czwartek, 10 marca 2016

14 Lutego. Część II: powrót Krętka bladego.



Europejskiemu odkrywaniu świata towarzyszył smród niemytych ciał, niepranych ubrań, źle odżywionych ludzi i chorób. W tym ostatnim załoga pod dowództwem J.C. nie była wcale najgorsza. Osiemnasty wiek to początek walki ze szkorbutem. Prymitywnej i chaotycznej, ale zawsze jakiś początek. Dzięki chaosowi na pokład trafiały też te pokarmy, które miały trochę witaminy C, co poprawiało sytuację. Całe to Tahitańskie bzykanko, które doświadczyła załoga Endeavoura, też nie miało (przynajmniej nie od razu), tragicznych następstw. Niemniej jednak europejski eksport Krętka bladego trwał w najlepsze (patrz kilka postów wstecz) i Cook spóźnił się. Krętek na wyspie już był i miał się dobrze. Aż korci, żeby zadać pytanie, kto go dostarczył. Mógł oczywiście być to Samuel Wallis, a właściwie załoga Delfina, statku przez niego dowodzonego. Albo załoga Boudeuse z Louisem Antoine de Bougainville, pierwszym francuzem, który opłynął nasz glob. Przynajmniej taka powszechna panuje opinia na temat pierwszego francuskiego opłynięcia globu. Ja w to nie wierzę, bo wydaje mi się całkiem możliwe, że wśród setek bezimiennych marynarzy, którzy pływali dookoła Ziemi, mógł zdarzyć się jakiś Francuz. No ale w końcu kogo to obchodzi, przecież to byli zwykli marynarze, a nie koleś z głupia peruką na głowie, co mogłoby świadczyć o tym, że jest ważny i musi zostać zapamiętany.



Ten Francuz został upamiętniony między innymi poprzez nadanie nazwy jednej z wysp Pacyfiku. Wyspa nazywa się Wyspą Bougainville’a. Wyspa była zamieszkała od kilkuset stuleci ale miejscowi oczywiście nie wpadli na pomysł żeby nadać jej jakąś nazwę. Ci miejscowi (przynajmniej pierwszy rzut, który pojawił się na wyspie) przypłynął z Nowej Irlandii. Szukałem Nowej Irlandii w atlasie. Spodziewałem się, że jest gdzieś na Atlantyku, na przykład jest jedną z wysp Hybrydów Zachodnich. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że wyspa ta wznosi się na wschód od Nowej Gwinei, w archipelagu (napięcia, napięcie) Bismarcka i należy do Papui Nowej Gwinei, a jej najwyższym szczytem jest góra Hansa Meyera, który był Niemcem i jako pierwszy zdobył Kilimandżaro, całkiem daleko od Nowej Irlandii. Szczyt Hansa jest dosyć wysoki i dlatego wyspa się wznosi. Hans Mayer zdobył Kilimandżaro wraz z Ludwig Purtschellerem oraz trzynastoma innymi osobami, o których nikt nie pamięta, bo tylko nosili za nimi bagaże, gotowali dla nich i byli ich przewodnikami. Na dodatek byli czarni, co ich już całkowicie dyskwalifikuje.



Wracając na Wyspą Bougainville’a. To całkiem spora wyspa, o powierzchni niewiele mniejszej od powierzchni Gambii a słynie z tego, że wcale nie chce być częścią Papui Nowej Gwinei. Nie chce być częścią z wielu powodów, ale oczywiście także dlatego, że na wyspie jest sporo miedzi, a miedź może nie jest tak kosztowna jak złoto, ale też swoją cenę ma. Taki zbieg okoliczności (chęć odłączenia i miedź) to doskonałe ziarno, z którego kiełkuje wojna. Akurat w tej zostało zabitych tak mniej więcej (to mniej więcej ma dla zabitych szczególne znaczenie) piętnaście, a może dwadzieścia tysięcy ludzi, co daje naprawdę wysoką śmiertelność (teraz na wyspie mieszka niecałe dwieście tysięcy ludzi). Wyspiarze może niepodległości nie uzyskali ale autonomię na pewno. Autonomię w ramach Papui Nowej Gwinei, której głównym obszarem jest wyspa Nowa Gwinea. Przez środek wyspy przebiega prosta jak laserem cięta wyimaginowana linia, która dzieli wyspę na dwie części i każde porządne zwierzę (na przykład jakiś przedstawiciel drzewiaków) musi mieć wizę, że łazić po lesie, szczególnie z torbą.  



Wracając do Cooka. Skończyłem na tym, że gdy Cook dopłynął do Tahiti, Krętek blady miał się tam już zupełnie nieźle. Przypłynął sobie albo z Anglikiem albo z Francuzem. Spór o to z kim zostanie nierozstrzygnięty, bo wszyscy zaangażowani w eksport-import Krętka na Tahiti nie żyją. Dzięki nierozstrzygniętemu konfliktowi Anglicy syfilis mogą nazywać chorobą francuską, no bo jak może być angielska, skoro Anglicy to tacy dżentelmeni i nigdy, przenigdy, a Francuzi mogą syfilis nazywać chorobą angielską, bo przecież Anglicy to piraci i łobuzy, i na pewno, na pewno.



I wciąż próbuje sobie to wyobrazić. Życie na żaglowcu w osiemnastym wieku (a także wcześniej i później). Setka facetów, z których osiemdziesięciu kilku żyje w podłych warunkach stłoczona na przestrzeni dla może kilkunastu osób, w rejsie nie wiadomo dokąd, skazanych na rok, dwa i trzy wspólnego przebywania ze sporadycznymi przerwami, kiedy do statek zawijał do portu. Codziennie te same, gówniane posiłki, suchary pełne robaków, cuchnąca woda. Dookoła tylko błękit, którego nienawidzą. Skazani na kaprysy przyrody. Próbuję sobie wyobrazić jak żaglowcem można dopłynąć niemal do Antarktydy na południu i przekroczyć cieśninę Beringa na północy. Żadnej bielizny termoaktywnej, żadnego goreteksu i softshelu. Wyobrażam sobie jak mokre ubranie przymarza do brudu ciała. Jak sople zwisają z masztów. Jak trzeba po nich się wspinać. Oczywiście nie po soplach, tylko po masztach. Jak manewrować statkiem przy wielometrowych falach, w wodzie o temperaturze ledwo przekraczającej zero stopni Celsjusza, bez porządnego silnika. Jak po skończonej pracy ci ludzie chowali się pod pokład do cuchnącej przestrzeni, gdzie wszyscy dookoła śmierdzieli, pierdzieli, chorowali, onanizowali się i marzyli.



No dobra nie ma się co rozczulać. Cook nie dokończył trzeciej wyprawy, bo umarł na Hawajach w konsekwencji konfliktu kulturowego dnia czternastego lutego 1779 roku.



Ale ta opowieść wcale nie jest o Cooku. Nie on pierwszy umarł w wyniku konfliktu kulturowego i nie był też ostatnim. To właściwie opowieść o Krętku bladymi jego przyjaciołach, którzy przybyli na Tahiti i w ciągu kilkudziesięciu lat ograniczyli populację wyspy o 95% (żeby nie było wątpliwości: słownie dziewięćdziesiąt pięć procent), czym odnieśli jedno z największych zwycięstw w historii, i to przy bardzo silnej konkurencji. Oczywiście prym zwycięstwa należy do Krzysztofa K. i jego kolegów i wyspy, którą dziś nazywamy Haiti, a gdzie w 25 lat osiągnięto 90% skuteczność, by po kolejnych kilkudziesięciu latach osiągnąć skuteczność 100 procentową. Ten wynik trudno przebić, ale można starać się go wyrównać. Jest to doskonała ilustracja co najmniej dwóch przysłów: „Młyny boże mielą powoli” i „cierpliwość palcem dół wykopie”. Odnośnie tego pierwszego, to podejrzewam, że coś musi w tym być, bo bóg we wszystkich odmianach (gramatycznych) nie schodził z ust odkrywców. Co z kolei sugeruje całą masę doskonale pasujących boskich przysłów, np. ten o noszeniu kul.



Po długim rejsie marynarze Endeavoura, byli zmęczeni, a sam statek w stanie tragicznym. Właściwie nikt nie wie, jakim cudem jeszcze się trzymał. Czekała go długa naprawa i miejscem, gdzie miała mieć miejsce była Batawia, którą dziś nazywamy Dżakartą. Statek rozpadał się bo był stary, bo Tahitanki za bzykanko żądały gwoździ, więc marynarze wyciągali je ze wszystkiego z czego mogli i z czego nie powinni, bo statek osiadł na rafie u wybrzeży Australii itd. Minęło już dwa lata od wypłynięcia z Anglii i ubyło tylko kilku członków załogi, w tym na szkorbut ani jeden, co było wynikiem godnym pozazdroszczenia. Jednak Batawia były pułapką. Marynarze rzucili się w wir życia i pozarażali się wszystkim, czym można się w tropikach zarazić. I zanim dopłynęli do Anglii zmarło jeszcze ze trzydziestu. Przynajmniej pod konie rejsu nie mieli tak ciasno.



Koniec części II. CDN

czwartek, 3 marca 2016

14 lutego. Część I: o sikaniu na czerowno i zapachu niemytych ciał



Gdy zaczynam pisać ten wpis (zastanawiałem się, co czy taki początek brzmi okropnie, czy bardzo okropnie; odpowiedź: bardzo okropnie; „bardzo okropnie” brzmi za to tylko okropnie) jest 3 marca 2016 roku. Jestem tym trochę zniesmaczony, bo powinien być 14 lutego. Gdzieś umknęło tyle dni. Gwoli ścisłości to mógłby być 20 lutego, bo 20 lutego, chciałem napisać o 14 lutego. Wszystko przez Harper Lee, która zmarła, podobnie jak zmarł U. Eco, czym oboje popsuli mi szyki, związane z chęcią napisania o kimś, kto zmarł śmiercią pechową i tragiczną ponad dwieście lat temu, a którego nazwisko jest powszechnie znane, czyli o Jamesie Cooku. Na moje szczęście i nieszczęście 14 lutego niesie za sobą tyle interesujących treści, że James Cook może gdzieś utonąć w powodzi 14 lutowych inspiracji. Innymi słowy, pomimo tego, że dziś jest 3 marca, zapowiada się wieloodcinkowy, retrospektywny wpis o 14 lutego.
Zacznijmy od niemal początku. Albo ja zacznę. James Cook trzepnął trzy żeglarskie wyprawy. Podczas trzeciej zginął. Po drodze spłodził też szóstkę dzieci z Elżbietą, która chyba nie miała wesołego życia. Będąc chamem i prostakiem i patrząc na obraz przedstawiający żonę Cooka, wcale nie dziwię się, że tak chętnie garnął się do pływania po morzach i oceanach. Szczególnie uwzględniając odmienne koncepcje seksualności, nagości i związków międzyludzkich, które panoszyły się niesłusznie na lądach, które James Cook odkrywał. We wcześniejszym zdaniu wyraźnie napisałem, że na lądach pewne rzeczy się panoszyły, a w sumie nie mogłyby się panoszyć, gdyby nie było tam tych, wśród których wszelkie stosunki i koncepcje mogą się panoszyć. Można oczywiście założyć, że J.C. wraz ze swoją załogą dopływał do wysp i innych lądów zamieszkałych przez platońskie idee. Wtedy miałoby większy sens słowo odkrywać, ale myślę, że załoga (i pewnie sam J.C.) bzykająca panie z Tahiti mieliby odmienne zdanie. Oczywiście wyższość bzykania pań z Tahiti nad bzykaniem platońskich idei jest dyskusyjna. Niemniej to pierwsze zdobywa tę przewagę, że panie z Tahiti mogą bzykać marynarzy, więc możemy mieć tu relację dwustronną. W przypadku idei platońskich nie wiadomo, czy byłyby zainteresowane bzykaniem marynarzy i odwrotnie. Innymi słowy mogłoby nie dojść do żadnych stosunków, co może nie jest wielką tragedią dla idei, i pewnie dla marynarzy także, ale niewątpliwie jest stratą dla ludzkości.
Wracając do Cooka. Początek pierwszej wyprawy a dzień śmierci Cooka dzieli mniej więcej jedenaście lat z czego tak równie mniej więcej dziewięć to czas spędzony przez Cooka na morzu. Innymi słowy James i Elizabeth nie mogli nacieszyć się życiem rodzinnym, ale mogli nacieszyć się życiem. Przynajmniej James. W ciągu tych dziewięciu lat, oprócz mnóstwa innych zajęć J.C. z pewnością ćwiczył swój podpis, który ewidentni został zerżnięty przez pewną firmę z siedzibą w Atlancie, która jest znana z tego, że w Kolumbii, w tłumieniu protestów związków zawodowych, które miały miejsce w jej fabryce, posłużyła się bojówkami paramilitarnymi, które doprowadziły do tortur, gróźb i oczywiście kilku przypadków śmierci. Oczywiście nie była to wina samej firmy, tylko jej niedobrych podwykonawców. Powstaje więc pytanie, czy pijąc ten czarny, słodki, gazowany i rozpoznawany jak świat długi i szeroki płyn, nie jesteśmy winni tych śmierci oraz innych i całkiem licznych wątpliwych zdarzeń towarzyszących jego produkcji. Chyba nie jesteśmy, bo w końcu niezawisły sąd tak stwierdził.
Wracając do Cooka. Statkiem, na którym miała miejsce pierwsza wyprawa J.C., był „HMS Endeavour”. HMS to jak łatwo się domyślić skrót, którego rozwinięcie to: His (Or Her) Majesty's Ship. W przypadku Cooka było to His. A to za sprawą Jerzego III, który sikał na ciemnoczerwono, którą to właściwość zawdzięczał porfirii. Dzięki tej chorobie możemy po pierwsze cieszyć się słonecznikami a po drugie Drakulą i wszelkimi stworami drakulopodobnymi. Jerzy III miał więcej dzieci niż J.C.. Może dlatego, że wolał jeździć na wieś niż pływać. Można też założyć, że Cook w trakcie swych wojaży, spłodził całe stadko mieszanych dzieciaków i wtedy wygrałby z Jerzym. Nie ulega wątpliwości, że żona Jerzego, Zofia, wydając na świat piętnastkę dzieciaków, czyli średnio jedno na półtora roku, była cholernie płodna a jej (i jego) dzieci były całkiem silne, bo tylko kilkoro zmarło w dzieciństwie, co odbiegało o przyjętej dziecięcej praktyki tamtych czasów, czego przykładem są bachory J.C. gdyby Zofia i Jerzy żyli w naszych czasach i w pewnym miejscu na globie, każdego miesiąca dostawaliby tak mniej więcej pięć tysięcy złotych (ha, znowu tak mniej więcej; nie chce mi się liczyć; dzieci umierały, kończyły osiemnastkę itd., więc nie byłoby to 7500 pięć tysięcy złotych). Ale nie żyli więc mogą tylko żałować.
„HMS Endeavour”, zanim popłynął z Cookiem transportował węgiel. W końcu jednak trochę go przerobiono i stał się okrętem odkrywczym. A teraz trochę liczb. Miał prawie trzydzieści metrów długości. Miał trzy maszty, z których najwyższy sięgał trzydziestu dziewięciu metrów. 39m!!! To był standard dla takich łodzi, ale próbuję sobie wyobrazić tych wszystkich marynarzy, którzy wspinali się po nim, biegali po tych wszystkich poprzecznych belkach, z których zwisały żagle. 39 m!!! To tak mniej więcej 13, 14 pięter. To nie była zabawa dla tych z lękiem wysokości. W każdym razie statek był wyższy niż dłuższy. Jak pewnie dało się już zauważyć napędzany był ekologicznym paliwem: wiatrem, co było powszechne w tamtych czasach. Na te trzydzieści metry (mówiąc o długości) władowała się prawie setka ludzi, kilka armat, zapasy żywności i picia i to wszystko, co potrzebne jest, żeby pożeglować w świat.
Jednym z dowodzących (3 oficer) był szesnastoletni John Gore, który miał już zaliczone opłynięcie Ziemi. Gdy tego dokonał miał czternaście lat. Takie czasy.
Na pokład zabrał się też niejaki James Banks, który był wygodnicki, bo wziął ze sobą kilka innych osób w tym dwóch służących.
Załadowano żywność na mniej więcej rok. W tym 250 baryłek piwa, 44 baryłki brandy i 17 baryłek rumu. I wcale nie chodziło o to, że była to pijany statek (patrz wpis o Arthurze Rimbaud), ale przypominam, że niegazowana słodka woda, po tygodniu zaczyna śmierdzieć, a tydzień później cuchnąć. Tylko odrobina alkoholu ratuje sprawę. Powszechna praktyka w tamtych czasach. Co prawda Kolumb preferował wino (2,5 litra na marynarza na dzień; ale było to słabe wino), ale Kolumb to jednak zupełnie inne czasy.
Marynarze mieszkali sobie pod pokładem, gdzie sufit osiągał prawie 140 centymetrów. Większość z nich nie umiała pływać. To znaczy nie umiała pływać wpław, a umiała pływać na żaglowcu. Podejrzewam, że rzadko zmieniali bieliznę (jeśli w ogóle ją mieli), brali prysznic, prali ubrania i używali dezodorantów albo perfum. Innymi słowy pod pokładem musiało naprawdę nieprzyjemnie pachnieć. Myślę jednak, że tam po prostu śmierdziało jak cholera. Próbuję sobie to wyobrazić. I proponuję, żeby wszyscy, którzy czytają te słowa także spróbowali to sobie wyobrazić. Z tym właśnie zaczynają mi się kojarzyć odkrywanie świata: ze smrodem. Zachęcam do wyobrażania sobie tego, bo właśnie ogłaszam koniec pierwszego odcinka wpisów z cyklu:  „14 lutego”. Ciąg dalszy nastąpi.
Koniec części I
PS. Dla tych wszystkich, którzy czytają moje posty a nie wiedzą skąd i dlaczego się wzięły, zachęcam do przeczytania pierwszych postów. W każdym razie jest to blog luźno powiązany z pisaniem przeze mnie beletrystyki. Beletrystka ta przyjęła formę zbioru opowiadań i kilku powieści. Proces twórczy trwa.

sobota, 20 lutego 2016

Polowanie na ptaka

Gdy próbuje odnaleźć siebie, a moje odnajdywaniu siebie polega na odnajdowaniu wszelkich wariacji na temat Hareru, z całą masą literówek, zamienionych liter, ortograficznych błędów, skojarzeń, dat, przypadków i doświadczeń, często trop prowadzi do Harper Lee. Amerykańska powieściopisarka wydała tylko jedną książkę i wydała ją w dwóch wersjach, w odstępie półwiecza. Takie osoby określa się jako niepłodnych pisarzy. Oczywiście jest wielu niepłodnych pisarzy, albo przynajmniej takich, którzy napisali tylko jedną dobrą książkę. Często później starali się napisać drugą i trzecią książkę, ale jakoś im się to nie udawało. Na przykład Ken Kesey.

Harper Lee była przyjaciółką Trumana Capote, który napisał więcej niż jedną książkę i więcej niż jedną dobrą książkę. Truman Capote zmarł dawno temu a umierając był porządnie nafutrowany, dzięki czemu dołączył do grona innych nafutrowanych bohaterów tego bloga. Został skremowany, co nie jest niczym niezwykłym, ale w tym wypadku jego prochy podzielono na dwie części. Jedną z urn dwa razy ukradziono. Jedna z urn spoczęła na interesującym cmentarzu w Los Angeles. Truman ma tam naprawdę interesujące towarzystwo i z pewnością się nie nudzi, chociaż głównie to nieboszczycy świata filmowego; chociażby Marilyn Monroe, ale jest tu i Frank Zappa i dymy po Janis Joplin. Takie duże nazwiska a takie skromne tabliczki. Naprawdę, ci amerykanie nie mają szacunku do zmarłych. Pomiędzy Trumanem a Harper kwitła przyjaźń, ale prawdopodobnie nie kwitła fizyczna miłość, bo Truman był homoseksualistą. Jego druga połówka prochów spoczęła z prochami jego wieloletniego partnera, wspólnie rozrzucone, co można uznać za romantyczne. Dzięki tym zabiegom Truman Capote osiągnął stan pośmiertnej bilokacji i może po wieczność jednocześnie słuchać Zappy i Janis, tańczyć z Marilyn i kochać się ze swoim facetem. Taka to historia. 


Harper Lee zmarła wczoraj, 19 lutego 2016 roku, a jej śmierć spoczęła w cieniu innej śmierci – Umberto Eco. Deklarowałem, że nie będę zajmował się czyjąś literaturą, ale po pierwsze wcale nie zamierzam dotrzymać słowa, a po drugie,  zwłaszcza w obecnych czasach „Zabić drozda” to dobra i ważna rzecz.

środa, 10 lutego 2016

B-25, B-52, o przypadkach, które sa powszechnie znane i odkrywaniu Ameryki



W kolejnych wpisach pojawiło się wiele wątków i każdy z nich można rozwijać i rozwijać, wiec w przyszłości będę je rozwijał. Może nawet i dziś. Jednym z tych wątków jest Burton. Wątek Burton wziął się od Richarda Francisa Burtona, który najprawdopodobniej był pierwszym Europejczykiem, który dotarł do Hareru. Można więc go nazwać odkrywcą Hareru, bo zawsze jest tak, ze Europejczycy odkrywają. W końcu to Kolumb odkrył Amerykę, a James Cook odkrył Australię, chociaż była już odkryta przez Portugalczyków i Holendrów, a pewnie pierwszym, który ją odkrył był Willem Janszoon i zrobił to półtora wieku przed Cookiem. Był Holendrem. Australię można uznać, za odkrytą gdyż była prawie niezamieszkała. Mieszkało tam tak mało ludzi, że w ogóle się nie liczyli. Powinni cieszyć się, że zostali odkryci i mogli poczuć się członkami wielkiej ludzkiej wspólnoty. Dzięki Australii możemy podziwiać Misie Koala, Kangury, Dziobaki, Kolczaki, Diabła Tasmańskiego i setki gatunków papug. A dodatkowo można chodzić dumnym jak pawie, bo najwyższa góra Australii nosi nazwę góry Kościuszki i została odkryta przez Pawła Edmunda Strzeleckiego w 1840 roku. Przez dziesiątki tysięcy lat Aborygeni jej nie zauważyli, nie nazwali i nie zdobyli. W okolicy mieszkali Ngarigo, więc można byłoby ich spytać czy przypadkiem ich przodkowie widzieli górę i może jakoś ją nazwali. Trudno byłoby jednak uzyskać odpowiedź, bo mówiących w Ngarigo dziesięć lat temu było pięć osób.

A miało być o Burtonie, a wyskoczyła mi ta Australia. R.F. Burton znał dwadzieścia kilka języków plus kilkanaście dialektów, co może robić wrażenie. Podobno nauka ósmego i kolejnego języka to bułka z masłem. Ale nie miało być o R.F. Burtonie, tylko Burtonie.

W związku z urodzinami nie pozostaje nic innego, jak wspomnieć o Cliffie Burtonie, który ma urodziny 10 lutego. Nie za bardzo może je celebrować, gdyż, oczywiście, nie żyje. Cliff Burton, to człowiek, którego prześladował pech. Podobno był dobry, a nawet bardzo dobry, tak dobry, że trzydzieści lat po jego śmierci (w październiku 1986 roku), wciąż ma swoich wielbicieli i wciąż, chodzą słuchy, że bez niego to oczywiście, nie jest to, że Metallica się skończyła. Gdy wypadł przez okno autobusu, tylko po to, żeby ten autobus go zgniótł miał dwadzieścia cztery lata.

Czterdzieści sześć lat wcześniej nie wypadając z autobusu a przedawkowując morfinę zmarł Walter Benjamin. Narkotyki mogą zabijać, o czym już pisałem, ale w tym wypadku, sprawy miały się odrobinę inaczej. W. Benjamin po prostu uciekał przed nazistami, gdyż go bardzo, ale to bardzo nie lubili. Prawie mu się udało, ale gdy jednak okazało się, że mu się nie udało, popełnił samobójstwo.


Z kolei Cliff Burton wypadł z autobusu bo zamienił się ze swoim kolegą z zespołu na łóżka (takie chodzą słuchy). I to się właśnie nazywa pech. Można także napisać, że to się nazywa szczęście, bo jednak ten drugi miał cholernego farta, że wylosował odpowiednią kartę. I tak właśnie Metallica straciła swojego utalentowanego basistę. Rodzice basisty też mieli pecha, bo kilka lat wcześniej ich drugi syn (w urodzeniowo chronologicznie pierwszy) zmarł na raka. A może nie lubili swoich dzieci? Została im tylko córka. C. Burton w swojej ostatniej drodze jechał wraz z zespołem do Kopenhagi, która była niemal rodzinnym miastem bębniarza Urlicha, który był synem tenisisty. Tenisista Torben Urlich jest malarzem, muzykiem jazzowym, poetą i w ogóle osobą, która odbiega od typowego obrazu sportowca. 

C. Burton, gdyby żył, mógłby stworzyć ciekawy zespół z gitarzystą Jamesem Burtonem, który grał ze wszystkimi w tym z Elvisem. Na perkusji mógłby grać Jake Burton albo Benjamin Burton. Śpiewać mógłby chociażby Burton Bell, który będzie obchodził urodziny za mniej więcej tydzień (bardziej więcej). Dla urozmaicenia dźwięków i wprowadzenia odrobiny ska w życie można by było dodać jeszcze saksofonistę Tima Burtona z The Mighty Mighty Bosstones. Mogliby się nazwać kwas pantotenowy, ale to głupia nazwa. Mogliby się też nazwać B-25, ze względu na podwójne B potencjalnego perkusisty. To byłoby dobre rozwiązanie, bo kojarzyłoby się z Josephem Hellerem, który na B-25 latał i bombardował. Mogliby też nazwać się B-52, co stworzyłoby zupełnie nowe pole do rozwijania wątków i umożliwiłoby, za pośrednictwem ojca, duchowe połączenie z Jimem Morrisonem.


 

sobota, 30 stycznia 2016

Stolarstwo w cieniu żółtopuzików bałkańskich. Czyli rzecz o arkach, Rabo Karabekianie, Serj Tankianie i deszczu

The Doors, zespół, który już tu zabłysnął w osobie swego poetyckiego wokalisty, zaczerpnął swą nazwę z tytułu książki Aldousa Huxleya, który także tu się pojawił, prowokując za pośrednictwem swej żony Laury, do nadania imienia dziewczynce, która później stała się Winoną i zakochała się w nożycorękim monstrum. The Doors, jako zespół rockowy potrzebował sceny, na której mógłby zaprezentować swoje muzyczne wdzięki i ekspresyjnego frontmena. Rockowa scena to może być skomplikowana sprawa i jej przygotowanie wymaga siły, sprawności i umiejętności technicznych. Do jej przygotowania należy znaleźć silnego, sprawnego i pełnego umiejętności technicznych człowieka. A najlepiej kilku. To nie miejsce dla osoby, która boi się frezarki górnowrzecionowej, nie potrafi odróżnić wiertła widiowego od wiertła koronowego. To jest miejsce dla osoby, która potrafi wszystko: być żołnierzem, komandosem, kowbojem, naukowcem, policjantem do zadań specjalnych (szczególnie w Los Angeles, gdzie The Doors, grało wiele koncertów), złodziejem, chirurgiem naczyniowym, milionerem, prezydentem itd.. Innymi słowy to powinna być osoba, która doskonale radzi sobie tak z młotkiem, jak i ze statkiem kosmiczny. Konfrontując wymagania z rzeczywistością kandydatów staje się jasne, że najlepszym rozwiązaniem będzie zaangażowanie Harrisona Forda, stolarza o wszechstronnych umiejętnościach. Co też uczyniono.

Niestety H. Ford nie traktował sprawy poważnie gdyż albo przewidywał, że dni Jima Morrisona są policzone i że to liczenie nie będzie zbyt długie, albo, że jako stolarz i pracownik sceny nie będzie miał szans u Calisty Kay Flockhart, która akurat wtedy miała dopiero kilka lat.

Harrison Ford zamiast porzucić aktorstwo na rzecz stolarstwa porzucił stolarstwo na rzecz aktorstwa i zamiast tworzyć drewniane piękno wolał walczyć z Imperium, zakochać w kobiecie o śmiesznej fryzurze, która miała sepleniącego ojca i narzeczonego, do którego strzelała wszystkim, co jej wpadło w ręce, a który i tak zmarł napruty, jak umierający Jim Morrison, w najlepszym wieku do umierania, czyli mając trzydzieści trzy lata. Tymczasem H. Ford zaangażował się w niepokojące i bezsensowne przygody, z których wychodził zwycięsko dopóki nie spoczął w karbonicie. To na chwilę zatrzymało jego nieziemskie wyczyny. Chociaż nie wiem dlaczego akurat w karbonicie, który w końcu jest zwykłym materiałem wybuchowym. Musiało to być jednak nieprzyjemne doświadczenie, bo zrobił sobie przerwę na badania archeologiczne. Zamiast jednak zaangażować się w zwykłe czyszczenie kamieni, odnajdywanie miejsc pochówku i odtwarzanie niezapisanych dziejów, a przynajmniej naprostowywanie kłamstw i kłamstewek zawartych, jak powszechnie wiadomo, w słowach pisanych, on bierze się za odnalezienie akacjowej skrzyni, w której można znaleźć laskę, mannę i bardzo ważne kamienne tablice, na których wyryto życiowe zalecenia i których treść nie jest do końca znana i pewna, wiec ich odnalezienie było i jest dosyć pożądane. Może w końcu dałoby się ustalić jedną wersję i wszyscy żyliby długo i szczęśliwie. Nie ulega wątpliwości, że zaczyna się o tego, że ktoś czytającego uratował, poprzez przeprowadzenie zuchwałej i pełnej przygód ucieczki z Egiptu, która trwała czterdzieści lat. Ucieczka ta o tyle jest interesująca, że średnio wędrowali tak mniej więcej trzysta metrów dziennie. Podczas tej ucieczki, dowódca uciekających wspiął się na górę Synaj (2285 m n.p.m) i gdzie otrzymał od pomysłodawcy ucieczki kamienne tablice, które zawierały wskazówki, jak się należy zachowywać. Wskazówki te zerżnął od swojej koleżanki po fachu imieniem Maat. Niestety jednak ci, do których słowa wyryte na tablicach były skierowane, nie za bardzo chcieli im się podporządkować, więc dowódca rozbił je, gdy się mocno zdenerwował i nie miał na kim się wyżyć. Później odczuł skruchę, że nie potrafi panować nad własnymi nerwami, więc już sam, własnoręcznie, wyrył to co już było wyryte, ale zostało rozbite. I stąd wszystkie nieporozumienia, bo dowódca był starszawy i nie wszystko musiał dokładnie pamiętać. I te drugie tablice znalazły się a skrzyni z drzewa akacjowego, aby zaginąć dopóki dzielny H. Ford nie wpadł na ich trop.

Dla H. Forda było to traumatyczne doświadczenie, bo poszukując skrzyni znalazł się w wśród tysięcy węży a strasznie się ich bał. Na szczęście nie były to węże ale jaszczurki, więc nie miał się czego bać. Tymi jaszczurkami były żółtopuziki bałkańskie, których nie powinno być w Egipcie. Podejrzewam jednak, że egipski trop arki jest tropem fałszywy. Po pierwsze, arka była zrobiona głównie z drewna, a drewno słabo wytrzymuje trudy czasu. Po drugie zawiera dużo złota, a złoto przyciąga, po trzecie Nabuchodonozor potrafił budować (oczywiście nie swoimi rękami) ale i niszczyć.
Oczywiście istnieje też możliwość, że potomkowie Bilkis i Salomona zawinęli skrzynię i schowali ją w etiopskim Aksum, a Aksum jest całkiem niedaleko od Hareru. Dzień drogi autostradą. No, ale tam nie ma autostrady.
 W swojej historii naród, za którym stoją te wszystkie ciekawe historie, zbudował dwie słynne arki. Jedną dla wspomnianych kamiennych tablic, drugą dla ośmiu osób i sparowanych wszystkich zwierząt. Ta druga musiała być więc większa. Okazało się, że wcale nie była taka duża, więc ktoś musiał, albo był słaby w liczeniu gatunków zwierząt, albo zwierzęta, jak Han Solo, zostały zamrożone w karbonicie i bardzo sprytnie poustawiane. Możliwe też, że dowódca tej drugiej arki był genetykiem i zabrał tylko materiał genetyczny, a później, gdy była taka potrzeba odtworzył to, co zginęło. Miał na to sporo czasu, bo żył prawie tysiąc lat. Druga arka była łodzią, jej dowódcą był Noe, a cała historia wzięła się stąd, że niemoralne zachowanie sprowadziło na świat gniew tego, który włada deszczem, co zaowocowało wielka ulewą. Pozwolę sobie tutaj na cytat, wyjaśniający niemoralności i cechujący się żelazną moralną i nie tylko moralną logiką:
„A kiedy ludzie zaczęli się mnożyć na ziemi, rodziły im się córki.  Synowie Boga, widząc, że córki człowiecze są piękne, brali je sobie za żony, wszystkie, jakie im się tylko podobały. Wtedy Bóg rzekł: «Nie może pozostawać duch mój w człowieku na zawsze, gdyż człowiek jest istotą cielesną: niechaj więc żyje tylko sto dwadzieścia lat». A w owych czasach byli na ziemi giganci; a także później, gdy synowie Boga zbliżali się do córek człowieczych, te im rodziły. Byli to więc owi mocarze, mający sławę w owych dawnych czasach. Kiedy zaś Pan widział, że wielka jest niegodziwość ludzi na ziemi i że usposobienie ich jest wciąż złe, żałował, że stworzył ludzi na ziemi, i zasmucił się. Wreszcie Pan rzekł: «Zgładzę ludzi, których stworzyłem, z powierzchni ziemi: ludzi, bydło, zwierzęta pełzające i ptaki powietrzne, bo żal mi, że ich stworzyłem»”

No i nastał deszcz. Deszcz to woda spadająca w postaci kropel na ziemię, żeby nie było wątpliwości. Intensywny deszcz to taki, podczas którego spada powiedzmy 10 mm wody, czyli dziesięć litrów na metr kwadratowy, w ciągu godziny. Zakładając więc, że mamy do czynienia z prawdziwą nieprzerwaną ulewą, że na godzinę spada prawie dwa centymetry wody, że woda nie wsiąka, nie paruje to w ciągu doby spadłoby pół metra wody. Po roku byłoby to powiedzmy 200 metrów. Zaokrąglam w górę. Po dziesięciu latach 2000 metrów. Zakładając, że zgodnie z założeniem woda miała przykryć cały ląd, ulewa powinna trwać czterdzieści cztery lat, zakładając, że sprowadzający deszcz dobrze znał geografię (na upartego można jeszcze odliczyć kilka lat – należy przecież uwzględnić średnią wysokość gruntu nad poziom morza; będą to jakieś cztery lata). Czterdzieści lat w łodzi, z tymi wszystkimi, pewnie zamrożonymi w karbonicie zwierzętami, z własnymi synami i ich żonami, to musiało być mocno psychicznie obciążające żeglowanie.

Gdy wody opadły arka osiadła na górze Ararat (5137 m n.p.m.), co może sugerować, że znajomość geografii nie była najlepsza. W okolicy były dostępne wyższe góry, można było popłynąć na Demawend (5671 m n.p.m.) czy Elbrus (5642 m n.p.m. – to już było naprawdę za miedzą). Chociaż należy też pamiętać, że gołąb doleci daleko, ale pod warunkiem, że sobie od czasu do czasu gdzieś przysiądzie.

Ararat jest wulkanem. Wulkany mają to do siebie, że raz na jakiś czas wybuchają. Ararat nie jest wyjątkiem i w 1840 roku jego erupcja zabiła około dziesięciu tysięcy osób, czym stworzył więź z trzęsieniem Ziemi w San Juan. Ararat znajduje się na terytorium Turcji ale bardzo blisko Iranu i Armenii; cokolwiek to znaczy. Górę trudno zdobyć, bo trudno zdobyć specjalistyczny sprzęt umożliwiający jego zdobycie, w postaci specjalnego pozwolenia. Góra opiekują się tureccy wojskowi. Oprócz arki z Araratem wiąże się kilka głośnych historii. Jest między innymi symbolem nauki jaką Turcy pobrali od Niemców. Nauka dotyczyła tego, co należy zrobić z tymi, którzy są a nie powinni być. Jak Niemcy zrobili z Harero, tak Turcy zrobili z Ormianami. Teraz Ormianie mogą ze swojej stolicy podziwiać ich symboliczną górę, ale nie mogą tam pójść, bo jest to za granicą. Różnica pomiędzy Niemcami a Turkami jest taka, że ci pierwsi zrobili i się przyznali, później zrobili jeszcze raz i znowu się przyznali, a ci drudzy zrobili i się nie przyznali

Ararat to też miejsce powstania pierwszego państwa Kurdów. Nie istniało zbyt długo i oczywiście zostało krwawo zlikwidowane, głównie za pomocą bombardujących samolotów

Kilkanaście lat później powstało drugie państwo kurdyjskie, czyli Republika Mahabadzka, ale nie obejmowało masywu Araratu, ale miało przynajmniej na niego ładny widok. Republika Mahabadzka powstała, bo niektórzy Kurdowie żywili nadzieję, że świat po drugiej wojnie będzie lepszy i pozwoli Kurdom na posiadanie małego skrawka niewiele wartej ziemi. Ale to że jest niewiele warta, nie oznacza, że można sobie ot tak powołać państwo. Kurdowie rozgościli się pomiędzy Rosją a Zachodem uznawszy, że takie położenie przyniesie im szczęście i że ktoś przejmie się ich losem. Oczywiście nikt nie przejął się ich losem i jak już Rosjanie dogadali się z Zachodem w sprawach podziału, co kto bierze, Kurdowie zostali zostawieni przez Rosjan. Przywódca Kurdów miał niewiele wyjść i wolał poddać i poświęcić siebie, niż kontynuować walkę z siłami irańskimi. Poświęcenie siebie oznaczało, że gdy się poddał, został osądzony, skazany i powieszony. Razem z nim powieszono jego brata, żeby było im raźniej. Nie zapomniano też o dalszej rodzinie. Spalono też książki, żeby słuch o Kurdach poszedł z dymem.

Rzeź Ormian miała miejsce tak mniej więcej sto lat temu. Jej dalekosiężnym efektem jest między innymi postać malarza Rabo Karabekiana. Jest nim też zespół System of a Down. System of a Down nagrał utwór „Holy Mountains”. Świętą górą (Świętymi górami) jest oczywiście Ararat (a właściwie dwa jego szczyty: Mały i Wielki).

Powieszony przywódca Republiki Mahabadzkiej nazywał się Muhammad Qazi. Egzekucję wykonano w stolicy republiki: Mahabadzie, a dokładnie na głównym placu Mahabadu: Chahar Cheragh.