piątek, 22 stycznia 2016

Głębokie kopanie w poszukiwaniu grzybów, Paula Gauguina, Jacquesa Brela, natchnienia i Wojownika Tęczy

Kopać. Czasami dobrze jest sobie pokopać. Nie to, że od razu kogoś, zwierzę czy przystanek autobusowy. Bardziej łopata i dołek, w którym można zasadzić pietruszkę albo świerk, albo wylać fundamenty, albo wyłożyć torami i usprawnić miejską komunikację, albo wydobyć węgiel, dzięki czemu zamiast spoczywać pod ziemią może wzbogacić krajobraz o malownicze górki, gotowe przyjąć saneczkarzy, gdy tylko spadnie śnieg. Niektórzy chcą jednak kopać głębiej i ja to rozumiem. Zasada życiowa mówiąca, że głębiej, wyżej, dalej, szybciej, więcej i mocniej w przeciwieństwie do płyciej, niżej, bliżej, mniej i słabiej jest podstawą naszego szczęścia, pozytywnych emocji, pamięci i rozkoszy. Można mnożyć Ilustrujące i pouczające przykłady albo włączyć dowolny kanał sportowy. Jedną z konkurencji, których nie można obejrzeć na żadnym kanale sportowym jest konkurencja w kopaniu dołków. W pewnym momencie porzuca się jednak łopaty a chwyta za świdry. W tej konkurencji prowadzą Rosjanie, którzy doświdrowali się do głębokości ponad dwunastu kilometrów. Dwadzieścia lat świdrowali, aby tę dziurę o średnicy mniej więcej dwudziestu centymetrów przykryć metalową czapką i zaśrubować kilkunastoma śrubami, a całą instalację zostawić na pastwę wichrów Półwyspu Kolskiego. Wcale im się nie dziwię, w końcu tenże półwysep nie dość, że zimny, deszczowy, śnieżny to jeszcze jest jednym wielkim nuklearnym śmietnikiem, na którym renifery pożerają trawę wśród resztek podwodnych okrętów i ich reaktorów.

Niewątpliwie odwiert SG-3 jest wielkim sukcesem ludzkości i pokazuje jej wspaniałą drogę do poznania prawdy o matce Ziemi. Wystarczy pobawić się trochę w matematykę, w dzielenie i mnożenie, aby uzmysłowić sobie jak wiele osiągnęliśmy. Oto i owa zabawa. Gdybyśmy zrobili globus o średnicy jednego metra, to, uwzględniając skalę, na półwyspie Kolskim jest dziura o głębokości jednego milimetra. W tej skali Himalaje dałoby się wyczuć pod palcami (0,6 mm), może nawet Tatry (prawie 0,2 mm), gdy ktoś ma czuły dotyk, ale myślę, że górami Świętokrzyskimi byłby problem (0,05 mm). W tym układzie, gdyby zgromadzić całą ziemską wodę (całą, calutką, oceany, jeziora, rzeki, chmury, morza i studnie, parę wodną, akwaria, święte źródełka i to wszystko co pod powierzchnią to wtedy na naszej pomniejszonej Ziemi byłoby tak z milimetr wody. Można by polizać. Pozostając w tym pomniejszeniu Jurij Gagarin wzniósł się na grubość palucha u nogi.

Oczywiście kopać można wszędzie. Harer w Etiopii jest tak samo dobrym miejscem do kopania, jak działka nad Bugiem. Gdyby jednak w Harerze kopać głębiej, głębiej, głębiej i jeszcze głębiej to, uwzględniając bardzo niewielką pomyłkę w pionowości kopania dokopalibyśmy się do Paula Gauguina albo Jacquesa Brela. Obaj panowie nie żyją. Gdybyśmy kopali jeszcze ze dwa metry to wydobylibyśmy się na powierzchnię we Francji i byłaby to powierzchnia Hiva Oa z widokiem na Atuonę. Następnie proponowałbym wspiąć się na Temetiu, skąd rozciąga się imponujący widok. Paul Gauguin i Jacques Brel spoczywają obok siebie, niemal ramię w ramię, chociaż wcześniej nie dane im było się poznać. Pierwszy umarł ponad ćwierć wieku zanim ten drugi się urodził. Pierwszy malował drugi śpiewał i grał, obaj spędzili ostatnie swoje lata na wyspie Hiva Oa i obaj tam spoczęli po wieczność (chociaż Brel na umieranie przeniósł się do Francji). Nie byli długowieczni. Hiva Oa to oczywiście wyspa na Ocenia Spokojnym, należąca do archipelagu Markizów, które są zamorską częścią Francji, zwaną Polinezją Francuską.

Jacques Brel, gdy dowiedział się, że ma raka rzucił śpiewy i aktorstwo, spakował się, zabrał swoich bliskich i popłynął w świat. Matka natura dała mu jeszcze kilka lat, więc kawał świata przeżeglował. Polinezja Francuska w czasie, gdy Jacques Brel po niej i w jej okolicach żeglował, była piękna. Myślę, że z powodu tego piękna Paul Gauguine tam osiadł, ale na prawdziwe piękno niestety przybył za wcześnie, a znając ograniczoności ciała, to w ogóle urodził się za wcześnie.

Piękno Polinezji Francuskiej wzięło się stąd, że Algieria uzyskała niepodległość i pomimo pewnej przychylności na francuskie upiększanie świata, nie była do końca przekonana czy to dobry pomysł, aby Francja dalej przeprowadzała swoje próby z bronią jądrową. Francji nie pozostało więc nic innego, jak znaleźć inny poligon i wybór padł właśnie na Polinezję. Po pierwsze to daleko od Europy więc potencjalny (był wtedy zwykłym „Sir William’em Hardym”), ale już pływający Rainbow Warrior miał kawał drogi. Po drugie są tam piękne palmy i girlandy kwiatów. Po trzecie Tahitianki słynęły ze swej seksualnej otwartości, która była pożądana i podejrzana. Po czwarte wody tam były błękitne. Francuzi tak się rozpędzili, że przez trzydzieści lat utrzymali średnią liczbę detonacji jądrowych na poziomie jedna na dwa miesiące. I właśnie zbliżamy się do dwudziestej rocznicy ostatniego testu (ostatni test 27 stycznia 1996 roku). Od 1966 do 1974 roku zdetonowali tam łącznie kilkadziesiąt bomb o sumarycznej sile siedemset razy większej niż bomba zrzucona na Hiroszimę. Wybuch jądrowy to fascynujący widok, wciągający, hipnotyzujący.

Może kiedyś Brel wspiął się na Temetiu, usiadł na szczycie i spojrzał na południe szukając natchnienia, i natchnienie pojawiło się za sprawą wspaniałego zastosowania tego fascynującego swoją prostotą wzoru, który liczy już ponad sto lat, a który zawdzięczamy Albertowi Einsteinowi.

Może dlatego Marlon Brando tak hipnotyzująco zagrał w „Czasie Apokalipsy”; gdy francuskie wojsko bawiło się swoimi zabawkami on bawił się z Polinezyjką Francuską Taritą, która powiła mu nieszczęśliwe dzieci.

Załodze Rainbow Warrior widoki się jednak nie podobały więc francuscy komandosi musieli zatopić ich statek przy pomocy dwóch bardziej konwencjonalnych bomb, z których druga zabiła Fernando Pereira, który miał trzydzieści pięć lat i pecha. Rząd francuski nie przyznał się do winy, ale nowozelandzka policja złapała dwóch zamachowców, trzech złapała australijska policja, ale ich zwolniła. Gdy ich zwolniła popłynęli dalej jachtem, przeskoczyli do okrętu podwodnego i wrócili szczęśliwie do Francji. Jacht zatopili. Jacht nazywał się Ouvéa w nawiązaniu do wyspy Ouvéa, które też należy do Francji. Jacht zatopili, żeby pokazać co się stanie z wyspą Ouvéa, gdy poziom oceanów się podniesie. Nie byli mocni z geografii, bo najwyższy szczyt Ouvéa ma 42 metry, a nikt nie przedstawia scenariuszy, w którym ocean podniesie się o 42 metry. Francja nie przyznała się ale przegrała sprawę i zapłaciła Greenpeace osiem milionów dolarów i jeszcze sześć i pół Nowej Zelandii (zanim zapłacili to Nową Zelandię straszyli) w zamian za zwolnienie jej dwóch agentów, którzy mieli odbyć karę na atolu Hao (francuskim). Mieli tam raczej dobre warunki i byczyli się tam przez ponad dwa lata. Żeby pobyt był jeszcze milszy jednemu agentowi, który był agentką przysłano z Francji męża, aby mogli płodzić nowe agenciątka. Po zwolnieniu zostali awansowani. W sumie działali zgodnie z rozkazem, a słuch o tym, kto wpadł na pomysł z zatopieniem Tęczowego Wojownika (Wojownika Tęczy), dawno zaginął. Osiem milionów dolarów to kupa kasy, za którą Greenpeace kupiła drugiego Wojownika, który wcześniej był  Kaszmirem. Jego nikt nie zatopił ale przemienił w nawodny szpital u brzegów Bangladeszu. Teraz nazywa się Rongdhonu, co można przetłumaczyć (z języka Bengali) jako Tęcza.

Polscy miejscowi komandosi z glutem wiszącym u nosa też walczyli z Tęczą. Nie przypłynął po nich żaden okręt podwodny i nikt nie zapłacił za nich ani centa. Siedem razy podpalali Tęczę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz