Bezrobotność - powieść ukaże się w pierwszym tygodniu kwietnia. E-book i papier.
czwartek, 23 marca 2017
niedziela, 19 lutego 2017
Kaczynski
To
będzie taki trochę inny tekst od poprzednich. Dawno nic nie
pisałem, ale tak mnie jakoś dzisiaj tknęło i zabawiłem się w
psychologa i wyszło z tego to co poniżej. Jest to na tyle znana
postać, że nie czułem potrzeby przybliżać jej czytelnikowi.
Wystarczy kilka kliknięć, kilka słów wpisanych w wyszukiwarkę i
wszystkiego (tak się przynajmniej wydaje) można się dowiedzieć.
Chciałem zabawić się w psychologa i zrobiłem to. A co z tego
wyszło? Nie wiem.
Zawsze
miałem ochotę o nim coś napisać. Lubię skomplikowane postacie,
które trudno zaszufladkować, które trudno jednoznacznie ocenić i
opisać nie popadając we frazesy i wyświechtane kalki, od których
bolą oczy. I oczywiście przystępując do tego zadania wiem, że
skończę na powtórzeniach, wyświechtanych frazesach i kalkach, od
których mnie i każdego, kto będzie miał ochotę to przeczytać,
będą bolały oczy.
Zawsze
dobrze jest zacząć od biografii zanim przejdzie się do próby
psychologizowania i nadawaniu rzeczom, stanom, relacjom, uczuciom
nazw. Nazwy; słowa, które reprezentują to co określają,
chciałyby być (gdyby miała możliwość posiadania pragnień)
lustrzanymi odbiciami rzeczywistości. Ale w każdym ze słów z
poprzedniego zdania tkwi nieusuwalny błąd. Takie słowa i zwroty
jak rzeczywistość, lustrzane odbicie, reprezentować stanowią
pułapkę. Podkreślają coś, co istnieje tylko w jednostkowym
wyobrażeniu, czasem w nadziei. Że moja myśl przełożona na słowo
dociera do innej osoby i w niej tworzy taką samą myśl. Że
założenie o możliwości przekazania jakieś prawdy (kolejne słowo
pułapka), może się spełnić, że będziemy mieli do czynienia od
matematycznym odwzorowaniem. Że słowa tworzą jednoznaczność, bo
tylko tak możemy coś przekazać, a jednocześnie wiemy, że są
niejednoznaczna, rozmyte i nieostre. Ale posługujemy się nimi bo
nie mamy wyjścia.
Biografia.
Zbiór odtworzonych w dokumentach i relacjach faktów. Wybrane
punkty, które mają pokazać jakąś jednostkę. Wiara, że te
punkty charakterystyczne tworzą tę jednostkę i mówią o niej
niemal całą prawdę. Trochę tak jak z tą prymitywną wiarą, że
fakty, że przebieg zdarzeń tworzy historię. Że bitwa pod
Grunwaldem, że Kampania Wrześniowa, że wyprawa Kolumba, tworzą
Historię.
Biografia.
Trudne relacje z bratem. Trudne relacje z kobietami, a właściwie
ich brak. Skomplikowana relacja ze światem społecznym. Doktorat.
Wizja tego, jak ten świat powinien, jak musi wyglądać.
Odseparowanie się od tego świata. Nieuczestniczenie w życiu, tak
jak uczestniczą w nim niemal wszyscy pozostali. Otoczenie się
fantasmagoriami i tylko punktowa styczność ze światem, z życiem.
Z jednej strony abnegacja, z drugiej poczucie wielkiej własnej mocy
sprawczej. Celne analizy i braki w ocenie siebie samego. Dostrzeganie
zła w świecie i nie dostrzeganie zła czynionego przez siebie
samego. Albo dostrzeganie, ale usprawiedliwianie w imię wyższych
wartości, w imię ponadjednostkowego CELU, co tworzy tyrana i tworzy
zło większe, niż to, przeciw któremu powstało. Samotność, a
jednocześnie masa wielbicieli, którzy są jednak gdzieś za szybą,
gdzieś daleko, gdzieś poza poczuciem, że są obok. I przeciwnicy
przesiąknięci nienawiścią tak wielką, że zaślepia ich ona i
zmusza to coraz bardziej idiotycznych zachowań. I własna nienawiść,
albo zimne wyrachowanie. Nieludzkie, psychopatyczne.
Wszechogarniająca wiara we własną rację. Albo jedno i drugie.
Wysoka inteligencja. Albo wysoki iloraz inteligencji.
Każdy
z tych punktów tworzy Kaczynskiego i żaden nie charakteryzuje go do
samego końca. Nie można mu odmówić racji. To jest najgorsze. To,
że jego czyny budzą taki sprzeciw, wzbudzają tyle emocji, wynika z
tego, że ma rację. Oczywiście nie we wszystkim, ale ma rację. Ma
jej całkiem sporo.
To nie jest czysty wróg. To nie jest diabeł, zło w czystej
postaci. A nie może być tak, żeby zło było dziełem kogoś, kto
ma aż tyle racji, kto mówi rzeczy, pod którymi dobrzy ludzie
mogliby się bez mrugnięcia okiem podpisać. To jest
najstraszniejsze. Czy sam wierzy w to co mówi? Trzeba zasiać
wątpliwości. Trzeba zrobić z niego cynika. Trzeba przeciwstawić
mu się bo wystąpił przeciw wartościom, w które wierzymy,
posługując się wartościami w które wierzymy. Musi być
wyrachowanym cynikiem. A jeśli nie jest? Jeśli jest zwykłym
człowiekiem? I wszystko o nim jest prawdą?
Co
uczyniło go tym, kim się stał? Odrzucenie przez rówieśników?
Może relacje z matką? Może jakaś dziewczyna/chłopak dała/dał
mu kosza? Emocjonalnie wykastrował/a
i on sobie z tym nie poradził. Może wtedy zaczął nienawidzić.
Najpierw siebie. Może brata. Brata, który wiele lat później
dokonał największej zdrady. Nawet jeśli ta zdrada wynikała z
innych przyczyn, od brata
niezależnych. Kochać i nienawidzić brata. Pożądać i
nienawidzić. Pragnąć i nienawidzić. Najpierw siebie. Ale nie
można zbyt długo pożyć, nienawidząc siebie. Trzeba tę nienawiść
skierować na kogoś innego. Może właśnie brata. A później może
na wszystkich. Na cały pierdolony świat. Ale będąc sobą (już
siebie nie nienawidzę) nie można nienawidzić całego świata. Nie
można, bo jestem dobrym człowiekiem. Walczę o dobro. Gdzieś w
oddali dostrzegam dobro i cały świat pociągnę lub popcham do
dobra, które widzę. Ale ta nienawiść we mnie cały czas tkwi,
rośnie, buzuje, musi znaleźć ujście. Kozła ofiarnego, najlepiej
kilku, najlepiej jakąś kategorię wybrakowanych ludzi, albo kilka
kategorii. I nienawidzić jej z całego serca.
Ale
już siebie nie nienawidzę. Ale też nie myślę o sobie najlepiej.
Nie akceptuję siebie, swoich pragnień, swoich czynów, myśli,
ciała. I muszę siebie przekonać, że moje ciało, myśli, czyny i
pragnienia są dobre. Ale do tego potrzebuje innych. To inni
zareagują na moje działanie w szerokim świecie i przekażą mi
wiadomość: jesteś wspaniały. I wtedy będę wspaniały. Moje
myśli, czyny, pragnienia i ciało będą wspaniałe. Nawet jeśli
nikt nigdy ich nie pozna. Potrzebuję całego świata, żeby
udowodnił mi, że jestem wspaniały. I wtedy nic i nikt nie stanie
mi na drodze, bo w końcu zaakceptuję siebie, najważniejszą i
najwspanialszą osobę, którą poznałem. I
jeszcze ten charakterystyczny rys.
Ta
cecha, która wyróżnia psycho
i socjopatów. Nigdy nie byli odpowiedzialni za inną osobę. Tak
naprawdę. Nigdy nie kochali (a jeżeli już to w jakiejś
wykrzywionej, zdeformowanej formie), nigdy nie spali z kimś w jednym
łóżku, nigdy nie spacerowali z kimś trzymając tego kogoś za
rękę, nigdy nie zrobili komuś kawy i śniadania do łóżka. Nigdy
nie byli z kimś naprawdę blisko. Z kimś obcym, który z czasem
staje się kimś bliskim, kimś bez którego życie pustoszeje. Ale
to pragnienie, pragnienie, aby ktoś taki był jest wielkie i drąży
od środka, wygryza trzewia. I zamiast tej jednej osoby, kochanki,
kochanka, przyjaciela czy przyjaciółki, grupy osób, z którymi
można pójść na plażę i śmiać się bez sensu, wśród których
można przez chwilę zdjąć maskę, zapomnieć o całym wrogim
świecie, który bezustannie dokonuje oceny, waży i mierzy czyny i
słowa, pozostaje
ten cały daleki świat, który ma zastąpić kochankę/kochanka,
przyjaciół. I okazuje się, że to
walka
z samotnością jest tym wielkim krzykiem, tym wielkim zwróceniem
uwagi: Zobaczcie mnie! Ja jestem! Istnieję!
Czasami
to się źle kończy. W tym wypadku trzy osoby zginęły, a
kilkanaście zostało rannych. Wrogowie. Symbole. A zdradzony przez
brata Ted Kaczynski odsiaduje ośmiokrotne dożywocie. Gdyby był
kotem ostatnie życie spędziłby na wolności.
piątek, 17 lutego 2017
bezrobotność
Zamiast wpisu o przygodach poszukiwawczych, krótka informacja o powieści. Jest okładka (projekt okładki: Krzysztof Krawiec; za kilka dni opublikuję zdjęcie). Po redakcji i korekcie. W najbliższych dniach rusza do druku. 250 stron. Oczywiście będzie dostępna w wersji elektronicznej (powinna kosztować około 10 zł). Tytuł: bezrobotność. I jeszcze jedna oczywistość (dla mnie): nie ma wiele wspólnego z tematami i treścią, którą tu można przeczytać.
czwartek, 19 stycznia 2017
Cisza, usprawieliwienie, nadchodząca powieść i nowa cena starych opowiadań
Naobiecywałem, naobiecywałem i nic się nie dzieje. Cisza z mojej strony, prawie chamstwo. Pozostaje mi tylko usprawiedliwiać się.
Usprawiedliwienie:
1. Proza życia, czyli praca zwykła, zarobkowa, czasochłonna i trochę wyżymająca z pomysłów.
2. Proza pisarczykowata. Skończyłem powieść (już po redakcji i teraz jest w korekcie; będzie dostępna na przełomie lutego i marca). Pracuję nad kolejną.
A tak poza tym E-book z opowiadaniami (Ja, mój wróg) otrzymał nową cenę; było, w zależności od księgarni, od 13 do 16 zł; a jest 6-8 zł.
Pozdrawiam wszystkich
Usprawiedliwienie:
1. Proza życia, czyli praca zwykła, zarobkowa, czasochłonna i trochę wyżymająca z pomysłów.
2. Proza pisarczykowata. Skończyłem powieść (już po redakcji i teraz jest w korekcie; będzie dostępna na przełomie lutego i marca). Pracuję nad kolejną.
A tak poza tym E-book z opowiadaniami (Ja, mój wróg) otrzymał nową cenę; było, w zależności od księgarni, od 13 do 16 zł; a jest 6-8 zł.
Pozdrawiam wszystkich
sobota, 14 maja 2016
Przeprosiny za milczenie i obietnice poprawy w przyszłości
Wszystkim, którzy z niecierpliwością przebierają nóżkami w oczekiwaniu na kolejny wpis należą się przeprosiny. Wszystkim innym także. Niestety załamały się filary Ziemi i nie pozostaje nic innego jak cierpliwie czekać, aż z jaj wyklują się żółwie, jak podrosną i jak posadzą wspomnianą Ziemię na swoich karapaksowych barkach i znowu będzie można czytać historie poszukiwań własnych. Skoro należą się przeprosiny o czym wspomniałem na początku, to przepraszam.
poniedziałek, 4 kwietnia 2016
14 lutego. Część III. O pożytkach i niebezpieczeństwach bombardowania. Oraz o tym, że nie napisałem za dużo o Huxleyach a może powinienem
Najwyższy czas opuścić
odkrywców, do których i tak pewnie powrócę i zająć się Aldousem Huxleyem, który
jak już wspomniałem umierając zażyczył sobie LSD, dzięki czemu mógł umrzeć na
wizji. Jak łatwo się domyślić Aldous Huxley miał ojca i matkę. Miał też całkiem
rozbudowaną rodzinę, o której opowieść zajęła by grube tomiszcza i, jeśli
byłaby ładnie napisana, byłaby fascynująca lekturą. Niedzielne obiadki musiały
tam być dosyć dziwne, uwzględniając dodatkowy pierwiastek szaleństwa. Nie mam
zamiaru (to absurdalne pisać o tym o czym nie zamierza się pisać) opisywać tej
rodziny, chociaż mogłoby być to przyjemne i pożyteczne zajęcie. Właściwie to
wróciłem do Aldousa Huxleya po to, żeby wspomnieć, że miał rodzeństwo w tym
brata, Juliana Huxleya, zmarłego 14 lutego 1975 roku. J.H. może nie należał do
barwnych, bohemicznych postaci, ale za
to walnie przyczynił się do powstania UNESCO i WWF, co już zasługuje na
uznanie. Działał też na rzecz humanizmu będąc jednym założycieli Międzynarodowej Unii Humanistycznej i
Etycznej i wraz A. Einsteinem i T. Mannem i J. Deweyem czegoś co się nazywało First
Humanist Society of New York. W każdym razie w jego biografii humanizm i
sekularyzm występuje tak często, jak słowo bóg w ustach morderców. Wszystko
więc wskazuje, że był zwykłym wywrotowcem, bo nie pokładał nadziei w boskiej
interwencji a w intelektualny czynnik
ludzki, który mógłby przyczynić się do polepszenia losów ludzi i nie
tylko ludzi, co jest jeszcze bardziej godne uznania. Oczywiście to oznacza, że
był cholernym lewakiem, co nie było najlepszym pomysłem w USA na przełomie lat
40 i 50’. Na jego szczęście był Brytyjczykiem, więc makkartyzm mógłby go
ominąć, gdyby nie szefował UNESCO. Zaliczył na tym stanowisku tylko dwa lata bo
się nie podobał amerykanom. Gdy w latach 20’ i 30’ jak grzyby po deszczu
wzrastały wszelkie rasy wybrane i predestynowane miał czelność zaproponować,
żeby zamiast rasy używać określenia grupa etniczna. Pomysł się nie przyjął, bo
pomijał nieistniejące różnice
Wróciłem do Aldousa
Huxleya także dlatego, że jest autorem „Nowego Wspaniałego Świata”, książki w
której poczesne i religijne miejsce ma niejaki Henry Ford, który znany jest z
tego, że umarł 7 kwietnia, więc niedługo będzie rocznica jego śmierci. Henry
Ford jest również znany z tego, że stworzył jeden z największych koncernów
samochodowych, że wyprodukował samochód dla mas, że dobrze płacił robotnikom,
ale dopiero po tym, jak zamienił ich w roboty, zanim powstały roboty, które
zastąpiły ludzi zamienionych w roboty. H. Ford jest znany także ze swojego
flirtu z A. Hitlerem. Flirt ten zaowocował tym, że Ford finansowo wspomagał
nazizm i produkował wojskowe pojazdy dla faszystowskich Niemiec i podzespoły do
V-2 (między innymi). Podczas wojny fabryka Forda prawdopodobnie wykorzystywała
niewolniczą siłę roboczą. I teraz następuje takie coś w co nie chce uwierzyć.
Czyta się to dziesięć razy, sprawdza w innych źródłach, ale wszystko wskazuje,
że jest to prawda. Idzie się więc spać albo zapala kolejnego papierosa, mając
nadzieję, że to jakieś głupie zwidy. Ale nie. To się naprawdę wydarzyło.
Fabryka Forda produkuje sobie w nazistowskich Niemczech. Ale w tym czasie
Niemcy są przecież w stanie wojny z USA. Alianci wpadli na pomysł bombardowania
niemieckich fabryk (a właściwie fabryk znajdujących się na terenie Niemiec).
Bombardują więc. Dostało się też Kolonii i ucierpiała fordowska fabryka. Gdy
wojna skończyła się koncern Forda dostał odszkodowanie od rządu USA, za to, że rządowe
bombowce zbombardowały fabrykę Forda produkującą na rzecz rządu III Rzeszy,
która była w stanie wojny z rządem USA. Rząd oczywiście zapłacił nie ze swoich
pieniędzy, ale z pieniędzy podatników. I jak tu z czystym sumieniem kupować
fordy?
Z tymi bombardowaniami
to zawsze jest problem. 14 lutego 1945 roku amerykańscy nawigatorzy zrobili zyg
zamiast zrobić zag (Paragraf 22) i pomylili Drezno z Pragą i zbombardowali
Pragę zamiast Drezna. Dzięki tej pomyłce Kurt Vonnegut siedzący w drezdeńskiej
rzeźni miał większe szanse na przeżycie i przeżył. Nie przeżyło za to 701
mieszkańców Pragi. A propos K.V. – za kilka dni (11 kwietnia) można obchodzić
rocznicę jego śmierci. Obchodzenie rocznicy jego urodzin (11 listopada) można
połączyć z marszami, machaniem flagami, szklaneczką alkoholu i papierosem,
rzutem brukowcem i wyrywaniem drzew. Ciekawe czy mieszkańcy Pragi dostali
odszkodowania, za wspomnianą pomyłkę
Bombardowanie Drezna z
Vonnegutem w rzeźni i bombardowanie Kolonii (nawet z uwzględnieniem praskiej
pomyłki) robi wrażenie. Podobnie jak każde inne bombardowanie. Na Kolonię
zrzucono prawie 35 tys. ton bomb. To jakieś 50 kilogramów na mieszkańca. Żaden
wynik i to jeszcze rozłożony na lata i 263 naloty. Da się znaleźć o wiele
lepsze średnie. A poza tym Niemcy sami sobie zasłużyli, bo posłuchali się bandy
szaleńców i poszli za nimi jak lemingi, żeby później obudzić się i nie pamiętać
kilku albo kilkunastu lat
Koniec części III. CDN.
PS. Moje ambitne plany
tworzenia jednego wpisu tygodniowo były niestety nierealne i muszę ograniczyć
częstotliwość postów do osiągalnego poziomu uzależnionego od pracy, pisania i
innych obowiązków.
czwartek, 10 marca 2016
14 Lutego. Część II: powrót Krętka bladego.
Europejskiemu odkrywaniu świata towarzyszył smród
niemytych ciał, niepranych ubrań, źle odżywionych ludzi i chorób. W tym ostatnim
załoga pod dowództwem J.C. nie była wcale najgorsza. Osiemnasty wiek to
początek walki ze szkorbutem. Prymitywnej i chaotycznej, ale zawsze jakiś
początek. Dzięki chaosowi na pokład trafiały też te pokarmy, które miały trochę
witaminy C, co poprawiało sytuację. Całe to Tahitańskie bzykanko, które
doświadczyła załoga Endeavoura, też
nie miało (przynajmniej nie od razu), tragicznych następstw. Niemniej jednak
europejski eksport Krętka bladego trwał w najlepsze (patrz kilka postów wstecz)
i Cook spóźnił się. Krętek na wyspie już był i miał się dobrze. Aż korci, żeby
zadać pytanie, kto go dostarczył. Mógł oczywiście być to Samuel Wallis, a właściwie załoga Delfina, statku przez niego dowodzonego.
Albo załoga Boudeuse z Louisem Antoine de Bougainville, pierwszym
francuzem, który opłynął nasz glob. Przynajmniej taka powszechna panuje opinia
na temat pierwszego francuskiego opłynięcia globu. Ja w to nie wierzę, bo
wydaje mi się całkiem możliwe, że wśród setek bezimiennych marynarzy, którzy
pływali dookoła Ziemi, mógł zdarzyć się jakiś Francuz. No ale w końcu kogo to
obchodzi, przecież to byli zwykli marynarze, a nie koleś z głupia peruką na
głowie, co mogłoby świadczyć o tym, że jest ważny i musi zostać zapamiętany.
Ten Francuz został upamiętniony między innymi
poprzez nadanie nazwy jednej z wysp Pacyfiku. Wyspa nazywa się Wyspą Bougainville’a. Wyspa była
zamieszkała od kilkuset stuleci ale miejscowi oczywiście nie wpadli na pomysł
żeby nadać jej jakąś nazwę. Ci miejscowi (przynajmniej pierwszy rzut, który
pojawił się na wyspie) przypłynął z Nowej Irlandii. Szukałem Nowej Irlandii w
atlasie. Spodziewałem się, że jest gdzieś na Atlantyku, na przykład jest jedną
z wysp Hybrydów Zachodnich. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że wyspa
ta wznosi się na wschód od Nowej Gwinei, w archipelagu (napięcia, napięcie) Bismarcka
i należy do Papui Nowej Gwinei, a jej najwyższym szczytem jest góra Hansa
Meyera, który był Niemcem i jako pierwszy zdobył Kilimandżaro, całkiem daleko
od Nowej Irlandii. Szczyt Hansa jest dosyć wysoki i dlatego wyspa się wznosi. Hans
Mayer zdobył Kilimandżaro wraz z Ludwig Purtschellerem oraz trzynastoma innymi
osobami, o których nikt nie pamięta, bo tylko nosili za nimi bagaże, gotowali
dla nich i byli ich przewodnikami. Na dodatek byli czarni, co ich już całkowicie
dyskwalifikuje.
Wracając
na Wyspą Bougainville’a.
To całkiem spora wyspa, o powierzchni niewiele mniejszej od powierzchni Gambii
a słynie z tego, że wcale nie chce być częścią Papui Nowej Gwinei. Nie chce być
częścią z wielu powodów, ale oczywiście także dlatego, że na wyspie jest sporo
miedzi, a miedź może nie jest tak kosztowna jak złoto, ale też swoją cenę ma.
Taki zbieg okoliczności (chęć odłączenia i miedź) to doskonałe ziarno, z
którego kiełkuje wojna. Akurat w tej zostało zabitych tak mniej więcej (to
mniej więcej ma dla zabitych szczególne znaczenie) piętnaście, a może
dwadzieścia tysięcy ludzi, co daje naprawdę wysoką śmiertelność (teraz na
wyspie mieszka niecałe dwieście tysięcy ludzi). Wyspiarze może niepodległości
nie uzyskali ale autonomię na pewno. Autonomię w ramach Papui Nowej Gwinei,
której głównym obszarem jest wyspa Nowa Gwinea. Przez środek wyspy przebiega
prosta jak laserem cięta wyimaginowana linia, która dzieli wyspę na dwie części
i każde porządne zwierzę (na przykład jakiś przedstawiciel drzewiaków) musi
mieć wizę, że łazić po lesie, szczególnie z torbą.
Wracając
do Cooka. Skończyłem na tym, że gdy Cook dopłynął do Tahiti, Krętek blady miał się tam już zupełnie nieźle. Przypłynął
sobie albo z Anglikiem albo z Francuzem. Spór o to z kim zostanie
nierozstrzygnięty, bo wszyscy zaangażowani w eksport-import Krętka na Tahiti
nie żyją. Dzięki nierozstrzygniętemu konfliktowi Anglicy syfilis mogą nazywać
chorobą francuską, no bo jak może być angielska, skoro Anglicy to tacy
dżentelmeni i nigdy, przenigdy, a Francuzi mogą syfilis nazywać chorobą
angielską, bo przecież Anglicy to piraci i łobuzy, i na pewno, na pewno.
I wciąż próbuje sobie to wyobrazić. Życie na
żaglowcu w osiemnastym wieku (a także wcześniej i później). Setka facetów, z których
osiemdziesięciu kilku żyje w podłych warunkach stłoczona na przestrzeni dla
może kilkunastu osób, w rejsie nie wiadomo dokąd, skazanych na rok, dwa i trzy
wspólnego przebywania ze sporadycznymi przerwami, kiedy do statek zawijał do
portu. Codziennie te same, gówniane posiłki, suchary pełne robaków, cuchnąca
woda. Dookoła tylko błękit, którego nienawidzą. Skazani na kaprysy przyrody.
Próbuję sobie wyobrazić jak żaglowcem można dopłynąć niemal do Antarktydy na
południu i przekroczyć cieśninę Beringa na północy. Żadnej bielizny
termoaktywnej, żadnego goreteksu i softshelu. Wyobrażam sobie jak mokre ubranie
przymarza do brudu ciała. Jak sople zwisają z masztów. Jak trzeba po nich się
wspinać. Oczywiście nie po soplach, tylko po masztach. Jak manewrować statkiem
przy wielometrowych falach, w wodzie o temperaturze ledwo przekraczającej zero
stopni Celsjusza, bez porządnego silnika. Jak po skończonej pracy ci ludzie
chowali się pod pokład do cuchnącej przestrzeni, gdzie wszyscy dookoła
śmierdzieli, pierdzieli, chorowali, onanizowali się i marzyli.
No dobra nie ma się co rozczulać. Cook nie dokończył
trzeciej wyprawy, bo umarł na Hawajach w konsekwencji konfliktu kulturowego
dnia czternastego lutego 1779 roku.
Ale ta opowieść wcale nie jest o Cooku. Nie on pierwszy
umarł w wyniku konfliktu kulturowego i nie był też ostatnim. To właściwie
opowieść o Krętku bladymi jego przyjaciołach, którzy przybyli na Tahiti i w
ciągu kilkudziesięciu lat ograniczyli populację wyspy o 95% (żeby nie było
wątpliwości: słownie dziewięćdziesiąt pięć procent), czym odnieśli jedno z
największych zwycięstw w historii, i to przy bardzo silnej konkurencji. Oczywiście
prym zwycięstwa należy do Krzysztofa K. i jego kolegów i wyspy, którą dziś
nazywamy Haiti, a gdzie w 25 lat osiągnięto 90% skuteczność, by po kolejnych
kilkudziesięciu latach osiągnąć skuteczność 100 procentową. Ten wynik trudno
przebić, ale można starać się go wyrównać. Jest to doskonała ilustracja co
najmniej dwóch przysłów: „Młyny boże mielą powoli” i „cierpliwość palcem dół
wykopie”. Odnośnie tego pierwszego, to podejrzewam, że coś musi w tym być, bo
bóg we wszystkich odmianach (gramatycznych) nie schodził z ust odkrywców. Co z
kolei sugeruje całą masę doskonale pasujących boskich przysłów, np. ten o
noszeniu kul.
Po długim rejsie marynarze Endeavoura, byli
zmęczeni, a sam statek w stanie tragicznym. Właściwie nikt nie wie, jakim cudem
jeszcze się trzymał. Czekała go długa naprawa i miejscem, gdzie miała mieć
miejsce była Batawia, którą dziś nazywamy Dżakartą. Statek rozpadał się bo był
stary, bo Tahitanki za bzykanko żądały gwoździ, więc marynarze wyciągali je ze
wszystkiego z czego mogli i z czego nie powinni, bo statek osiadł na rafie u
wybrzeży Australii itd. Minęło już dwa lata od wypłynięcia z Anglii i ubyło
tylko kilku członków załogi, w tym na szkorbut ani jeden, co było wynikiem
godnym pozazdroszczenia. Jednak Batawia były pułapką. Marynarze rzucili się w
wir życia i pozarażali się wszystkim, czym można się w tropikach zarazić. I
zanim dopłynęli do Anglii zmarło jeszcze ze trzydziestu. Przynajmniej pod konie
rejsu nie mieli tak ciasno.
Koniec części II. CDN
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)
