob poddaje się temu strachowi i deklaruje swoje do boga przywiązanie. 12. Bóg przywraca Hioba do łask; Hiob znowu ma służbę, trzodę i dzieciaki.

Utworzyłem obraz historii Hioba i teraz muszę połączyć go ze współczesnością. Pomysły przychodzą znienacka, tajemnicza skrzynka pracuje. Czysta kartka wciąż jest czysta. Bo w całym tym procesie (nazwanym twórczym) działają dwa fronty: jeden świadomy, drugi nie. Ten świadomy działa jak bodziec. Jest tymi 520 nm fali elektromagnetycznej. A właściwie całym zestawem bodźców wspomaganych kolejne bodźce ze świata wewnętrznego i zewnętrznego. To jakby opowieść o opowieści. Ktoś opowiada o przygodach w autobusie a ja opowiadam o opowiadaniu o przygodach w autobusie. W końcu pojawia się: tajemnicza skrzynka wypluła coś z siebie – pomysł (jeszcze nie zarys, jeszcze nie struktura, jeszcze nie akcja). Kartka nadal jest pusta ale w głowie już się miele całkiem świadomie ( i wciąż nieświadomie). Szukam pierwszego zdania i obrabiam pomysł. Pierwsze zdanie jest ważne, szczególnie w krótkich formach. Ono konstruuje – widać już, że na wypływający nie wiadomo skąd pomysł nakładane są lejce świadomej obróbki. Kartka nadal pusta. Czekam na pierwsze zdanie, których już kilka było ale od czego jest delate. W końcu jest. Pomysł się zawęża, konkretyzuje ale wciąż jest tylko chmurką a nie młotkiem. Pierwsze zdanie. Patrzę na stół, wiedzę kubek z poranną kawą (jest wieczór). To była niezła kawa, ale w opowieści tak już nie musi być. Zacznijmy więc od kawy. Czyli:

Rafał Harer (czyli ja),
Hiob
(opowiadanie; tytuł roboczy; surówka, czyli tekst nie redagowany – panie Rafale H.: myj ręce i redaguj teksty).

Kawa była cierpka. Cierpka i zimna, ale nie miał ochoty zamawiać kolejnej. Czekał. Zaszył się w kącie restauracji. Trudno go było dostrzec i jeszcze trudniej podsłuchać. Restaurację prowadził jego znajomy. Zaufany człowiek, Brachu. Zaufany człowiek wiedział, żeby temu klientowi nie przeszkadzać. Może za chwilę podejdzie, może spyta, czy coś potrzeba, może zaproponuje coś do zjedzenia. Ale jeszcze nie teraz. Będzie wiedział kiedy. Zna się na tym. Jeszcze nie teraz. Spojrzał na parę jedzącą spaghetti. Miał nadzieję, że zaraz skończą i wyjdą. Denerwował się. Nie miał powodu, ale denerwował się. Krążyły plotki. Małe, niewinne zdania. Nic z nich nie wynikało, ale były, nie chciały zniknąć. Spojrzał na siedzącego mężczyznę. Znał go, kiedy tamten był jeszcze Kubusiem. Znał, gdy był Kubą, gdy Jakubem. Teraz mówią o nim Bos. Bos nie wyglądał groźnie. Bos zazwyczaj niewiele mówił. Zawsze płacił, zawsze zostawiał napiwek, zawsze dziękował, rzadko przeklinał. Teraz siedział i wpatrywał się w zapewne pusty kubek. Lubił pić kawę w kubku. Wychowali się na jednym podwórku.
Do restauracji wszedł mężczyzna. Jego też znał. Z tego samego podwórka. Franek. Franciszek, który nie lubił swojego imienia. Na podwórku wołali na niego Czapu. Franciszek Czapski. Przywitał się z właścicielem restauracji, zamówił kawę i usiadł naprzeciwko Bosa. Brachu wiedział, że to dobry moment i podszedł do stolika.
- Jeszcze jedną? - spytał.
- Tak, poproszę.
- Będziecie coś jedli?
- Nie – odpowiedzieli zgodnie.
Po chwili Brachu wrócił z kawą. Postawił na stoliku.
- Jak będziecie czegoś potrzebowali to dajcie znać – dodał.
- Jasne. Dzięki.
Brachu wiedział, że teraz powinien się usunąć więc usunął się. Wyszedł przed lokal zapalić. Było ciepło, przyjemnym, wiosennym ciepłem. Nie chciał wiedzieć o czym rozmawiają. To nie były jego sprawy. Nie chciał, żeby to były jego sprawy. To kumple z podwórka i niech tak zostanie. Oni to wiedzieli i on to wiedział. Ich sprawy.
Bos wziął łyk kawy. Dorzucił łyżeczkę cukru. Lubił Franka. Franek lubił jego. To, że Czapu był policjantem a on Bosem komplikowało trochę to wzajemne lubienie.
- Co u matki? - spytał Bos.
- Schorowana, jak zawsze.
- Tak, pamiętam – Bos uśmiechnął się. - Wybiera się na tamtą stronę odkąd twój stary pierwszy i ostatni raz się uchlał a potem biegał z gołym tyłkiem po mieście.
- Umierała już ze sto razy.
- Jeszcze nas przeżyje.
- Na to wygląda.
Zamilkli. Obaj wiedzieli, że nie spotkali się tu, żeby wspominać stare dzieje, podwórkowe przygody i pierwsze fajki za garażami.
- Znasz Dzioba? - Bos przeszedł do sedna.
- Nie znam. To znaczy nie znałem. Osobiście. Ale papiery były, czytałem. Takie moje lektury. Wygląda na to, że poznam go bliżej. Nie ufam mu.
- Jesteś policjantem. Ja masz, kurwa, ufać handlarzowi?! - bardziej stwierdził, niż zapytał Bos.
- Ty też jesteś handlarzem. Dla mnie to gnojek, któremu dałeś szansę, wyciągnąłeś z tej jego wieśniackiej bandyterki, tych włamań do sklepów i krojenia pijaczków. Teraz, cholera, jeździ samochodem za pół bańki, łazi w garniturze i udaje biznesmena od pieprzonej kostki brukowej.
- To nie był, nie jest zły chłopak. Może trochę się kiedyś pogubił.
- Pracuje dla ciebie? - spytał Czapu i od razu pożałował tego pytania. Wiedział, że postawił Bosa w niezręcznej sytuacji.
- Tak – odpowiedział Bos po chwili wahania.
- Sprzeda cię.
- Wątpię.
- Ma kupę kasy, która go nie ochroni. Ekipa z zewnątrz pewnie jest w drodze. Zabiorą mu wszystko i cię sprzeda, żeby coś, cokolwiek uratować z pożaru.
- Może to gnojek ale lojalny gnojek.
- Jak będzie miał perspektywę dziesięciu lat odsiadki i utratę wszystkiego co ma, to cię sprzeda.
- Wyjdzie za pięć, może trzy.
- Ale z niczym. Będzie ratował własną dupę. Za wszelką cenę. Ktoś musi beknąć. Był spokój, przez tyle lat był spokój. Obaj o to dbaliśmy. Ale to się skończyło. I ktoś musi za to pójść siedzieć. Nie zadowolą się jakimś dzieciakiem z dziesięcioma gramami. Sam się zgłosisz na ochotnika?
- Zgarnijcie Dzioba.
- Jesteś pewny?
- Będą mieli swoją grubą rybę i sprawa ucichnie. Jak dostaną kogoś z dwudziestoletnią bemką i złotym łańcuchem na szyi, kogoś kto baluje na dyskotece w Pierdziszewie to będą szukali dalej.
- Może kogoś innego. Bacu?
- Nie.
- Dlaczego? To twardziel. Siedział parę lat. Da radę. Też będą mieli grubą rybę.
- Pęknie. Zgarnijcie Dzioba.
- Dziobu się kapnie, że go poświęciłeś. Nie daruje ci. Wsypie ciebie a za tobą ja też popłynę. - Czapu znowu pożałował swoich słów.
- Zaryzykuję. Po nim wszystko się uspokoi.
- Twoja decyzja. Zgarniemy Dzioba, tyle mogę zrobić. Ale znasz moje zdanie. A jak się miewa twój ojciec?
- Bez zmian. Wciąż sadzi marchewkę i pomidory na działce. Mówi, że nie chce jeść tego gówna ze sklepów. Czas iść, Czapu.
***
- I po mafiozowaniu, co Dziobu? - odezwał się policjant, Mietek, Gruby. Uśmiechał się, próbując ukryć zdenerwowanie. Znał Dzioba. Zastanawiał się czym Dziob podpadł Bosowi, bo musiał podpaść, skoro siedział teraz w kajdankach, a jego dom przeszukują centymetr po centymetrze. Mietek wiedział, że nie mogło chodzić o ten bałagan z leżącą w kostnicy parą przećpanych dzieciaków, nawet jeśli jedno z tych dzieciaków to córka jakiegoś ministra czy innego generała. Dziobu nie pasował na kozła ofiarnego. Lepszy byłby ten Bacu. Lepiej dla wszystkich, gdyby to był ten Bacu.
- Zabiorą ci i samochód, i dom, i tą pralnię brukarską.
- Gówno miałem i gówno mam. Przyszło, poszło. Taki los, Gruby.
- Będą pytali. Wiesz o co. O kogo.
- Nie mam pojęcia, Gruby. Niech pytają.
***
Trzy lata, sześć miesięcy, dwa tygodnie. Tysiąc dwieście dziewięćdziesiąt dwa dni. Otworzyły się drzwi i Dziobu zmrużył oczy. Stał na chodniku i pomyślał, niemal zamarzył, że podjeżdża Bos i go zgarnia na jakąś, jebaną, rajską wyspę z dziewczynami, drinkami, słońcem i zapachem innym niż smród więzienia. Ale Bos nie przyjechał.
- Kurwa – zaklął cicho, tak po prostu. Tak w przestrzeń, nie na Bosa, nie na świat. Tak zwyczajnie.
Stał i czekał. W końcu zobaczył samochód i wiedział, że to ten. I zrobiło mu się wstyd. Ale też ucieszył się. Przyjechała po niego starą, rozklekotaną, pordzewiałą fiestą. Wsiadł i ruszyli, po tym takim samym, a może jednak innym świecie. Nawet nie wiedział dokąd jadą. Na pewno nie do domu. Dom mu zabrali. Firmę mu zabrali. Dwa mieszkania też.
Wszedł do mieszkania. Pokój z kuchnią. W takim się wychował. Z ojcem, matką i siostrą. Wcale nie. Wychował się na podwórku. I mieli jeszcze jeden pokój. Dzielił go siostrą. Podzieli równo na pół meblościanką. Siostra dała nogę jak miała szesnaście lat. Skutecznie. Wcześniej kilka razy mniej skutecznie. Pokój z kuchnią.
- Zjesz coś? - spytała. Miała podkrążone oczy i wkurwa na twarzy. Ale po niego przyjechała.
- Tak.
Zjedli w milczeniu. Zapalił.
- Nawet się nie odezwał, co? Pierdolonej paczki nie przysłał - zasyczała, gdy gasił fajka.
- Kto?
- Wiesz kto. Wielki, kurwa, Bos.
- A dlaczego miał mi przysyłać paczki? Dlaczego miał mnie odwiedzać?
- Wiesz dlaczego. Tylko idiotę udajesz.
- Nic mi nie był winien. Nic.
- Gówno prawda.
- Idę spać. Daj mi jakiegoś procha. Ząb mnie napieprza. Kiepskich tam mają dentystów.
Nie wychodził z domu przez trzy dni. Czekał na telefon, chociaż wiedział, że nie zadzwoni. Nic nie uratował z pożaru. Może przez własna głupotę a może przez zbieg okoliczności. Nie zdążył. Zostawili mu zegarek. Wart może z tysiaka. Telefon zadzwonił. Ale to nie był ten telefon. Koledzy. Wyszedł, wsiadł do samochodu. Pojechali do knajpy. Stawiali.
- Co zamierzasz? - spytał Daduś, gdy już pogadali o głupotach, plotkach i przygodach z wymiarem sprawiedliwości.
- Nie wiem.
- Wracasz do gry?
- Nie mam z czym.
- Pożyczyć ci łopatę, żebyś mógł wykopać, to co zakopałeś?
- Nie zakopałem.
- Nic nie zostało?
- Nic. Zegarek.
- No to jesteś w dupie. Nieźle cię załatwił. Co przeskrobałeś?
- Nic.
- Nie pierdol. Musiałeś coś zachachmęcić. Upierdolił cię na całej linii.
- Nic. Byłem grzeczny. Nie walnąłem go nawet na gram.
- Nie chcesz to nie mów. Twoja sprawa. Odezwał się?
- Nie.
- Czyli musiałeś go czymś wkurwić. Wiesz, wiemy jaki on jest.
- Zrobił to, co uważał, za słuszne.
- Pieprzenie. Załatwił cię. Coś jest na rzeczy.
- Nie wiem, czy miał z tym coś wspólnego.
- Jak nie miał?! Musiał mieć. Nic nie dzieje się tak po prostu.
- No dobra. Jestem w dupie. Nie mam kasy. Mieszkam w jakimś chlewie. I co? Mam pierdolić, jaki z niego kutas. Może i kutas. Może mnie wyjebał. Bo miał na to ochotę. Kto mu, kurwa, zabroni? Ja byłem czysty. Nie podskakiwałem, nie wyjebywałem go. Nie chcecie mi wierzyć, to nie. Może to kawał chuja. Zostawił mnie z niczym. Może. Ale ja byłem czysty. Robiłem, co chciał. Co, mam teraz do niego, kurwa, zadzwonić i przeprosić, za to czego nie zrobiłem. Mam się prosić o łaskę. Jebię to. Zostawił mnie i nie mam nic. Pierdolę go ale nie będę na niego rzygał. Niech spada.
- Może się coś znajdzie. Jakąś robotę dla ciebie. Jakiś kursik.
- Kursik?! Kursik, kurwa. Co wy pierdolicie? Jaki kursik? Mam teraz dla was jeździć z kursikami?!
- No, nie o to chodzi. Coś na początek.
- Kursik, kurwa. Następni zbawcy.
- Daj spokój.
Dziobu chciał wyjść. Ale nie wyszedł. Chciał się najebać, ale nie miał za co, więc musiał zostać, Gadka się już nie kleiła. Tylko to im zostało: nawalić się. I jeszcze przyszedł ten młody cwaniaczek. Przydupas. Wazeliniarz pierdolony. „Bos to, Bos tamto”. Dziobu nie mógł tego słuchać. Tego pieprzenia o Bosie. Był już pijany, miał dosyć ich i miał dosyć Bosa, nawet słuchania o nim.
- Zapierdalałem dla niego – zaczął mruczeć bardziej do stolika niż do nich. - Tak, zapierdalałem dla niego. Zarabiałem, ale on z każdego mojego tysiaka miał dziesięć. Nie narzekałem. Nie obrabiałem go, nie kantowałem. Trzy i pół roku i ani jebanego grosza. Wypiął się wielki, kurwa, pan. Nawet słowa o nim nie powiedziałem. Cisnęli ale wytrzymałem. Wielki, kurwa, Bos. Wielcy kumple, a zastawił mnie jak pieprzonego psa.
Chciał jeszcze coś dodać. Spojrzał na nich i już nie chciał. Podniósł się. „Wielki, kurwa, Bos” - pomyślał mijając drzwi. Zataczał się, ale miał wrażenie, że alkohol wyparował z jego głowy. Albo skoncentrował się w nogach. W połowie drogi do domu, jakieś gnojki sprzedali mu kilka kopów i zapieprzyli zegarek.
Dziobu siedział w domu. Tydzień za tygodniem. Siedział przed telewizorem, wpatrywał się w niego jakby chciał go zaczarować, czasem patrzył na podkrążone oczy Ewki, czasem zapalał szluga albo wypijał piwo, jak mu kupiła. Ona prawie przestała się odzywać, on też milczał. Wiedział, że niedługo odejdzie. Wcale się jej nie dziwił. Była mądrzejsze od niego. Żyli z biżuterii, którą jej kiedyś dał, a którą ona gdzieś skitrała. Za mało jej dał.
Po trzech miesiącach od wyjścia z więzienia pod drzwiami znalazł telefon. Wpatrywał się w niego jakby to wpatrywanie miało mu powiedzieć, co niby miałby z nim zrobić. Aż podskoczył gdy usłyszał dzwonek. Zanim odebrał domyślił się, kto dzwoni.
- Słyszałem Dziobu, że trochę na mnie psioczyłeś – usłyszał w słuchawce.
- Osrałeś mnie. Zostawiłeś z niczym. Kurwa, z niczym. Tyrałem dla ciebie, a ty mnie wyjebałeś. Tyle – odparł niemal bez wahania. Już się nie bał. Już było mu wszystko jedno.
- A kim ty kurwa jesteś? Jak cię wciągnąłem w interes to nic nie miałeś. Nic. Nie musiałem. Mogłeś dalej włóczyć się po ulicach zadowolony, że masz na piwo. Ja rozkręciłem ten interes, ja nawiązałem kontakty, ja załatwiam towar, ja ryzykuję coś więcej niż trzy lata. Wciągnąłem cię na gotowca. Źle miałeś? Więc teraz nie jęcz.
Dziob milczał. Wiedział, że Bos ma rację. Był nikim i jest nikim, a wszystko co miał jemu zawdzięczał. Gdyby nie on pewnie by już gryzł ziemię.
- Byłem trochę napity. Daj spokój. Ale tam nie powiedziałem o tobie nic. Nawet się nie zająknąłem. Chcieli mieć cię na talerzu, myśleli, że pęknę. A to w knajpie… Byłem trochę napity. I wkurwili mnie, bo pieprzyli, że coś musiałem zajebać, że takie rzeczy nie dzieją się bez przyczyny a ja przecież nic nie zajebałem. Wiesz o tym. Wiem, że wyciągnąłeś mnie z bagna, więc mogę dalej żyć w bagnie. Nie będę ci podskakiwał. Ty jesteś Bos. Po prostu mam trochę dosyć tego, że patrzą na mnie jak na złodzieja, jakby ci coś zajebał. A nie zajebałem. Wiesz.
- Wiem. Nimi się nie martw. Zajmę się tym. To sprawa między tobą a mną. Chuj im do tego. A teraz słuchaj: weź tego gruchota od Ewki i pojedź do „Narożnej”.
- Do tego sklepu z wódą?
- Tak.
- Weź ze dwie butelki czego chcesz i odbierz paczkę. Zadzwonię do ciebie za godzinę i powiem, co z nią zrobić.
- Okej.
Rok później Dziobu nie mógł się zdecydować czy w Land Cruiserze woli fotele skórzane czy z alcantary.
Kupował Ewie więcej biżuterii.
KONIEC

Opowiadanie jak opowiadanie. Zaczęło się od koronawirusa a skończyło na kryminalnej przypowiastce opartej na mitologii, w której ani śladu choroby. Jakby samo się napisało. To trochę pokazuje jak to działa. Bodziec (grupa bodźców) wpada do głowy i tworzy bodziec (opowieść), nad którym nadbudowuje się kolejna opowieść, która jest bodźcem itd. W „trybie pisanie” (który czasem trwa sekundy, czasem dni) wszystko dookoła zaczyna się jawić jako kolejny impuls, kolejny element powstającej opowieści.

To nie jest jednak tak, że to się po prostu dzieje. Cała sztuka polega na tym, żeby tym sterować, jednak powozić tym dzikim, pisarskim konikiem (napisałem „dzikim, pisarskim konikiem”?, biada mi). Ale dużo dzieje się w tajemniczej skrzynce. Czyli? Zaczyna się od tematu: o czym chciałbym napisać. Ten temat kiełkuje. Otaczają go pomysły. Pomysły łączą się i rozdzielają, kopulują i rodzą, aż w końcu jeden z nich urasta do rangi głównego kandydata. I zaczyna się wpatrywanie w pustką kartkę.

Tak naprawdę to nie wiem, jak to się dzieję. Próbowałem to usystematyzować („na początku był bodziec”) ale nic z tego nie wyszło, poza chaosem i opowiadaniem. Czyli jak to działa? Chciałem napisać, jak to działa, a napisałem opowiadanie. Tak to dział