środa, 3 września 2025

Opowiadanie konkursowe nienominowane (opowiadania.org; hasło przewodnie: czerwona flaga). Opowiadanie bez obróbki redaktorskiej.

 Rafał Harer

Co skrywa fosa?


Pałac budził się o piątej a o siódmej tętnił życiem. Północne skrzydło jednak spało. Kotary były zasunięte, rolety opuszczone, ciężkie drzwi zamknięte. Ani stukania obcasów, ani spadające patelnie, ani pokrzykiwania kucharzy, ani nerwowość ministrów, nawet szczęk sprawdzanej broni czy silniki gotowych do jazdy samochodów nie przenikała do północnego skrzydła. Przenikały do wysokiej wieży. Wieża była najwyższym budynkiem w państwie. Państwo nie było duże ale nie było też takie całkiem małe. Wieża była bardzo wysoka. Wszyscy mieszkańcy państwa byli z niej bardzo dumni. Pałac był zwykłym pałacem. Ale wieża nie była zwykłą wieża. Wieżę zwieńczał maszt. Na maszcie powiewała flaga. Wieża była wysoka, maszt był potężny a flaga ogromna. Państwo nie było duże ale nie było też takie całkiem małe a z każdego miejsca owego państwa można było flagę zobaczyć. Wieża stała obok pałacu. Wieża i pałac stały na górze. To była najwyższa góra w państwie, które poza kilkoma wzgórzami, mogło poszczycić się wyłącznie równiną. To nie była wysoka góra ale jedyna, co czyniło ją najwyższą. Na płaski szczyt, na którym był pałac i wieża prowadziła jedna kręta droga, jeden zwodzony most. Zwodzony most podnoszono raz w roku, żeby sprawdzić, czy zwodzenie działa. Pozwalał przekroczyć fosę. Fosa była kiedyś jeziorem, później stała się fosą, by skończyć jako błotnisty rów pełen historii, w której nikt nie grzebał. Gdy fosa była jeziorem zdobycie góry i pałacu, który wtedy był zamkiem, było bardzo trudne. Wymagało umiejętności pływania w zbroi lub posiadania łodzi. Nikt nigdy nie próbował zdobyć ani zamku ani pałacu, ani wpław, ani łodzią, ani przekraczając zwodzony most, ani pokonując fosę wypełnioną błotem, ani wypełnioną wodą. Nikt nie próbował nawet wtedy, gdy na maszcie powiewała czarna flaga.

Magazyn flag mieścił się na pierwszym piętrze wieży. Każda flaga była uprana, wyprasowana, złożona i gotowa. To wcale nie jest takie proste, tak wielką flagę uprać, uprasować, złożyć ani wywiesić. Na parterze flagi prano, prasowano i składano. Złożone przenoszono na pierwsze piętro. Do magazynu. Odpowiedzialny za flagi, za upranie, uprasowania, złożenie, zmagazynowani i wywieszenie był minister flagi. Był ministrem flagi ale właściwie to powinien być ministrem flag. Pomimo tego, że był odpowiedzialny za pranie, prasowanie nawet wywieszenie minister flagi nigdy nie uprał, nie uprasował, nawet nie wywiesił ani jednej flagi. Był odpowiedzialny więc nadawał sprawom bieg, sprawdzał i kontrolował. To on był pierwszym, który wiedział, która flaga powędruje na maszt. Ale nie on decydował. Decydował prezydent, który o siódmej, gdy pałac już tętnił życiem, wciąż spał. Spał w północnym skrzydle. To było skrzydło prezydenckie.

Do skrzydła prezydenckiego prowadził tylko jeden korytarz. Korytarz był długi i wysoki a strzegło go zawsze ośmiu doborowych żołnierzy, z których każdy wart był ośmiu zwykłych żołnierzy. Ze skrzydła prezydenckiego można było wyjść tym samym korytarzem albo dwoma tajemnymi przejściami. Były to zwykłe, tajemne przejścia typowe dla pałaców i ich tajemnic.

Prezydent był prezydentem ale niewiele różnił się od króla. Wybrali go wszyscy mieszkańcy równiny, kilku wzgórz a nawet pałacu. Wybrany postanowił w pałacu, w północnym skrzydle zostać i być trochę jak król. Wszystkim ten pomysł się spodobał. Zyskali trochę spokoju i króla, który był trochę prezydentem i trochę królem. Prezydentem mógł być każdy, każde państwo mogło się pochwalić swoim prezydentem, ale tylko nieliczne mogły się pochwalić królem. Tym bardziej królem wybranym. Wszyscy mieszkańcy równiny byli dumni ze swojego prezydenta i tylko nieliczni mieszkańcy kilku wzgórz nie tylko nie byli z niego dumni ale też go nie lubili.

Prezydent o tym wiedział i dlatego korytarz był strzeżony przez ośmiu doborowych żołnierzy, rolety były przeciwpancerne a o tajemnych wyjściach wiedzieli nieliczni. Prezydent trochę się bał tych nielicznych mieszkańców wzgórz, którzy go nie lubili. Wcale nie musiał się ich bać. To, że go nie lubili, nie oznaczało, że chcą go zgładzić, skazać albo wtrącić do lochu. Tym bardziej, że nikt już nikogo potajemnie nie zgładzał i rzadko kogoś skazywano. Pałac, jak na pałac, który był kiedyś zamkiem, przystało, miał swoje lochy, do których można wtrącać, ale nikt nie pamiętał jak tam trafić. Pałac był zwykłym pałacem i jak na pałac, który był kiedyś zamkiem, przystało miał swojej tajemnice. Miał tajemne wyjścia z północnego skrzydła, o których wiedzieli nieliczni i miał lochy, do których prowadziły drogi, o których nikt już nie pamiętał.

Prezydent, gdy został prezydentem bardzo polubił bycie prezydentem. Wstawał wcześnie a spać kładł się późno i przez cały dzień prezydentował. Państwo nie było małe ale nie było też duże i prezydent nie miał zbyt wielu obowiązków. Po kilku miesiącach prezydentowania, gdy wszystko zostało już zarządzone, decyzje podjęte, kierunki ustalone, wizje roztoczone popadł w melancholię, z której przez wszystkie te prezydenckie lata nie mógł się otrząsnąć. Pomysł, żeby prezydentem zostać na stałe, z początku wydawał się genialny lecz z każdym rokiem, a nawet dniem, genialność kruszała i trochę król, trochę prezydent czuł, że genialność pomysłu jest farsą, on sam jest pstrokatym bohaterem owej farsy i farsa ta jest niczym loch, do którego sam się wtrącił, a z którego nie ma tajemnego wyjścia. Prezydent wieczorem stawał w oknie i rozglądał się po swoim królestwie. Patrzył też na zwodzony most i wypełnioną błotem fosę. Gdyby chciał wyjść w stroju pastuszka i nierozpoznanym zwiedzić swoje państwo mógłby to zrobić przechodząc mostem lub tytłając się w błocie. Prezydent nie miał stroju pastuszka. Mógłby zażyczyć sobie stroju pastuszka – był przecież trochę królem. Mógł nawet zażyczyć sobie, żeby go nie rozpoznawano. Mógł wywiesić odpowiednią flagę.

O ósmej pięćdziesiąt z kuchni wyruszała pokojówka. Pokojówka niosła tacę. Na tacy miała sok, jajko na miękko, owoc, bułeczkę, twarożek i kawę. Kawa była czarna i mocna. Doborowi żołnierze otwierali drzwi i śledzili jej kroki.

Stawała przed drzwiami prezydenckiej sypialni, odstawiała tacę na stolik do odkładania tacy i dokładnie o dziewiątej pukała do drzwi prezydenckiej sypialni.

O dziewiątej prezydent a jednak trochę król nie spał. Obudził się kilka minut wcześniej, przez chwilę albo trochę dłużej zdezorientowany leżał w ciemnościach, włączał lampkę, patrzył na zegar i czekał na pukanie. Usłyszawszy je, wstawał, zakładał szlafrok, zerkał przez wizjer i otwierał zamki drzwi. Drzwi były grube, pancerne. Gdyby po drugiej stronie zamiast pokojówki czaił się doborowy oddział morderców prezydent mógłby czmychnąć tajemnym przejściem, bo sforsowanie drzwi zajęłoby doborowym mordercom tyle czasu, że zanim by je sforsowali, prezydent mógłby zaskoczyć ich z grupą doborowych żołnierzy od strony długiego i wysokiego korytarza. Nie chciał pamiętać, że jeśli po drugiej stronie drzwi byliby doborowi mordercy to on nie miałby do dyspozycji doborowych żołnierzy. Prezydentowi nie zależało ale bał się.

Jadł w milczeniu, wolno, spokojnie a pokojówka rozsuwała zasłony i podnosiła rolety. Sypialnię wypełniało światło pomimo tego, że było to północne skrzydło. Kończył śniadanie wypijając ostatni łyk kawy i szedł do łazienki. Był trochę królem ale jednak prezydentem więc siadał na wykwitnie zdobionym sedesie. Każdego dnia był zdziwiony, że pomimo niemal królowania po chwili nie pachniało kwietną łąką ani królewską bryzą. Brał szybki prysznic a potem się ubierał, nie do końca tak jakby chciał jako król ale bardziej tak jak powinien jako prezydent,

Ubrany szedł do gabinetu, w którym czekał na niego, minister. Minister flagi. Patrzył przez okno, przez chwilę kontemplował widok równiny ułożonej u stóp góry, kontemplował odległe a jednak wyraźnie widoczne wzgórza i szeptał do ministerialnego ucha. Minister flagi był więc pierwszym, poza samym prezydentem oczywiście, który wiedział która flaga zastąpi flagę dnia poprzedniego.

Minister flagi potakiwał i sprężystym krokiem kierował się do wysokiej wieży, na szczycie której wciąż powiewała flaga dnia poprzedniego. A była to flaga szara. Dnia poprzedniego wszyscy mieszkańcy państwa byli ponurzy, odburkiwali „dzień dobry” na wyburczane „dzień dobry”, pary milczały w zawziętości, dzieci płakały i nie chciały jeść. Flaga szara zastąpiła niebieską. Gdy na maszcie powiewała niebieska flaga wszystkich mieszkańców państwa przepełniała melancholia. Siadali na fotelach i wpatrywali się w dal. Niebieska flaga zastąpiła żółtą. Dzień z żółtą flagą był dniem pełnym uśmiechów i radości. Dzień pełen uśmiechów i radości nastąpił po zielonej fladze. Gdy zielona flaga powiewała na maszcie mieszkańcy państwa spacerowali, jeździli na rowerach i wspinali się na wzgórza. Zanim zieloną flagę wciągnięto na masz na maszcie powiewała brązowa flaga. Gdy na maszcie powiewała brązowa flaga wszyscy ciężko pracowali, przekraczali normy i brali nadgodziny.

W magazynie na pierwszym piętrze wysokiej, zwieńczonej masztem, wieży, było setki flag. Niektóre na maszcie pojawiały się rzadko, a niektóre częściej. Gdy flaga rozpoczynała dzień wszyscy wiedzieli, jaki on będzie. Mieszkańcy państwa wiedzieli jaki dzień zapewni im każda z flag. Uczyli się tego w szkołach, chociaż nie musieli. Nie musieli bo znali znaczenie każdego koloru flagi wysysając je z mlekiem matek, z pierwszym krokami, z pierwszymi siniakami i pierwszymi książeczkami.

Minister flagi opuszczał północne skrzydło i sprężystym krokiem szedł do wysokiej wieży. Tam wydawał polecenia. Pracownicy wieży sprawnie zmieniali flagę rozpoczynając nowy dzień. O dziesiątej flaga dnia dzisiejszego musiała powiewać na maszcie. Przed dziesiątą mieszkańcy państwa wychodzili przed domy i patrzyli w kierunku jedynej góry, w kierunku wieży i czekali. Niektórzy, ci bardziej niecierpliwi stali tak od prawie godziny. Nie musieli wychodzić. Na drugim kanale telewizji, kanale flagi, bez przerw trwała transmisja flagi. Ci, którzy mieszkali na krańcach państwa czasami korzystali z lornetek. Tuż przed dziesiątą, gdy wczorajsza flaga znikała, serca mieszkańców państwa zamierały, oddechy przyśpieszały.

Nieliczni mieszkańcy wzgórz, którzy prezydenta nie lubili, uważali i czasami głośno o tym mówili, chociaż niewielu chciało słuchać, że flaga dnia dzisiejszego powinna pojawiać się wcześniej. O ósmej. A nawet siódmej. Że dziesiąta to za późno. Czasami też niejasno tłumaczyli, że prezydent powinien wybierać taką flagę, jaka będzie najlepsza dla mieszkańców państwa, a nie taką, która odpowiada jego porannym humorom. Prezydent wiedział, że jeśli spełniłby te postulaty byłby bardziej prezydentem a mniej królem.

Flaga szara zniknęła a na jej miejsce wciągnięto flagę czerwoną. Flaga czerwona powiewała bardzo rzadko. Mieszkańcom państwa aż zakręciło się w głowie. Ośmiu doborowych żołnierzy zamieniło się w ośmiu doborowych morderców. Doborowi mordercy przeszli długim i wysokim korytarzem do skrzydła północnego, otworzyli niezaryglowane drzwi i posiekali trochę prezydenta a trochę króla. Posiekane szczątki cisnęli wprost do wypełnionej błotem fosy.


piątek, 16 maja 2025

Opowiadanie "W123"

 

(surówka; czyli bez obróbki redakcyjno-korekcyjnej; opowiadanie na konkurs audioteki (samochód Twardocha; jednowieczorowe)

Rafał Harer

W123

Czy ja się znam na umieraniu? Nie znam się. Czy ja się znałem na mechanice? Nie znałem się. Czy lubię mieć utytłane w smarze ręce? Nie lubię. Czy potrafiłem zmienić koło w samochodzie? Pewnie tak. Nie wiem, wcześniej nie próbowałem. Znam się na ubezpieczeniach. Aktuariusz ze mnie certyfikowany, garniturowaty, czystopaznokciowy. Na umieraniu się nie znam ale mam doświadczenie. Nie licząc ciotek, babć, wujków i dziadków, których umieranie było, ale takie bardziej wirtualne, takie o… jest, o…, jest chora, o… umarła, tak mi przykro, spotkało mnie jeszcze umieranie matki. Niespodziewana diagnoza, kilka miesięcy, dużo opiatów. To było przykre. Niemiłe. Jakby dotyczyło innego człowieka. Całkiem obcego. Do szpitala przychodziłem i czułem się tak jakbym odwiedzał jakąś przypadkową osobę, kogoś kogo wylosowałem przy wejściu, żeby nie czuła się samotna w swoim umieraniu. Jej tam nie było. Było jakieś obce ciało.

Odwiedzałem rodziców. Nie lubiłem ich odwiedzać. W ich domu czułem się dobrze może przez pół godziny. Nie czułem nostalgii minionego czasu. Denerwowali mnie. Przytłaczali mnie. Ich dom mnie przytłaczał. Byli z innego świata a ja za tym światem nie przepadałem. Te obiady, te rozmowy, ta kawa, ciasto, nawet ten kot. Firanki, klomby, kwiaty, to ich emeryckie życie.

Milczeliśmy albo mówiliśmy o nie splecionych ze sobą sprawach. Posługiwaliśmy się odmiennymi językami. Wychodząc czułem ulgę. Matka zachorowała, umarła i obiady się skończyły.

Tydzień po pogrzebie pojechałem do ojca. Nie było ciasta, nie było obiadu. Kawę wypiliśmy. Słów też nie było. Od wielu lat nie było między nami słów. Tak siedzieliśmy, nic nie zostało powiedziane a wszystko, co mogło być powiedziane, wybrzmiało. Oba byliśmy ciszą skrępowani, obaj wiedzieliśmy, że między nami nie ma słów, a cisza tylko pogłębiała tę świadomość. Zastanawiałem się ile jeszcze muszę poczekać, żeby móc pójść, żeby każdy z nas mógł sobie powiedzieć, że spędziliśmy razem trochę czasu. Ojciec jednak przerwał ciszę. Naprawię samochód, chodź, trochę pomożesz – powiedział. Nie odmówiłem, nie chciałem mu sprawiać przykrości. Mogłem powiedzieć, że się nie znam na mechanice. Mogłem powiedzieć, że się śpieszę, że praca, że córka, że spotkanie. Cokolwiek byleby tylko nie iść do śmierdzącego smarami garażu, garażu, w którym można znaleźć części do dawno zezłomowanej syrenki, do sprzedanego dużego fiata, do nieistniejących od dziesięcioleci rowerów, ogarów, wuesek.

Mercedes. To ten samochód ojciec chciał naprawić. Myślałem, że go sprzedał. Kiedyś wspominał, że ktoś zaproponował mu całkiem przyzwoitą kwotę. Już nie pamiętam kiedy ostatnio jeździł. Dawno. Kończyłem studia. Bardzo dawno. Zielony W123, dwulitrowa benzyna. Byliśmy nim nad morzem. Dwa razy. Byłem wtedy dzieckiem. Płynęliśmy w nim nad morze. Wystawiałem głowę za okno i łykałem wiatr.

Gdy skończyliśmy poprosił, żebym przyjechał mu pomóc, „jak będziesz miał czas, bo ja tu z nim siedzę codziennie”.

Przyjechałem po dwóch tygodniach. A potem co drugi dzień, a potem codziennie.

Podawałem klucze. Przytrzymywałem brudne kawałki metalu. Tytłałem się w smarze. Płukałem coś w nafcie. Wdychałem kurz i zdzierany szlifierką lakier.

Wracałem do domu i szukałem w necie zapleśniałych instrukcji. Oglądałem filmy, które pokazywały jak należy zrobić coś, czego nie wiedział jak zrobić. Właziłem do wanny i szorowałem paznokcie.

Powiedziałem, żeby zrobił sobie dzień wolnego. Że nie musi się przecież śpieszyć. Że nic się nie stanie, jak skończy tydzień później. Odpowiedział, że nie ma czasu, że musi zdążyć, zanim umrze, bo umiera. Każdy umiera, skomentowałem. Ja umieram bardziej, mam tylko kilka miesięcy, powiedział, naprawimy go i samochód będzie twój.

Naprawimy.

Nie zdążył. Nie naprawił. Silnik odpalał i pracował ładnie, równo. Karoseria lśniła. Zostało tylko tylne zawieszenie.

Miałem wszystkie potrzebne części, narzędzia i wystarczające umiejętności, żeby skończyć to tylne zawieszenie, ale sprzedałem go tak, jak zostawił go ojciec.

Wziąłem za niego kupę forsy. Przyjechał popatrzył, włączył silnik, sprawdził dokumenty, sprawdził dokumentacje wykonanych prac, sprawdził rachunki za części. Spojrzał na mnie jakby chciał coś powiedzieć, jakby chciał się targować, ale nic nie powiedział. Zapłacił. Kupiłem sobie ładny, czysty, pachnący, trochę sportowy samochód.

piątek, 10 stycznia 2025

Link do zbioru opowiadań "Ja mój wróg" (pdf z dysku googla).

 Mój zbiór opowiadań w całości ("Ja, mój wróg") do pobrania (PDF z dysku googla). Wydany w 2015 roku (pierwsza opublikowana przeze mnie książka). Opowiadanie pisane w czasach nosorożców włochatych (lata 90" minionego wieku). Niektóre są średnie, niektóre całkiem dobre, niektóra się zestarzały a inne nie. Przeczytanie niczym nie grozi, a Ci, którym się spodobają, mają gest i zasoby to mogą kupić ebooka (albo papier) albo poszukać innych moich książek (łącznie sześć; dwa zbiory opowiadań i cztery powieści). Ci, którym się nie spodobają też mogą (tylko po co?).

https://drive.google.com/file/d/1Wj8o5vpe-DTNO5uf-Wb488g6Y_liQnzB/view?usp=drive_link

PS. Jak nie działa to działa z facebookowego wpisu z dnia 8 listopada 2024.

piątek, 1 listopada 2024

Tym razem cztery opowiadania

 Tym razem cztery opowiadania (z których dwa bardzo lubię (i są, jak sądzę, całkiem niezłe): czyli „Doktor Strangelove” i „Mój przyjaciel świnia”) : „Mój przyjaciel świnia”, „Już nie boję się śmierci”, „Historia dobrej kawy, drobnego udaru, zagubionego miasta i tajemnicy żółtych zębów”, „Doktor Strangelove”.

Info:

Postanowiłem udostępnić moje opowiadania (pierwszą książkę). Jak komuś zależy na papierze albo ebooku (legimi, empik) to znajdzie z łatwością. A jak nie zależy i ma ochotę przeczytać to w najbliższych tygodniach wrzucę wszystkie opowiadania ze zbioru: "Ja, mój wróg". Książkę wydałem w 2015 roku ale opowiadania sięgają początków mojego borykania się z pisaniem (proszę więc o wybaczenie; jeszcze nie wiem, za co; ale coś się pewnie znajdzie; byłem wtedy prawie dzieckiem): część powstała w latach dziewięćdziesiątych (XX wieku dla precyzji). 

Technikalia:

Projekt okładki: Krzysztof Krawiec

Redakcja: Alicja Bojko

Korekta: Składnica Literacka

Skład i łamanie: Krzysztof Szporak

© Copyright by Rafał Harer

ISBN 978-83-942113-0-1


Mój przyjaciel świnia

Dobre są kundlowate wilczury i lekko upodwórzowione rottweilery.

Te ostatnie mają tendencję do tycia, dzięki czemu śmiem

twierdzić, że są najlepsze. Nie pogardzam też spanielami, choć

ogólnie nie znoszę typowych psów myśliwskich. Są za bardzo wybiegane

i trzeba im poświęcić sporo czasu, aby osiągnąć w miarę

sensowny efekt. Pies nie powinien mieć więcej niż rok, bo gdy jest

starszy, to wymaga kunsztu mistrza, którego ja jestem pozbawiony.

Zawsze wyczuwają, że coś im zagraża. Mają swoją zwierzęcą inteligencję

i szanuję je również za to. Nie chcę zadawać im cierpienia

ani sprawiać bólu, dobrze je karmię, mają też spore podwórko,

po którym biegają. Do rozpłodu zostawiam takie sztuki, które są

mi prawie obojętne. Zupełnie obojętne nie są nigdy. Najszybciej

tracę te ulubione, na końcu – te najbardziej wkurzające. Wspominałem

już, że je szanuję. Nie czuję się od nich ani lepszy, ani gorszy.

Mam jednak świadomość, że jestem swego rodzaju bogiem. Mam

władzę – może nawet za dużą.

Wszystko zaczęło się przez dziadka. Zawsze miał wiele psów,

lecz niektóre z nich od czasu do czasu znikały. Rodzice nic mi

nie mówili. Sami w jakiejś mierze w tym uczestniczyli. Pewnie też

się zajadali, ale wyczuwałem ten ich wstyd, którego nie rozumiałem.

Uzmysłowiłem sobie, co się dzieje, gdy miałem trzynaście lat,

przed świętami wielkanocnymi. Pamiętam, że mieliśmy dziewięć

psów wieczorem, a tylko sześć rano. Stół w tamte święta był porządnie

zastawiony. Rodzice domyślali się, że ja wiem, ale milczeli.

Nieśmiało zjadłem kęs i – czego się nie spodziewałem i co mnie

zdziwiło – zasmakowało mi. Jeden z tych trzech psów miał na imię

Kacper. To niesamowite uczucie jeść coś, co ma imię.

Zawsze lubiłem zwierzęta. Za ich szczerość i prostolinijność

w zachowaniu. Nigdy nie kombinują za plecami. Są uczciwe.

Dziadek zaczął chyba podczas wojny, choć nigdy mi tego nie

powiedział. Czasami wyrywało się rodzicom lub jemu w trakcie

rodzinnych dyskusji, kiedy byli przekonani, że ja niczego nie

rozumiem. Nie rozumiałem, ale pamiętałem. Te ciche, jadowite

zdania tkwiły w mojej pamięci, aż pojąłem. Dziadek często kłócił

się z moim ojcem. Ojciec krzyczał, że wojna się skończyła, a dziadek

wrzeszczał, że dla niego nigdy się nie skończy. W czasie wojny

dziadek jadł szczury. O tym dowiedziałem się przy okazji jednej

z awantur. Dziadek siedział, paląc papierosa, a ojciec stał nad nim,

machał rękoma i krzyczał: „To się musi kiedyś skończyć!”.

Nie wiem, czy dziadek jadał szczury po wojnie, ale ja tak. Dwa

razy. Jednego złapałem w pułapkę, wybebeszyłem, odciąłem mu

głowę i ogon, po czym uwędziłem. Był pyszny. Drugi miał obrzydliwy

smak. Rozchorowałem się z jego powodu. Przez niego inne

szczury złapane w pułapkę się marnują. Zakopuję je. Szkoda. Myślałem

o tym, aby je gotować i dawać psom, ale w końcu z tego

zrezygnowałem.

Mam ciężki gumowy młot z długim trzonkiem. Wciągam psa

do kojca, w którym nie może się ruszać, i walę go w głowę z całych

sił. Jedno uderzenie wystarcza. Dobijać musiałem dwa razy. Zadawanie

cierpienia jest bez sensu. Usiłuję wierzyć, że nic nie czują.

Często płaczę. Szczególnie wtedy, gdy zabijam psa, którego bardzo

lubiłem. Tak jednak musi być. Odbieram mu życie, najadam się

i cierpię. Jakaś forma sprawiedliwości. Niedoskonała. Martwego

wyciągam z kojca. Zazwyczaj z uszu i nozdrzy płynie mu krew,

a jego oczy są otwarte. Staram się w nie nie patrzeć, ale nigdy nie

wytrzymuję i moje żywe, a jego martwe spojrzenie się krzyżują.

To trudne, lecz konieczne. Nie mogę ominąć żadnego etapu, aby

w pełni zasłużyć na posiłek. Następnie w piwnicy zawieszam psa,

odrąbawszy mu głowę. Odcinam łapy i ściągam skórę. Potem bebeszę

go i płuczę. Z ogona (oczywiście jeżeli nie odcięto mu go

wcześniej) zawsze gotuję zupę. Zjadam serce i móżdżek, a resztę

wnętrzności odrzucam. Wątróbka czy nereczki z psa są obrzydliwe.

Ze skóry robię dywanik – w ten sposób na zawsze zachowuję psa

w swojej pamięci. Jeżeli głowa nie została za bardzo zmasakrowana,

to czyszczę ją dokładnie ze wszystkiego, co może zgnić, troszkę

podklejam i suszę. Mam w piwnicy sto dwadzieścia trzy czaszki.

Najbardziej lubię psa uwędzić. Koniecznie w dymie z jałowca.

Robię kiełbasy, wędliny, kaszanki, kotlety, pieczenie, a nawet zasmażki,

które dodaję do warzywnych sałatek. Mięso psa można

smażyć, piec i gotować. Na jego bazie można przyrządzić doskonałą

zupę.

Psa można podać na wiele sposobów.

Od trzech tygodni ludzie wokół mnie zupełnie powariowali.

Mówią o mnie w telewizji. Nazywają mnie zwyrodnialcem. Jakaś

organizacja tępych ekologów, animalsów czy innych palantów złożyła

pismo w mojej sprawie do prokuratury. Zostałem zwolniony

z pracy. Istny cyrk. Tylko dlatego, że jem psy. Są smaczne. I już.

W prasie znalazłem około piętnastu artykułów o sobie. Okazało

się, że jestem potworem, zwierzęciem, ociekającym krwią mordercą.

Przyznają, że jeszcze by zrozumieli, gdybym był „jakimś biedakiem

mieszkającym w kanale ciepłowniczym albo na dworcu lub

pod mostem”, ale ja dysponuję „odpowiednimi środkami finansowymi

na zakup normalnych produktów żywnościowych”.

Któregoś dnia przyszli bez nakazu, bez niczego. Zabrali i wywieźli

mi wszystkie psy. Wszystkie. Ludzie na ulicy omijają mnie

szerokim łukiem. Dzieciaki rzucają we mnie kamieniami, a jedna

z sąsiadek, gdy spotkałem ją przypadkowo, wchodząc do sklepu,

w którym i tak mnie nie obsłużono, napluła mi w twarz. Jestem

spokojnym człowiekiem. Jadłem psy przez kilkadziesiąt lat.

Ta szmata, która wypuściła na mnie swoją flegmę, miała w koszyku

kiełbasę. Widziałem. Głupia kurwa. Gdy leżę w łóżku, mam

ochotę ją upiec i zjeść. Po chwili bierze mnie obrzydzenie, bo ja nie

zjadam wrogów, tylko przyjaciół. Szmata. Zresztą niech wszyscy

spierdalają. I tak będę jadł psy. I tak. Zamknęli je w schronisku.

U mnie miałyby przynajmniej kilka miesięcy przyjemnego życia.

A tam? Więzienie.

Jestem znienawidzony. Mam splamione dłonie. Nikt świadomy

mojej zbrodni nie poda mi ręki. Tak, mam dłonie splamione krwią

psów.

Jaka jest różnica między psiną a wołowiną? Ja wiem jaka. Psina

jest smaczniejsza. To jedyna różnica. Ale nikomu nie mogę tego

wytłumaczyć. Nikt nie chce słuchać. No i chuj, i tak będę jadł to,

co będę chciał.

Gdy narodzę się powtórnie, to mam nadzieję, że pod postacią

psa. I mam nadzieję, że ktoś, kto będzie mnie kochał, będzie mnie

tak kochał, żeby mnie zjeść.


Już nie boję się śmierci

Już nie boję się śmierci. Pewnego ranka strach odszedł ode mnie.

Obudziłem się i towarzyszący mi przez całe życie lęk zniknął.

Nie wierzę w życie pozagrobowe. Jestem realistą, materialistą, inżynierem.

Świat jest policzalny i zdeterminowany fizycznymi prawami.

My, ludzie, jesteśmy zwierzęcym gatunkiem. Różniącym się od innych,

ale zawsze i do końca tylko gatunkiem. Naszym przeznaczeniem jest

robić swoje najlepiej, jak się potrafi. Naszym przeznaczeniem jest spłodzić

potomka. Naszym przeznaczeniem jest umrzeć i rozłożyć się pod

ziemią. Albo zostać spalonym. Albo zatopionym. To wszystko nieważne.

Nieważne, co się stanie z martwym ciałem. Śmierć oznacza kres.

Takie są moje poglądy na wielkie egzystencjalne pytania.

Mam dwie córki – panie w sile wieku, matki i żony, mające

wieczne problemy ze swoimi dorosłymi dziećmi. Można z tego

wnioskować, że jestem stary. Zgadza się. Widzicie, jakie to łatwe?

Prosta zasada i prosty wniosek.

Jestem dobrym inżynierem i nieustannie pracuję. Może nie na

pełnych obrotach, może nie tak jak kiedyś, ale cały czas pozostaję

czynny. Doceniają mnie. Mam taką nadzieję. Od wielu lat dostaję

wcale nie najskromniejszą emeryturę, ale nadal chce mi się robić

to, co potrafię. Znam swoją wartość. Nie zależy mi na pieniądzach,

zależy mi na zajęciu, które umiem i mam ochotę wykonywać.

Pierwsze oznaki nadchodzącej starości widać, gdy ma się dwadzieścia

lat. Patrzy się na nie z przymrużeniem oka.

Przez wszystkie te lata nie przejmowałem się łysiną coraz szczelniej

otulającą moją głowę. Uważałem na zęby, dlatego nie mam nic

sztucznego w ustach. Chodziłem regularnie do lekarza i wszystko

to, co niebezpieczne, ominęło mnie albo zostało wykryte bardzo

wcześnie (rak prostaty) i pokonane. Po piętnastu latach palenia

rzuciłem to świństwo. Niezobowiązująco uprawiałem sport. Nadal

dużo spaceruję.

Czas jednak biegnie nieubłaganie i mój kres jest bliski. Wiem

o tym. Ale, jak wyżej napisałem, już nie boję się śmierci.

Czas biegł nieubłaganie i pewnego dnia dotarło do mnie, że

wejście po schodach, raptem na drugie piętro, przychodzi mi

z trudem i że muszę obmyślać strategię wchodzenia. Muszę planować,

gdzie zrobić przystanek, aby chwilę odsapnąć.

Tak. Pozwolę sobie użyć trywialnej przenośni: lont został

podpalony.

To był pierwszy objaw, który wywarł na mnie wrażenie (wtedy

jeszcze bałem się śmierci). Do tego pierwszego dołączały następne.

Wysiadały mi oczy. Słabły mięśnie i kości. Przejście kilometra zajmowało

mi pół godziny. Trzymałem się. Byłem twardy. I w końcu

zrozumiałem, że stałem się zgredem. Zniedołężniałym starcem.

Nie mogę utrzymać śliny w ustach. Ciągle nerwowo wycieram kąciki

ust w wyimaginowanej obawie, że jest tam coś niepożądanego.

Ludzie, którzy mnie otaczają, w sklepie czy na ulicy, zaczęli

mnie traktować jak jakiegoś zramolałego dziadka. Nie potrafię głośno

mówić. Przestałem być im równy. Politowanie? Może właśnie

to jest to słowo.

Wiecie, co wam powiem? W sumie mam to gdzieś. Najgorsze

jest to, że ja sam widzę, jak się rozpadam. Jak moje ciało się

degeneruje. Jak mój mózg ma coraz większe trudności z przypomnieniem

sobie czegoś. Jak proste niegdyś rzeczy dziś stanowią dla

mnie wyzwanie. Jak wspominam zdarzenia sprzed pięćdziesięciu

lat, lecz nie pamiętam o tych sprzed roku. Jak moje dawno dojrzałe

córki postrzegam jako jasnowłose dziewczynki biegające po działce

moich dawno nieżyjących rodziców. I jak za każdym razem się dziwię,

gdy zdaję sobie sprawę, że są ukrywającymi siwiznę paniami.

Jak moja skóra zaczyna przypominać wysuszoną, popękaną ziemię.

Nie chcę waszej pomocy, nie chcę opiekunki. Muszę patrzeć na

własny upadek.

I chciałbym wam powiedzieć, że to niesprawiedliwe. Tylko tyle.

To wszystko. Dziękuję państwu za uwagę.



Historia dobrej

kawy, drobnego udaru,

zagubionego miasta

i tajemnicy żółtych zębów

Małe miasto, w którym siedziałem przy nędznym, plastikowym

stoliku i piłem dobrą kawę z plastikowego kubka, odpychało

mnie. Cień z brudnego parasola nie zabezpieczał przed upałem.

Było duszno, przedburzowo. Kawa mi smakowała, ale piwo pachniało

szmatą do podłogi. Patrzyłem na przejeżdżające samochody

i zastanawiałem się, co mam zrobić. Najchętniej bym się wykąpał.

Może być prysznic, może być jezioro. Wszystko jedno. Chciałbym

zmienić bieliznę. Był środek tygodnia i w lokalu siedziało niewielu

klientów. Nie było to miasteczko turystyczne, więc zauważono

mnie, obcego. Upał i duchota zapewniały mi jednak spokój. Wyglądałem

mało korzystnie. Zarośnięty, rozczochrany i z pewnością

już z lekka woniejący. Wszystko przez tych dwóch skurwieli.

Niby zabrali mnie na stopa, ale raz, że pojechali nie tą trasą, którą

zapowiadali, a dwa – zostawili mnie w takim miejscu, że musiałem

iść w upale przez ponad trzy godziny, żeby w końcu tu trafić.

Odreagowywałem pod parasolem z kawą i stęchłym piwem, ale

i tak czułem się coraz gorzej. Spytałem blondynowatą barmankę

o nocleg, ale niczego konkretnego mi nie powiedziała. Byłem podejrzany.

Próbowałem dowiedzieć się czegokolwiek o najbliższej

stacji kolejowej. Okazało się, że było do niej dwadzieścia kilometrów.

Wystarczyło pójść na przystanek, o tam, trzysta metrów stąd,


i poczekać trochę. Rozważałem ten wysiłek. Od rana próbuję się

gdzieś dostać, przebyć niecałe dwieście kilometrów, ale teraz, gdy

siedzę z kawą i piwem, ten ostatni wysiłek, ta jazda autobusem,

a później jeszcze pociągiem, gdzie na końcu drogi znajdę prysznic

i nocleg, wydaje mi się nierzeczywista, nie do zrealizowania.

Byłem wykończony i nie miałem ochoty ruszyć się od tego

plastikowego stolika. Jeszcze raz zapytałem blondynowatą, tyjącą

kelnerkobarmankę o nocleg. Bąknęła coś o zajeździe U Marioli.

Nazwa zabrzmiała nadzwyczaj atrakcyjnie. W końcu po półgodzinie

udało mi się wyciągnąć z tej kobiety, jak tam dojść. Nie

mogłem zrozumieć, dlaczego tak trudno wyrwać od niej choćby

strzępek informacji.

Zajazd U Marioli okazał się biało tynkowanym dwupiętrowym

budynkiem, tylko trochę większym niż dom jednorodzinny. Musiałem

zapłacić z góry. W środku znajdował się senny, boazeryjny

bar z porożem jelenia i czterdziestoletnią barmanką w fartuchu,

która miała dziwny sposób poruszania się. Jej ruchy wyglądały

jakby były tikami. Przypominały drgawki żaby drażnionej prądem.

Zajazd mieścił osiem pokoi dwuosobowych oraz, co odkryłem po

półgodzinie i w trakcie drugiego piwa, co najmniej jedną kurwę.

Z błyszczącego sprzętu wylewała się jęczliwa muzyka, której nie

znosiłem, przeplatana jeszcze gorszymi hitami z lat siedemdziesiątych

i osiemdziesiątych. Jednak twardo trwałem w swoim fotelu.

Było tu chłodniej, wybór piwa był większy, łóżko piętro wyżej zapowiadało

przyjemny sen, byłem czysty, ogolony, miałem na sobie

świeży T-shirt, a na stopach – klapki. Zbliżała się dziesiąta, gdy do

baru weszła kelnerkobarmanka z poprzedniej knajpy. Stanęła przy

barze. Cóż za metamorfoza! Makijaż, obcisła sukienka, wydekoltowana

na górze i luźna na dole, prawie przykrywająca koronkę pończoch,

a na deser – buty na wysokim obcasie. Kilka razy zniknęła

na półgodzinne seanse z rzadkimi gośćmi zajazdu, którzy wpadali

raczej wyłącznie na szybki numerek i niemal równie szybką pięćdziesiątkę.

Piłem kolejne piwo i zastanawiałem się, ile bierze. Nie

wydawała się już tłusta, ale raczej puszysta.

Czułem się coraz gorzej. Wędrówka z plecakiem w tym upale

przegrzała mi trochę głowę. Alkohol dziwnie na mnie działał. Niby

nie byłem pijany, lecz miałem wrażenie, że nie dam rady ani wstać,

ani iść. Życie wokół barku toczyło się coraz senniej. Puszysta kelnerkobarmankoprostytutka

spoglądała jakby zachęcająco, a druga,

trochę starsza, chuda dziewczyna patrzyła na mnie podejrzliwie.

Sytuacja zrobiła się gęsta. Barmanka w fartuchu zniknęła, a ja zostałem

z dwiema panienkami i zalanym kolesiem śpiącym z głową

na stoliku. Chciałem odejść, ale nie mogłem się zebrać.

Panny były zmęczone. W końcu starsza rozpoczęła gadkę z potencjalnym

klientem, czyli ze mną. Wymieniliśmy kilka pierdół.

Przysiadły się obie. Poprosiłem o kolejkę. Młodsza wstała, nalała

trzy wódki i postawiła na stoliku. Wypiliśmy. Atmosfera zrobiła się

poufała i ciężka od pieprzonej możliwości. Choć całkowicie omijaliśmy

ten temat, to i tak miałem wrażenie, że każde wypowiadane

słowo jest o kurwieniu się. Przy trzeciej wódce, mimo że czułem się

przytomny, padłem plackiem na stół. I tak skończyły się kurewskie

przygody tamtego wieczoru.

Rano obudziłem się na czymś więcej niż na kacu. Pięć minut

wlokłem się pod prysznic. W brodziku zwinąłem się w kłębek i leżałem

tak, bojąc się poruszyć. Sapiąc z wysiłku, wstałem i wróciłem

do łóżka. Lał się ze mnie pot. Nie byłem głodny. Potrzebowałem

aspiryny. W szafkach jej nie znalazłem. W plecaku też nie. Docierało

do mnie, że utkwiłem tu na dobre. Poprzedniego wieczoru nie

urwał mi się film, więc nie spodziewałem się jakichś sensacji. Ale

po tym, jak padłem, można było ze mną zrobić wszystko. Od tej

myśli spociłem się jeszcze bardziej, gwałtownie wstałem i rzuciłem

się w stronę spodni, w kieszeni których miałem portfel. Świat zawirował,

stał się punktem i zniknął.

Leżałem na podłodze i czekałem, aż mgła nade mną ustąpi. Rozsadzało

mi czaszkę. Podpełzłem do spodni i upewniłem się, że nic

nie zginęło. Wypiłem szklankę wody i wróciłem na łóżko. Nie spałem

ani nie czuwałem, tkwiłem gdzieś pośrodku. Co pewien czas

musiałem ostrożnie czołgać się do kranu i wypijać szklankę wody.

Usłyszałem pukanie, jęknąłem „Proszę” i spojrzałem na zegarek.

Była siódma. Ubrana w fartuch barmanka o tikowatych ruchach

rażonej prądem żaby przyszła sprawdzić, czy żyję. Poprosiłem ją

o śniadanie, proszki od bólu głowy i coś do picia. Wróciła po pięciu

minutach, śmiejąc się ze mnie i z mojego, jak to nazywała,

kaca. Dostałem pyszne kanapki, wielki kubek herbaty z cytryną,

dwa kartony soku, małe piwo i listek proszków.

W nocy odwiedziła mnie pulchna kelnerkobarmanka. Powiedziałem

jej o słońcu i udarze. Zauważyłem, że ma bardzo żółte

zęby. Podziękowałem jej za odwiedziny i gdy wyszła, usnąłem.

Śniło mi się, że jestem płaszczem przeciwdeszczowym leżącym od

pięciuset czterdziestu trzech lat, dwóch miesięcy i ośmiu dni na

pustyni. Śniło mi się, że ja leżę, a ludzie, tysiące ludzi, mijają mnie,

obchodzą, patrząc na mnie ze wstrętem i jednocześnie z zaciekawieniem.

Obudziłem się późnym popołudniem i zapaliłem papierosa.

Czułem się znośnie, ale spodziewałem się, że to może być

tylko chwilowe i że w każdym momencie dopadnie mnie niemoc.

Zszedłem do baru. Znowu trafiłem na tę barmankę w fartuchu.

Wypiłem sok, zjadłem kanapkę i zamówiłem naleśniki z serem.

Wracałem do życia. Lekko kręciło mi się w głowie, schody sprawiły

mi nieco trudności, miałem trochę przyspieszony rytm serca

i kilka dodatkowych kropel potu, ale w sumie czułem się dobrze.

Za oknem nadal taki upał? – spytałem barmankę.

Tak. Wczoraj wieczorem spadł deszcz, ale już nie zostało po

nim śladu – odparła i wróciła do swoich zajęć.

Siedziałem rozparty w fotelu. Miałem przymknięte oczy i pewnie

przysypiałem. Gdy nadszedł wieczór, w barze zjawiło się kilku

klientów, a chwilę później – starsza prostytutka. Podeszła do mnie,

uśmiechnęła się, przywitała, odwróciła i zastukała obcasami w stronę

baru, kręcąc tyłkiem. Była zdecydowanie ładniejsza od tej pulchniutkiej,

ale też miała żółte zęby. Po chwili dotarło do mnie, że barmanka

również ma żółte, cholernie żółte zęby. Oblał mnie zimny

pot. Widziałem już różne uzębienie: białe, beżowe, szare, czarne,

przerzedzone, sztuczne, kremowe, nawet zielone i fioletowe, a raz

czerwone. Ale tu wszyscy mieli żółte. Żółte z prawdziwego zdarzenia.

Poszedłem do WC, żeby się wysikać i spojrzeć w lustro.

Wisiało nad umywalką. Duże, proste i czyste lustro bez żadnych

ozdobników. Bałem się. Miałem się dowiedzieć prawdy. Odchyliłem

wargi i spojrzałem cały zesztywniały. Nie były tak żółte jak

u tamtych dziewczyn, ale zżółkły. Z pewnością zżółkły. Wróciłem

do baru. Przyszła też druga dziewczyna. Uśmiechnęła się do mnie

żółtymi zębami i pomachała zalotnie ręką. Gadała z jakimś gościem,

lecz widocznie bez rezultatu, bo po chwili przysiadła się do

mnie, pytając, jak się czuję. Mówiłem coś i cały czas wpatrywałem

się jak zahipnotyzowany w jej pełne, kształtne i żółte uzębienie.

W końcu to zauważyła. Okazało się, że druga panienka jest jej

siostrą, a barmanka w fartuchu – ciotką i że wszyscy w jej rodzinie

mają żółte zęby. Skorzystałem z jej usług, a następnego dnia

wsiadłem do PKS-u i odjechałem. Czasami tylko marzę o żółtych

zębach tkwiących w tej prostej, dobrej i szczęśliwej kobiecie.

1998



Doktor Strangelove

Prolog

Doktor Strangelove nigdy nie lubił Nieśmiertelnego. Nieśmiertelny

był dla niego jak ość w gardle, jak but na odcisku, jak gówno

między palcami. Doktor Strangelove budził się i dostawał gęsiej

skórki, marzły mu stopy i obficie się pocił w okolicy pępka, bo

od razu myślał o tym kimś, czymś, co mogło żyć i żyć, i tylko

inny nieśmiertelny mógł to coś unieszkodliwić na amen. A gdy

zostanie tylko jeden nieśmiertelny, to nikt i nic mu nie zagrozi.

Istniała jeszcze jedna możliwość: w walce nieśmiertelni byli w stanie

jednocześnie ściąć sobie głowy, co bardzo ucieszyłoby doktora

Strangelove’a. Ale doktor Strangelove nie był głupi i nie liczył na

taki zbieg okoliczności. Zresztą z dobrze poinformowanych źródeł

wiedział, że pozostał już tylko jeden nieśmiertelny. To właśnie

ten Nieśmiertelny, przez którego doktor Strangelove tak obficie się

pocił w okolicy pępka. Dziwne było to, że sam pępek miał suchy.

Doktora to jednak nie dziwiło. Niespodzianki własnej fizjologii

tak mu spowszedniały, że nawet ich nie zauważał.

W każdym razie widmo Nieśmiertelnego krążyło zawsze w pobliżu

doktora Strangelove’a i nie dawało mu spokoju. Aż nadszedł

ten dzień, w którym postanowił ująć Nieśmiertelnego i coś z nim

zrobić. Nie wiedział co. Ale był przekonany, że gdy już go złapie

i spojrzy mu w oczy, rozwiązanie nasunie się samo.

Doktor Strangelove polował na Nieśmiertelnego trzy lata, lecz

go nie upolował. Poddawał się. Zrobił sobie wakacje, a po nich

przez siedemset osiemdziesiąt trzy dni próbował dorwać Nieśmiertelnego.

Siedemset osiemdziesiątego czwartego dnia od końca wakacji

poczuł się zmęczony. Nie mógł sobie poradzić z własną słabością,

niemocą i bezskutecznością. Przez trzy dni leżał nieruchomo

w łóżku. Czwartego dnia przyszedł do niego lekarz i doktor Strangelove

od razu wyczuł, że lekarz jest Nieśmiertelnym. Doktorowi

Strangelove’owi drżały paznokcie u stóp, ale nie dał żadnego

znaku, że wie. Przestał się pocić. Następnego dnia nieśmiertelny

lekarz siedział smutny w celi, paląc papierosa za papierosem. Doktor

Strangelove siedział zaś po wolnej stronie krat i uśmiechał się,

patrząc na Nieśmiertelnego. „Może palić tysiąc lat, trzy paczki

dziennie, mieć raka jak piłka futbolowa, a i tak nie umrze. Taki

to pożyje” – myślał. Zastanawiało go również, czy kiedy już Nieśmiertelny

będzie miał tego raka jak piłka futbolowa, to czy będzie

go bolało. Doszedł do wniosku, że nie. Że tak naprawdę to nieśmiertelny

nie może dostać raka, bo cóż to by była za nieśmiertelność,

gdyby leżał w szpitalu i zwijał się z bólu, nie mogąc umrzeć.

Byłaby to nieśmiertelność gówno warta. Doktor Strangelove zapalił

papierosa i zaciągnął się dwa razy, po czym odrzucił go ze

złością. Założył ręce z tyłu i zadumał się nad tym, co zamierza zrobić

z Nieśmiertelnym. Taki piękny i niespotykany okaz. W głowie

kiełkował mu misterny plan testów i sprawdzianów, dzięki którym

miał zamiar odkryć tajemnicę nieśmiertelności Nieśmiertelnego.

Oj, wycisnę ja z ciebie tę nieśmiertelność, wycisnę – powiedział

doktor Strangelove, odchodząc.

Udał się do swojego gabinetu, aby dopracować plany.

Doktor Strangelove obserwował, jak zespół chirurgów wycina

Nieśmiertelnemu serce. Po narkozie Nieśmiertelny obudził się

i choć krew w nim nie krążyła, on żył. Od tamtej pory zawsze

miał zimne stopy, szczególnie wtedy, gdy leżał. Tydzień później

pozbawiono Nieśmiertelnego mózgu wraz z rdzeniem przedłużonym.

Początkowo myślano, że Nieśmiertelny umarł, gdyż nie

reagował na bodźce. Po trzech dniach pojawił się jednak odruch

źreniczny. Po trzech tygodniach Nieśmiertelny prezentował prawidłowe

i normalne reakcje, aczkolwiek z pewnym nieznacznym,

lecz zauważalnym opóźnieniem. Doktor Strangelove słusznie wywnioskował

z tego, że dusza nieśmiertelnego steruje Nieśmiertelnym

oraz że sygnały z duszy dochodzą do ciała po kilku milisekundach.

To z kolei dowodziło hipotezy mówiącej, że przejście

sygnału między duchem a materią wymaga czasu. Ta hipoteza

była jeszcze jedną przesłanką potwierdzającą istnienie skończonej

prędkości, z jaką może przemieszczać się sygnał. Samo połączenie

ducha z materią zostało okryte cieniem tajemnicy, w której doktor

Strangelove postrzegał boga.

Po tej ciekawej ekstrakcji IQ Nieśmiertelnego obniżyło się ostatecznie

o osiem punktów.

Następnie wycięto Nieśmiertelnemu nerki, pęcherz moczowy,

wątrobę, przełyk, płuca, żołądek, jelito cienkie, grube, woreczek

żółciowy, trzustkę, kręgosłup, rdzeń kręgowy i jądra. Doktor Strangelove

zauważył, że życiowe funkcje przejawiają te części nieśmiertelnego

ciała Nieśmiertelnego, które są połączone z głową. Sama

głowa (bez mózgu) też żyje, co sprawdzono. Tułów bez głowy nie

żyje. Fakty te świadczą niezbicie, że dusza ma swoje miejsce w głowie.

Po oddzieleniu od głowy członki zaczynały gnić normalnym

trybem, ale po przyszyciu regenerowały się nawet wtedy, gdy wcześniej

rozkładały się przez sto czterdzieści dwa dni.

Nieśmiertelny odtwarzał wszystkie swoje organy, mimo że nic

nie jadł ani nie pił przez sto osiemnaście dni. Doktor Strangelove

doszedł do wniosku, że Nieśmiertelny to perpetuum mobile, i postanowił

go wykorzystać do produkcji przeszczepów na wielką skalę.

Mogłoby to zaowocować pokaźnymi wpływami finansowymi. Nieśmiertelny

nadawał się również do wytwarzania wysokobiałkowego

jedzenia. Ten pomysł wywołał oburzenie w pewnych kręgach, ale

oburzonych uciszono, zwłaszcza że pokarm miał być w głównej mierze

przeznaczony dla kotów. Nieśmiertelny dobrze się palił i ładnie

trzaskał podczas tego procesu. Po spaleniu ładniał w dwa tygodnie.

Nieśmiertelny był dobry w swojej nieśmiertelności. Doktor

Strangelove wstrzykiwał mu najprzeróżniejsze trucizny w dawkach,

którymi można by wybić wszystkich mieszkańców całkiem

dużego państwa. Nic to nie pomagało. Nieśmiertelny uparł się

i żył.

Na koniec doktor Strangelove się wkurwił i wysadził Nieśmiertelnego

bombą atomową, co zmieniło ten ewenement w rozproszone

po całej planecie nieśmiertelne atomy, jądra, neutrony, pozytrony,

elektrony i całą resztę elementarnego tałatajstwa. To było

coś. Obliczono, że przy sprzyjających wiatrach Nieśmiertelny odbuduje

się i spadnie na Ziemię za czterysta milionów lat.

Epilog

Atomówka, którą doktor Strangelove rozproszył Nieśmiertelnego,

została przywieziona na poligon naprędce i zdetonowana bez

należytego przygotowania. Doktorowi Strangelove’owi tak przypadł

do gustu pomysł z czterystoma milionami lat absencji w egzystencji

Nieśmiertelnego, że nakazał błyskawiczne przeprowadzenie

akcji, przez co wybuchła bomba studwudziestokrotnie silniejsza

niż hiroszimska. Podziemnego wybuchu dokonano w Nevadzie.

Zainicjował on trzęsienie ziemi w Kalifornii i okolicach, przez co

ten stan wraz z mieszkańcami właściwie przestał istnieć. Drgania

wywołały tsunami, które zmiotło na swojej drodze wszystko, co

leżało poniżej setnego metra nad dotychczasowym poziomem

morza. Żaden statek nie ocalał. Wielka fala zabiła setki milionów

ludzi oraz pozbawiła znaczną część ludzkości pożywienia i energii,

nie mówiąc już o tak nieistotnych sprawach, jak domy, telewizory,

odkurzacze czy samochody. Głód w kilka dni doprowadził do wybuchu

wojny, początkowo domowej w Chinach, która po upływie

niecałej doby ogarnęła właściwie całą Azję. W ruch poszły wszelkie

ocalałe arsenały. Rosja aktywnie uczestniczyła w ogólnoazjatyckim

bombardowaniu, lecz nie zadbała o paliwo ani żarcie, więc dzikie

hordy barbarzyńców na swoich atomowych grzybach zniszczyły

te resztki, które można było ocalić. Europa i Afryka, początkowo

ogłuszone rozmiarem nieszczęść, szybko doszły do siebie i przystąpiły

do walki o wszystko. Całkowite zniszczenie wschodniego

wybrzeża obu Ameryk nie pozbawiło jednak tych kontynentów

areału zbóż ani zapasów. Dotyczyło to szczególnie Stanów Zjednoczonych

i Kanady, przez co po tygodniu państwa te stały się

celem ataków ze strony każdego, kto tylko mógł atakować. Broni

wystarczyło na prawie miesięczną zabawę.

Koniec