sobota, 30 stycznia 2016

Stolarstwo w cieniu żółtopuzików bałkańskich. Czyli rzecz o arkach, Rabo Karabekianie, Serj Tankianie i deszczu

The Doors, zespół, który już tu zabłysnął w osobie swego poetyckiego wokalisty, zaczerpnął swą nazwę z tytułu książki Aldousa Huxleya, który także tu się pojawił, prowokując za pośrednictwem swej żony Laury, do nadania imienia dziewczynce, która później stała się Winoną i zakochała się w nożycorękim monstrum. The Doors, jako zespół rockowy potrzebował sceny, na której mógłby zaprezentować swoje muzyczne wdzięki i ekspresyjnego frontmena. Rockowa scena to może być skomplikowana sprawa i jej przygotowanie wymaga siły, sprawności i umiejętności technicznych. Do jej przygotowania należy znaleźć silnego, sprawnego i pełnego umiejętności technicznych człowieka. A najlepiej kilku. To nie miejsce dla osoby, która boi się frezarki górnowrzecionowej, nie potrafi odróżnić wiertła widiowego od wiertła koronowego. To jest miejsce dla osoby, która potrafi wszystko: być żołnierzem, komandosem, kowbojem, naukowcem, policjantem do zadań specjalnych (szczególnie w Los Angeles, gdzie The Doors, grało wiele koncertów), złodziejem, chirurgiem naczyniowym, milionerem, prezydentem itd.. Innymi słowy to powinna być osoba, która doskonale radzi sobie tak z młotkiem, jak i ze statkiem kosmiczny. Konfrontując wymagania z rzeczywistością kandydatów staje się jasne, że najlepszym rozwiązaniem będzie zaangażowanie Harrisona Forda, stolarza o wszechstronnych umiejętnościach. Co też uczyniono.

Niestety H. Ford nie traktował sprawy poważnie gdyż albo przewidywał, że dni Jima Morrisona są policzone i że to liczenie nie będzie zbyt długie, albo, że jako stolarz i pracownik sceny nie będzie miał szans u Calisty Kay Flockhart, która akurat wtedy miała dopiero kilka lat.

Harrison Ford zamiast porzucić aktorstwo na rzecz stolarstwa porzucił stolarstwo na rzecz aktorstwa i zamiast tworzyć drewniane piękno wolał walczyć z Imperium, zakochać w kobiecie o śmiesznej fryzurze, która miała sepleniącego ojca i narzeczonego, do którego strzelała wszystkim, co jej wpadło w ręce, a który i tak zmarł napruty, jak umierający Jim Morrison, w najlepszym wieku do umierania, czyli mając trzydzieści trzy lata. Tymczasem H. Ford zaangażował się w niepokojące i bezsensowne przygody, z których wychodził zwycięsko dopóki nie spoczął w karbonicie. To na chwilę zatrzymało jego nieziemskie wyczyny. Chociaż nie wiem dlaczego akurat w karbonicie, który w końcu jest zwykłym materiałem wybuchowym. Musiało to być jednak nieprzyjemne doświadczenie, bo zrobił sobie przerwę na badania archeologiczne. Zamiast jednak zaangażować się w zwykłe czyszczenie kamieni, odnajdywanie miejsc pochówku i odtwarzanie niezapisanych dziejów, a przynajmniej naprostowywanie kłamstw i kłamstewek zawartych, jak powszechnie wiadomo, w słowach pisanych, on bierze się za odnalezienie akacjowej skrzyni, w której można znaleźć laskę, mannę i bardzo ważne kamienne tablice, na których wyryto życiowe zalecenia i których treść nie jest do końca znana i pewna, wiec ich odnalezienie było i jest dosyć pożądane. Może w końcu dałoby się ustalić jedną wersję i wszyscy żyliby długo i szczęśliwie. Nie ulega wątpliwości, że zaczyna się o tego, że ktoś czytającego uratował, poprzez przeprowadzenie zuchwałej i pełnej przygód ucieczki z Egiptu, która trwała czterdzieści lat. Ucieczka ta o tyle jest interesująca, że średnio wędrowali tak mniej więcej trzysta metrów dziennie. Podczas tej ucieczki, dowódca uciekających wspiął się na górę Synaj (2285 m n.p.m) i gdzie otrzymał od pomysłodawcy ucieczki kamienne tablice, które zawierały wskazówki, jak się należy zachowywać. Wskazówki te zerżnął od swojej koleżanki po fachu imieniem Maat. Niestety jednak ci, do których słowa wyryte na tablicach były skierowane, nie za bardzo chcieli im się podporządkować, więc dowódca rozbił je, gdy się mocno zdenerwował i nie miał na kim się wyżyć. Później odczuł skruchę, że nie potrafi panować nad własnymi nerwami, więc już sam, własnoręcznie, wyrył to co już było wyryte, ale zostało rozbite. I stąd wszystkie nieporozumienia, bo dowódca był starszawy i nie wszystko musiał dokładnie pamiętać. I te drugie tablice znalazły się a skrzyni z drzewa akacjowego, aby zaginąć dopóki dzielny H. Ford nie wpadł na ich trop.

Dla H. Forda było to traumatyczne doświadczenie, bo poszukując skrzyni znalazł się w wśród tysięcy węży a strasznie się ich bał. Na szczęście nie były to węże ale jaszczurki, więc nie miał się czego bać. Tymi jaszczurkami były żółtopuziki bałkańskie, których nie powinno być w Egipcie. Podejrzewam jednak, że egipski trop arki jest tropem fałszywy. Po pierwsze, arka była zrobiona głównie z drewna, a drewno słabo wytrzymuje trudy czasu. Po drugie zawiera dużo złota, a złoto przyciąga, po trzecie Nabuchodonozor potrafił budować (oczywiście nie swoimi rękami) ale i niszczyć.
Oczywiście istnieje też możliwość, że potomkowie Bilkis i Salomona zawinęli skrzynię i schowali ją w etiopskim Aksum, a Aksum jest całkiem niedaleko od Hareru. Dzień drogi autostradą. No, ale tam nie ma autostrady.
 W swojej historii naród, za którym stoją te wszystkie ciekawe historie, zbudował dwie słynne arki. Jedną dla wspomnianych kamiennych tablic, drugą dla ośmiu osób i sparowanych wszystkich zwierząt. Ta druga musiała być więc większa. Okazało się, że wcale nie była taka duża, więc ktoś musiał, albo był słaby w liczeniu gatunków zwierząt, albo zwierzęta, jak Han Solo, zostały zamrożone w karbonicie i bardzo sprytnie poustawiane. Możliwe też, że dowódca tej drugiej arki był genetykiem i zabrał tylko materiał genetyczny, a później, gdy była taka potrzeba odtworzył to, co zginęło. Miał na to sporo czasu, bo żył prawie tysiąc lat. Druga arka była łodzią, jej dowódcą był Noe, a cała historia wzięła się stąd, że niemoralne zachowanie sprowadziło na świat gniew tego, który włada deszczem, co zaowocowało wielka ulewą. Pozwolę sobie tutaj na cytat, wyjaśniający niemoralności i cechujący się żelazną moralną i nie tylko moralną logiką:
„A kiedy ludzie zaczęli się mnożyć na ziemi, rodziły im się córki.  Synowie Boga, widząc, że córki człowiecze są piękne, brali je sobie za żony, wszystkie, jakie im się tylko podobały. Wtedy Bóg rzekł: «Nie może pozostawać duch mój w człowieku na zawsze, gdyż człowiek jest istotą cielesną: niechaj więc żyje tylko sto dwadzieścia lat». A w owych czasach byli na ziemi giganci; a także później, gdy synowie Boga zbliżali się do córek człowieczych, te im rodziły. Byli to więc owi mocarze, mający sławę w owych dawnych czasach. Kiedy zaś Pan widział, że wielka jest niegodziwość ludzi na ziemi i że usposobienie ich jest wciąż złe, żałował, że stworzył ludzi na ziemi, i zasmucił się. Wreszcie Pan rzekł: «Zgładzę ludzi, których stworzyłem, z powierzchni ziemi: ludzi, bydło, zwierzęta pełzające i ptaki powietrzne, bo żal mi, że ich stworzyłem»”

No i nastał deszcz. Deszcz to woda spadająca w postaci kropel na ziemię, żeby nie było wątpliwości. Intensywny deszcz to taki, podczas którego spada powiedzmy 10 mm wody, czyli dziesięć litrów na metr kwadratowy, w ciągu godziny. Zakładając więc, że mamy do czynienia z prawdziwą nieprzerwaną ulewą, że na godzinę spada prawie dwa centymetry wody, że woda nie wsiąka, nie paruje to w ciągu doby spadłoby pół metra wody. Po roku byłoby to powiedzmy 200 metrów. Zaokrąglam w górę. Po dziesięciu latach 2000 metrów. Zakładając, że zgodnie z założeniem woda miała przykryć cały ląd, ulewa powinna trwać czterdzieści cztery lat, zakładając, że sprowadzający deszcz dobrze znał geografię (na upartego można jeszcze odliczyć kilka lat – należy przecież uwzględnić średnią wysokość gruntu nad poziom morza; będą to jakieś cztery lata). Czterdzieści lat w łodzi, z tymi wszystkimi, pewnie zamrożonymi w karbonicie zwierzętami, z własnymi synami i ich żonami, to musiało być mocno psychicznie obciążające żeglowanie.

Gdy wody opadły arka osiadła na górze Ararat (5137 m n.p.m.), co może sugerować, że znajomość geografii nie była najlepsza. W okolicy były dostępne wyższe góry, można było popłynąć na Demawend (5671 m n.p.m.) czy Elbrus (5642 m n.p.m. – to już było naprawdę za miedzą). Chociaż należy też pamiętać, że gołąb doleci daleko, ale pod warunkiem, że sobie od czasu do czasu gdzieś przysiądzie.

Ararat jest wulkanem. Wulkany mają to do siebie, że raz na jakiś czas wybuchają. Ararat nie jest wyjątkiem i w 1840 roku jego erupcja zabiła około dziesięciu tysięcy osób, czym stworzył więź z trzęsieniem Ziemi w San Juan. Ararat znajduje się na terytorium Turcji ale bardzo blisko Iranu i Armenii; cokolwiek to znaczy. Górę trudno zdobyć, bo trudno zdobyć specjalistyczny sprzęt umożliwiający jego zdobycie, w postaci specjalnego pozwolenia. Góra opiekują się tureccy wojskowi. Oprócz arki z Araratem wiąże się kilka głośnych historii. Jest między innymi symbolem nauki jaką Turcy pobrali od Niemców. Nauka dotyczyła tego, co należy zrobić z tymi, którzy są a nie powinni być. Jak Niemcy zrobili z Harero, tak Turcy zrobili z Ormianami. Teraz Ormianie mogą ze swojej stolicy podziwiać ich symboliczną górę, ale nie mogą tam pójść, bo jest to za granicą. Różnica pomiędzy Niemcami a Turkami jest taka, że ci pierwsi zrobili i się przyznali, później zrobili jeszcze raz i znowu się przyznali, a ci drudzy zrobili i się nie przyznali

Ararat to też miejsce powstania pierwszego państwa Kurdów. Nie istniało zbyt długo i oczywiście zostało krwawo zlikwidowane, głównie za pomocą bombardujących samolotów

Kilkanaście lat później powstało drugie państwo kurdyjskie, czyli Republika Mahabadzka, ale nie obejmowało masywu Araratu, ale miało przynajmniej na niego ładny widok. Republika Mahabadzka powstała, bo niektórzy Kurdowie żywili nadzieję, że świat po drugiej wojnie będzie lepszy i pozwoli Kurdom na posiadanie małego skrawka niewiele wartej ziemi. Ale to że jest niewiele warta, nie oznacza, że można sobie ot tak powołać państwo. Kurdowie rozgościli się pomiędzy Rosją a Zachodem uznawszy, że takie położenie przyniesie im szczęście i że ktoś przejmie się ich losem. Oczywiście nikt nie przejął się ich losem i jak już Rosjanie dogadali się z Zachodem w sprawach podziału, co kto bierze, Kurdowie zostali zostawieni przez Rosjan. Przywódca Kurdów miał niewiele wyjść i wolał poddać i poświęcić siebie, niż kontynuować walkę z siłami irańskimi. Poświęcenie siebie oznaczało, że gdy się poddał, został osądzony, skazany i powieszony. Razem z nim powieszono jego brata, żeby było im raźniej. Nie zapomniano też o dalszej rodzinie. Spalono też książki, żeby słuch o Kurdach poszedł z dymem.

Rzeź Ormian miała miejsce tak mniej więcej sto lat temu. Jej dalekosiężnym efektem jest między innymi postać malarza Rabo Karabekiana. Jest nim też zespół System of a Down. System of a Down nagrał utwór „Holy Mountains”. Świętą górą (Świętymi górami) jest oczywiście Ararat (a właściwie dwa jego szczyty: Mały i Wielki).

Powieszony przywódca Republiki Mahabadzkiej nazywał się Muhammad Qazi. Egzekucję wykonano w stolicy republiki: Mahabadzie, a dokładnie na głównym placu Mahabadu: Chahar Cheragh. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz