Tym
razem cztery
opowiadania (z
których dwa bardzo lubię (i są, jak sądzę, całkiem niezłe):
czyli „Doktor Strangelove” i „Mój przyjaciel świnia”) :
„Mój przyjaciel świnia”,
„Już
nie boję się śmierci”,
„Historia dobrej kawy, drobnego
udaru, zagubionego miasta i tajemnicy żółtych zębów”, „Doktor
Strangelove”.
Info:
Postanowiłem
udostępnić moje opowiadania (pierwszą książkę). Jak komuś
zależy na papierze albo ebooku (legimi, empik) to znajdzie z
łatwością. A jak nie zależy i ma ochotę przeczytać to w
najbliższych tygodniach wrzucę wszystkie opowiadania ze zbioru:
"Ja, mój wróg". Książkę wydałem w 2015 roku ale
opowiadania sięgają początków mojego borykania się z pisaniem
(proszę więc o wybaczenie; jeszcze nie wiem, za co; ale coś się
pewnie znajdzie; byłem wtedy prawie dzieckiem): część powstała w
latach dziewięćdziesiątych (XX wieku dla precyzji).
Technikalia:
Projekt
okładki: Krzysztof Krawiec
Redakcja:
Alicja Bojko
Korekta:
Składnica Literacka
Skład
i łamanie: Krzysztof Szporak
©
Copyright by Rafał Harer
ISBN
978-83-942113-0-1
Mój
przyjaciel świnia
Dobre
są kundlowate wilczury i lekko upodwórzowione rottweilery.
Te
ostatnie mają tendencję do tycia, dzięki czemu śmiem
twierdzić,
że są najlepsze. Nie pogardzam też spanielami, choć
ogólnie
nie znoszę typowych psów myśliwskich. Są za bardzo wybiegane
i
trzeba im poświęcić sporo czasu, aby osiągnąć w miarę
sensowny
efekt. Pies nie powinien mieć więcej niż rok, bo gdy jest
starszy,
to wymaga kunsztu mistrza, którego ja jestem pozbawiony.
Zawsze
wyczuwają, że coś im zagraża. Mają swoją zwierzęcą
inteligencję
i
szanuję je również za to. Nie chcę zadawać im cierpienia
ani
sprawiać bólu, dobrze je karmię, mają też spore podwórko,
po
którym biegają. Do rozpłodu zostawiam takie sztuki, które są
mi
prawie obojętne. Zupełnie obojętne nie są nigdy. Najszybciej
tracę
te ulubione, na końcu – te najbardziej wkurzające. Wspominałem
już,
że je szanuję. Nie czuję się od nich ani lepszy, ani gorszy.
Mam
jednak świadomość, że jestem swego rodzaju bogiem. Mam
władzę
– może nawet za dużą.
Wszystko
zaczęło się przez dziadka. Zawsze miał wiele psów,
lecz
niektóre z nich od czasu do czasu znikały. Rodzice nic mi
nie
mówili. Sami w jakiejś mierze w tym uczestniczyli. Pewnie też
się
zajadali, ale wyczuwałem ten ich wstyd, którego nie rozumiałem.
Uzmysłowiłem
sobie, co się dzieje, gdy miałem trzynaście lat,
przed
świętami wielkanocnymi. Pamiętam, że mieliśmy dziewięć
psów
wieczorem, a tylko sześć rano. Stół w tamte święta był
porządnie
zastawiony.
Rodzice domyślali się, że ja wiem, ale milczeli.
Nieśmiało
zjadłem kęs i – czego się nie spodziewałem i co mnie
zdziwiło
– zasmakowało mi. Jeden z tych trzech psów miał na imię
Kacper.
To niesamowite uczucie jeść coś, co ma imię.
Zawsze
lubiłem zwierzęta. Za ich szczerość i prostolinijność
w
zachowaniu. Nigdy nie kombinują za plecami. Są uczciwe.
Dziadek
zaczął chyba podczas wojny, choć nigdy mi tego nie
powiedział.
Czasami wyrywało się rodzicom lub jemu w trakcie
rodzinnych
dyskusji, kiedy byli przekonani, że ja niczego nie
rozumiem.
Nie rozumiałem, ale pamiętałem. Te ciche, jadowite
zdania
tkwiły w mojej pamięci, aż pojąłem. Dziadek często kłócił
się
z moim ojcem. Ojciec krzyczał, że wojna się skończyła, a dziadek
wrzeszczał,
że dla niego nigdy się nie skończy. W czasie wojny
dziadek
jadł szczury. O tym dowiedziałem się przy okazji jednej
z
awantur. Dziadek siedział, paląc papierosa, a ojciec stał nad nim,
machał
rękoma i krzyczał: „To się musi kiedyś skończyć!”.
Nie
wiem, czy dziadek jadał szczury po wojnie, ale ja tak. Dwa
razy.
Jednego złapałem w pułapkę, wybebeszyłem, odciąłem mu
głowę
i ogon, po czym uwędziłem. Był pyszny. Drugi miał obrzydliwy
smak.
Rozchorowałem się z jego powodu. Przez niego inne
szczury
złapane w pułapkę się marnują. Zakopuję je. Szkoda. Myślałem
o
tym, aby je gotować i dawać psom, ale w końcu z tego
zrezygnowałem.
Mam
ciężki gumowy młot z długim trzonkiem. Wciągam psa
do
kojca, w którym nie może się ruszać, i walę go w głowę z
całych
sił.
Jedno uderzenie wystarcza. Dobijać musiałem dwa razy. Zadawanie
cierpienia
jest bez sensu. Usiłuję wierzyć, że nic nie czują.
Często
płaczę. Szczególnie wtedy, gdy zabijam psa, którego bardzo
lubiłem.
Tak jednak musi być. Odbieram mu życie, najadam się
i
cierpię. Jakaś forma sprawiedliwości. Niedoskonała. Martwego
wyciągam
z kojca. Zazwyczaj z uszu i nozdrzy płynie mu krew,
a
jego oczy są otwarte. Staram się w nie nie patrzeć, ale nigdy nie
wytrzymuję
i moje żywe, a jego martwe spojrzenie się krzyżują.
To
trudne, lecz konieczne. Nie mogę ominąć żadnego etapu, aby
w
pełni zasłużyć na posiłek. Następnie w piwnicy zawieszam psa,
odrąbawszy
mu głowę. Odcinam łapy i ściągam skórę. Potem bebeszę
go
i płuczę. Z ogona (oczywiście jeżeli nie odcięto mu go
wcześniej)
zawsze gotuję zupę. Zjadam serce i móżdżek, a resztę
wnętrzności
odrzucam. Wątróbka czy nereczki z psa są obrzydliwe.
Ze
skóry robię dywanik – w ten sposób na zawsze zachowuję psa
w
swojej pamięci. Jeżeli głowa nie została za bardzo zmasakrowana,
to
czyszczę ją dokładnie ze wszystkiego, co może zgnić, troszkę
podklejam
i suszę. Mam w piwnicy sto dwadzieścia trzy czaszki.
Najbardziej
lubię psa uwędzić. Koniecznie w dymie z jałowca.
Robię
kiełbasy, wędliny, kaszanki, kotlety, pieczenie, a nawet zasmażki,
które
dodaję do warzywnych sałatek. Mięso psa można
smażyć,
piec i gotować. Na jego bazie można przyrządzić doskonałą
zupę.
Psa
można podać na wiele sposobów.
Od
trzech tygodni ludzie wokół mnie zupełnie powariowali.
Mówią
o mnie w telewizji. Nazywają mnie zwyrodnialcem. Jakaś
organizacja
tępych ekologów, animalsów czy innych palantów złożyła
pismo
w mojej sprawie do prokuratury. Zostałem zwolniony
z
pracy. Istny cyrk. Tylko dlatego, że jem psy. Są smaczne. I już.
W
prasie znalazłem około piętnastu artykułów o sobie. Okazało
się,
że jestem potworem, zwierzęciem, ociekającym krwią mordercą.
Przyznają,
że jeszcze by zrozumieli, gdybym był „jakimś biedakiem
mieszkającym
w kanale ciepłowniczym albo na dworcu lub
pod
mostem”, ale ja dysponuję „odpowiednimi środkami finansowymi
na
zakup normalnych produktów żywnościowych”.
Któregoś
dnia przyszli bez nakazu, bez niczego. Zabrali i wywieźli
mi
wszystkie psy. Wszystkie. Ludzie na ulicy omijają mnie
szerokim
łukiem. Dzieciaki rzucają we mnie kamieniami, a jedna
z
sąsiadek, gdy spotkałem ją przypadkowo, wchodząc do sklepu,
w
którym i tak mnie nie obsłużono, napluła mi w twarz. Jestem
spokojnym
człowiekiem. Jadłem psy przez kilkadziesiąt lat.
Ta
szmata, która wypuściła na mnie swoją flegmę, miała w koszyku
kiełbasę.
Widziałem. Głupia kurwa. Gdy leżę w łóżku, mam
ochotę
ją upiec i zjeść. Po chwili bierze mnie obrzydzenie, bo ja nie
zjadam
wrogów, tylko przyjaciół. Szmata. Zresztą niech wszyscy
spierdalają.
I tak będę jadł psy. I tak. Zamknęli je w schronisku.
U
mnie miałyby przynajmniej kilka miesięcy przyjemnego życia.
A
tam? Więzienie.
Jestem
znienawidzony. Mam splamione dłonie. Nikt świadomy
mojej
zbrodni nie poda mi ręki. Tak, mam dłonie splamione krwią
psów.
Jaka
jest różnica między psiną a wołowiną? Ja wiem jaka. Psina
jest
smaczniejsza. To jedyna różnica. Ale nikomu nie mogę tego
wytłumaczyć.
Nikt nie chce słuchać. No i chuj, i tak będę jadł to,
co
będę chciał.
Gdy
narodzę się powtórnie, to mam nadzieję, że pod postacią
psa.
I mam nadzieję, że ktoś, kto będzie mnie kochał, będzie mnie
tak
kochał, żeby mnie zjeść.
Już
nie boję się śmierci
Już
nie boję się śmierci. Pewnego ranka strach odszedł ode mnie.
Obudziłem
się i towarzyszący mi przez całe życie lęk zniknął.
Nie
wierzę w życie pozagrobowe. Jestem realistą, materialistą,
inżynierem.
Świat
jest policzalny i zdeterminowany fizycznymi prawami.
My,
ludzie, jesteśmy zwierzęcym gatunkiem. Różniącym się od innych,
ale
zawsze i do końca tylko gatunkiem. Naszym przeznaczeniem jest
robić
swoje najlepiej, jak się potrafi. Naszym przeznaczeniem jest
spłodzić
potomka.
Naszym przeznaczeniem jest umrzeć i rozłożyć się pod
ziemią.
Albo zostać spalonym. Albo zatopionym. To wszystko nieważne.
Nieważne,
co się stanie z martwym ciałem. Śmierć oznacza kres.
Takie
są moje poglądy na wielkie egzystencjalne pytania.
Mam
dwie córki – panie w sile wieku, matki i żony, mające
wieczne
problemy ze swoimi dorosłymi dziećmi. Można z tego
wnioskować,
że jestem stary. Zgadza się. Widzicie, jakie to łatwe?
Prosta
zasada i prosty wniosek.
Jestem
dobrym inżynierem i nieustannie pracuję. Może nie na
pełnych
obrotach, może nie tak jak kiedyś, ale cały czas pozostaję
czynny.
Doceniają mnie. Mam taką nadzieję. Od wielu lat dostaję
wcale
nie najskromniejszą emeryturę, ale nadal chce mi się robić
to,
co potrafię. Znam swoją wartość. Nie zależy mi na pieniądzach,
zależy
mi na zajęciu, które umiem i mam ochotę wykonywać.
Pierwsze
oznaki nadchodzącej starości widać, gdy ma się dwadzieścia
lat.
Patrzy się na nie z przymrużeniem oka.
Przez
wszystkie te lata nie przejmowałem się łysiną coraz szczelniej
otulającą
moją głowę. Uważałem na zęby, dlatego nie mam nic
sztucznego
w ustach. Chodziłem regularnie do lekarza i wszystko
to,
co niebezpieczne, ominęło mnie albo zostało wykryte bardzo
wcześnie
(rak prostaty) i pokonane. Po piętnastu latach palenia
rzuciłem
to świństwo. Niezobowiązująco uprawiałem sport. Nadal
dużo
spaceruję.
Czas
jednak biegnie nieubłaganie i mój kres jest bliski. Wiem
o
tym. Ale, jak wyżej napisałem, już nie boję się śmierci.
Czas
biegł nieubłaganie i pewnego dnia dotarło do mnie, że
wejście
po schodach, raptem na drugie piętro, przychodzi mi
z
trudem i że muszę obmyślać strategię wchodzenia. Muszę
planować,
gdzie
zrobić przystanek, aby chwilę odsapnąć.
Tak.
Pozwolę sobie użyć trywialnej przenośni: lont został
podpalony.
To
był pierwszy objaw, który wywarł na mnie wrażenie (wtedy
jeszcze
bałem się śmierci). Do tego pierwszego dołączały następne.
Wysiadały
mi oczy. Słabły mięśnie i kości. Przejście kilometra zajmowało
mi
pół godziny. Trzymałem się. Byłem twardy. I w końcu
zrozumiałem,
że stałem się zgredem. Zniedołężniałym starcem.
Nie
mogę utrzymać śliny w ustach. Ciągle nerwowo wycieram kąciki
ust
w wyimaginowanej obawie, że jest tam coś niepożądanego.
Ludzie,
którzy mnie otaczają, w sklepie czy na ulicy, zaczęli
mnie
traktować jak jakiegoś zramolałego dziadka. Nie potrafię głośno
mówić.
Przestałem być im równy. Politowanie? Może właśnie
to
jest to słowo.
Wiecie,
co wam powiem? W sumie mam to gdzieś. Najgorsze
jest
to, że ja sam widzę, jak się rozpadam. Jak moje ciało się
degeneruje.
Jak mój mózg ma coraz większe trudności z przypomnieniem
sobie
czegoś. Jak proste niegdyś rzeczy dziś stanowią dla
mnie
wyzwanie. Jak wspominam zdarzenia sprzed pięćdziesięciu
lat,
lecz nie pamiętam o tych sprzed roku. Jak moje dawno dojrzałe
córki
postrzegam jako jasnowłose dziewczynki biegające po działce
moich
dawno nieżyjących rodziców. I jak za każdym razem się dziwię,
gdy
zdaję sobie sprawę, że są ukrywającymi siwiznę paniami.
Jak
moja skóra zaczyna przypominać wysuszoną, popękaną ziemię.
Nie
chcę waszej pomocy, nie chcę opiekunki. Muszę patrzeć na
własny
upadek.
I
chciałbym wam powiedzieć, że to niesprawiedliwe. Tylko tyle.
To
wszystko. Dziękuję państwu za uwagę.
Historia
dobrej
kawy,
drobnego udaru,
zagubionego
miasta
i
tajemnicy żółtych zębów
Małe
miasto, w którym siedziałem przy nędznym, plastikowym
stoliku
i piłem dobrą kawę z plastikowego kubka, odpychało
mnie.
Cień z brudnego parasola nie zabezpieczał przed upałem.
Było
duszno, przedburzowo. Kawa mi smakowała, ale piwo pachniało
szmatą
do podłogi. Patrzyłem na przejeżdżające samochody
i
zastanawiałem się, co mam zrobić. Najchętniej bym się wykąpał.
Może
być prysznic, może być jezioro. Wszystko jedno. Chciałbym
zmienić
bieliznę. Był środek tygodnia i w lokalu siedziało niewielu
klientów.
Nie było to miasteczko turystyczne, więc zauważono
mnie,
obcego. Upał i duchota zapewniały mi jednak spokój. Wyglądałem
mało
korzystnie. Zarośnięty, rozczochrany i z pewnością
już
z lekka woniejący. Wszystko przez tych dwóch skurwieli.
Niby
zabrali mnie na stopa, ale raz, że pojechali nie tą trasą, którą
zapowiadali,
a dwa – zostawili mnie w takim miejscu, że musiałem
iść
w upale przez ponad trzy godziny, żeby w końcu tu trafić.
Odreagowywałem
pod parasolem z kawą i stęchłym piwem, ale
i
tak czułem się coraz gorzej. Spytałem blondynowatą barmankę
o
nocleg, ale niczego konkretnego mi nie powiedziała. Byłem
podejrzany.
Próbowałem
dowiedzieć się czegokolwiek o najbliższej
stacji
kolejowej. Okazało się, że było do niej dwadzieścia kilometrów.
Wystarczyło
pójść na przystanek, o tam, trzysta metrów stąd,
i
poczekać trochę. Rozważałem ten wysiłek. Od rana próbuję się
gdzieś
dostać, przebyć niecałe dwieście kilometrów, ale teraz, gdy
siedzę
z kawą i piwem, ten ostatni wysiłek, ta jazda autobusem,
a
później jeszcze pociągiem, gdzie na końcu drogi znajdę prysznic
i
nocleg, wydaje mi się nierzeczywista, nie do zrealizowania.
Byłem
wykończony i nie miałem ochoty ruszyć się od tego
plastikowego
stolika. Jeszcze raz zapytałem blondynowatą, tyjącą
kelnerkobarmankę
o nocleg. Bąknęła coś o zajeździe U Marioli.
Nazwa
zabrzmiała nadzwyczaj atrakcyjnie. W końcu po półgodzinie
udało
mi się wyciągnąć z tej kobiety, jak tam dojść. Nie
mogłem
zrozumieć, dlaczego tak trudno wyrwać od niej choćby
strzępek
informacji.
Zajazd
U Marioli okazał się biało tynkowanym dwupiętrowym
budynkiem,
tylko trochę większym niż dom jednorodzinny. Musiałem
zapłacić
z góry. W środku znajdował się senny, boazeryjny
bar
z porożem jelenia i czterdziestoletnią barmanką w fartuchu,
która
miała dziwny sposób poruszania się. Jej ruchy wyglądały
jakby
były tikami. Przypominały drgawki żaby drażnionej prądem.
Zajazd
mieścił osiem pokoi dwuosobowych oraz, co odkryłem po
półgodzinie
i w trakcie drugiego piwa, co najmniej jedną kurwę.
Z
błyszczącego sprzętu wylewała się jęczliwa muzyka, której nie
znosiłem,
przeplatana jeszcze gorszymi hitami z lat siedemdziesiątych
i
osiemdziesiątych. Jednak twardo trwałem w swoim fotelu.
Było
tu chłodniej, wybór piwa był większy, łóżko piętro wyżej
zapowiadało
przyjemny
sen, byłem czysty, ogolony, miałem na sobie
świeży
T-shirt, a na stopach – klapki. Zbliżała się dziesiąta, gdy do
baru
weszła kelnerkobarmanka z poprzedniej knajpy. Stanęła przy
barze.
Cóż za metamorfoza! Makijaż, obcisła sukienka, wydekoltowana
na
górze i luźna na dole, prawie przykrywająca koronkę pończoch,
a
na deser – buty na wysokim obcasie. Kilka razy zniknęła
na
półgodzinne seanse z rzadkimi gośćmi zajazdu, którzy wpadali
raczej
wyłącznie na szybki numerek i niemal równie szybką
pięćdziesiątkę.
Piłem
kolejne piwo i zastanawiałem się, ile bierze. Nie
wydawała
się już tłusta, ale raczej puszysta.
Czułem
się coraz gorzej. Wędrówka z plecakiem w tym upale
przegrzała
mi trochę głowę. Alkohol dziwnie na mnie działał. Niby
nie
byłem pijany, lecz miałem wrażenie, że nie dam rady ani wstać,
ani
iść. Życie wokół barku toczyło się coraz senniej. Puszysta
kelnerkobarmankoprostytutka
spoglądała
jakby zachęcająco, a druga,
trochę
starsza, chuda dziewczyna patrzyła na mnie podejrzliwie.
Sytuacja
zrobiła się gęsta. Barmanka w fartuchu zniknęła, a ja zostałem
z
dwiema panienkami i zalanym kolesiem śpiącym z głową
na
stoliku. Chciałem odejść, ale nie mogłem się zebrać.
Panny
były zmęczone. W końcu starsza rozpoczęła gadkę z potencjalnym
klientem,
czyli ze mną. Wymieniliśmy kilka pierdół.
Przysiadły
się obie. Poprosiłem o kolejkę. Młodsza wstała, nalała
trzy
wódki i postawiła na stoliku. Wypiliśmy. Atmosfera zrobiła się
poufała
i ciężka od pieprzonej możliwości. Choć całkowicie omijaliśmy
ten
temat, to i tak miałem wrażenie, że każde wypowiadane
słowo
jest o kurwieniu się. Przy trzeciej wódce, mimo że czułem się
przytomny,
padłem plackiem na stół. I tak skończyły się kurewskie
przygody
tamtego wieczoru.
Rano
obudziłem się na czymś więcej niż na kacu. Pięć minut
wlokłem
się pod prysznic. W brodziku zwinąłem się w kłębek i leżałem
tak,
bojąc się poruszyć. Sapiąc z wysiłku, wstałem i wróciłem
do
łóżka. Lał się ze mnie pot. Nie byłem głodny. Potrzebowałem
aspiryny.
W szafkach jej nie znalazłem. W plecaku też nie. Docierało
do
mnie, że utkwiłem tu na dobre. Poprzedniego wieczoru nie
urwał
mi się film, więc nie spodziewałem się jakichś sensacji. Ale
po
tym, jak padłem, można było ze mną zrobić wszystko. Od tej
myśli
spociłem się jeszcze bardziej, gwałtownie wstałem i rzuciłem
się
w stronę spodni, w kieszeni których miałem portfel. Świat
zawirował,
stał
się punktem i zniknął.
Leżałem
na podłodze i czekałem, aż mgła nade mną ustąpi. Rozsadzało
mi
czaszkę. Podpełzłem do spodni i upewniłem się, że nic
nie
zginęło. Wypiłem szklankę wody i wróciłem na łóżko. Nie
spałem
ani
nie czuwałem, tkwiłem gdzieś pośrodku. Co pewien czas
musiałem
ostrożnie czołgać się do kranu i wypijać szklankę wody.
Usłyszałem
pukanie, jęknąłem „Proszę” i spojrzałem na zegarek.
Była
siódma. Ubrana w fartuch barmanka o tikowatych ruchach
rażonej
prądem żaby przyszła sprawdzić, czy żyję. Poprosiłem ją
o
śniadanie, proszki od bólu głowy i coś do picia. Wróciła po
pięciu
minutach,
śmiejąc się ze mnie i z mojego, jak to nazywała,
kaca.
Dostałem pyszne kanapki, wielki kubek herbaty z cytryną,
dwa
kartony soku, małe piwo i listek proszków.
W
nocy odwiedziła mnie pulchna kelnerkobarmanka. Powiedziałem
jej
o słońcu i udarze. Zauważyłem, że ma bardzo żółte
zęby.
Podziękowałem jej za odwiedziny i gdy wyszła, usnąłem.
Śniło
mi się, że jestem płaszczem przeciwdeszczowym leżącym od
pięciuset
czterdziestu trzech lat, dwóch miesięcy i ośmiu dni na
pustyni.
Śniło mi się, że ja leżę, a ludzie, tysiące ludzi, mijają
mnie,
obchodzą,
patrząc na mnie ze wstrętem i jednocześnie z zaciekawieniem.
Obudziłem
się późnym popołudniem i zapaliłem papierosa.
Czułem
się znośnie, ale spodziewałem się, że to może być
tylko
chwilowe i że w każdym momencie dopadnie mnie niemoc.
Zszedłem
do baru. Znowu trafiłem na tę barmankę w fartuchu.
Wypiłem
sok, zjadłem kanapkę i zamówiłem naleśniki z serem.
Wracałem
do życia. Lekko kręciło mi się w głowie, schody sprawiły
mi
nieco trudności, miałem trochę przyspieszony rytm serca
i
kilka dodatkowych kropel potu, ale w sumie czułem się dobrze.
– Za
oknem nadal taki upał? – spytałem barmankę.
–
Tak.
Wczoraj wieczorem spadł deszcz, ale już nie zostało po
nim
śladu – odparła i wróciła do swoich zajęć.
Siedziałem
rozparty w fotelu. Miałem przymknięte oczy i pewnie
przysypiałem.
Gdy nadszedł wieczór, w barze zjawiło się kilku
klientów,
a chwilę później – starsza prostytutka. Podeszła do mnie,
uśmiechnęła
się, przywitała, odwróciła i zastukała obcasami w stronę
baru,
kręcąc tyłkiem. Była zdecydowanie ładniejsza od tej
pulchniutkiej,
ale
też miała żółte zęby. Po chwili dotarło do mnie, że barmanka
również
ma żółte, cholernie żółte zęby. Oblał mnie zimny
pot.
Widziałem już różne uzębienie: białe, beżowe, szare, czarne,
przerzedzone,
sztuczne, kremowe, nawet zielone i fioletowe, a raz
czerwone.
Ale tu wszyscy mieli żółte. Żółte z prawdziwego zdarzenia.
Poszedłem
do WC, żeby się wysikać i spojrzeć w lustro.
Wisiało
nad umywalką. Duże, proste i czyste lustro bez żadnych
ozdobników.
Bałem się. Miałem się dowiedzieć prawdy. Odchyliłem
wargi
i spojrzałem cały zesztywniały. Nie były tak żółte jak
u
tamtych dziewczyn, ale zżółkły. Z pewnością zżółkły.
Wróciłem
do
baru. Przyszła też druga dziewczyna. Uśmiechnęła się do mnie
żółtymi
zębami i pomachała zalotnie ręką. Gadała z jakimś gościem,
lecz
widocznie bez rezultatu, bo po chwili przysiadła się do
mnie,
pytając, jak się czuję. Mówiłem coś i cały czas wpatrywałem
się
jak zahipnotyzowany w jej pełne, kształtne i żółte uzębienie.
W
końcu to zauważyła. Okazało się, że druga panienka jest jej
siostrą,
a barmanka w fartuchu – ciotką i że wszyscy w jej rodzinie
mają
żółte zęby. Skorzystałem z jej usług, a następnego dnia
wsiadłem
do PKS-u i odjechałem. Czasami tylko marzę o żółtych
zębach
tkwiących w tej prostej, dobrej i szczęśliwej kobiecie.
1998
Doktor
Strangelove
Prolog
Doktor
Strangelove nigdy nie lubił Nieśmiertelnego. Nieśmiertelny
był
dla niego jak ość w gardle, jak but na odcisku, jak gówno
między
palcami. Doktor Strangelove budził się i dostawał gęsiej
skórki,
marzły mu stopy i obficie się pocił w okolicy pępka, bo
od
razu myślał o tym kimś, czymś, co mogło żyć i żyć, i tylko
inny
nieśmiertelny mógł to coś unieszkodliwić na amen. A gdy
zostanie
tylko jeden nieśmiertelny, to nikt i nic mu nie zagrozi.
Istniała
jeszcze jedna możliwość: w walce nieśmiertelni byli w stanie
jednocześnie
ściąć sobie głowy, co bardzo ucieszyłoby doktora
Strangelove’a.
Ale doktor Strangelove nie był głupi i nie liczył na
taki
zbieg okoliczności. Zresztą z dobrze poinformowanych źródeł
wiedział,
że pozostał już tylko jeden nieśmiertelny. To właśnie
ten
Nieśmiertelny, przez którego doktor Strangelove tak obficie się
pocił
w okolicy pępka. Dziwne było to, że sam pępek miał suchy.
Doktora
to jednak nie dziwiło. Niespodzianki własnej fizjologii
tak
mu spowszedniały, że nawet ich nie zauważał.
W
każdym razie widmo Nieśmiertelnego krążyło zawsze w pobliżu
doktora
Strangelove’a i nie dawało mu spokoju. Aż nadszedł
ten
dzień, w którym postanowił ująć Nieśmiertelnego i coś z nim
zrobić.
Nie wiedział co. Ale był przekonany, że gdy już go złapie
i
spojrzy mu w oczy, rozwiązanie nasunie się samo.
Doktor
Strangelove polował na Nieśmiertelnego trzy lata, lecz
go
nie upolował. Poddawał się. Zrobił sobie wakacje, a po nich
przez
siedemset osiemdziesiąt trzy dni próbował dorwać Nieśmiertelnego.
Siedemset
osiemdziesiątego czwartego dnia od końca wakacji
poczuł
się zmęczony. Nie mógł sobie poradzić z własną słabością,
niemocą
i bezskutecznością. Przez trzy dni leżał nieruchomo
w
łóżku. Czwartego dnia przyszedł do niego lekarz i doktor
Strangelove
od
razu wyczuł, że lekarz jest Nieśmiertelnym. Doktorowi
Strangelove’owi
drżały paznokcie u stóp, ale nie dał żadnego
znaku,
że wie. Przestał się pocić. Następnego dnia nieśmiertelny
lekarz
siedział smutny w celi, paląc papierosa za papierosem. Doktor
Strangelove
siedział zaś po wolnej stronie krat i uśmiechał się,
patrząc
na Nieśmiertelnego. „Może palić tysiąc lat, trzy paczki
dziennie,
mieć raka jak piłka futbolowa, a i tak nie umrze. Taki
to
pożyje” – myślał. Zastanawiało go również, czy kiedy już
Nieśmiertelny
będzie
miał tego raka jak piłka futbolowa, to czy będzie
go
bolało. Doszedł do wniosku, że nie. Że tak naprawdę to
nieśmiertelny
nie
może dostać raka, bo cóż to by była za nieśmiertelność,
gdyby
leżał w szpitalu i zwijał się z bólu, nie mogąc umrzeć.
Byłaby
to nieśmiertelność gówno warta. Doktor Strangelove zapalił
papierosa
i zaciągnął się dwa razy, po czym odrzucił go ze
złością.
Założył ręce z tyłu i zadumał się nad tym, co zamierza zrobić
z
Nieśmiertelnym. Taki piękny i niespotykany okaz. W głowie
kiełkował
mu misterny plan testów i sprawdzianów, dzięki którym
miał
zamiar odkryć tajemnicę nieśmiertelności Nieśmiertelnego.
– Oj,
wycisnę ja z ciebie tę nieśmiertelność, wycisnę – powiedział
doktor
Strangelove, odchodząc.
Udał
się do swojego gabinetu, aby dopracować plany.
Doktor
Strangelove obserwował, jak zespół chirurgów wycina
Nieśmiertelnemu
serce. Po narkozie Nieśmiertelny obudził się
i
choć krew w nim nie krążyła, on żył. Od tamtej pory zawsze
miał
zimne stopy, szczególnie wtedy, gdy leżał. Tydzień później
pozbawiono
Nieśmiertelnego mózgu wraz z rdzeniem przedłużonym.
Początkowo
myślano, że Nieśmiertelny umarł, gdyż nie
reagował
na bodźce. Po trzech dniach pojawił się jednak odruch
źreniczny.
Po trzech tygodniach Nieśmiertelny prezentował prawidłowe
i
normalne reakcje, aczkolwiek z pewnym nieznacznym,
lecz
zauważalnym opóźnieniem. Doktor Strangelove słusznie wywnioskował
z
tego, że dusza nieśmiertelnego steruje Nieśmiertelnym
oraz
że sygnały z duszy dochodzą do ciała po kilku milisekundach.
To
z kolei dowodziło hipotezy mówiącej, że przejście
sygnału
między duchem a materią wymaga czasu. Ta hipoteza
była
jeszcze jedną przesłanką potwierdzającą istnienie skończonej
prędkości,
z jaką może przemieszczać się sygnał. Samo połączenie
ducha
z materią zostało okryte cieniem tajemnicy, w której doktor
Strangelove
postrzegał boga.
Po
tej ciekawej ekstrakcji IQ Nieśmiertelnego obniżyło się
ostatecznie
o
osiem punktów.
Następnie
wycięto Nieśmiertelnemu nerki, pęcherz moczowy,
wątrobę,
przełyk, płuca, żołądek, jelito cienkie, grube, woreczek
żółciowy,
trzustkę, kręgosłup, rdzeń kręgowy i jądra. Doktor Strangelove
zauważył,
że życiowe funkcje przejawiają te części nieśmiertelnego
ciała
Nieśmiertelnego, które są połączone z głową. Sama
głowa
(bez mózgu) też żyje, co sprawdzono. Tułów bez głowy nie
żyje.
Fakty te świadczą niezbicie, że dusza ma swoje miejsce w głowie.
Po
oddzieleniu od głowy członki zaczynały gnić normalnym
trybem,
ale po przyszyciu regenerowały się nawet wtedy, gdy wcześniej
rozkładały
się przez sto czterdzieści dwa dni.
Nieśmiertelny
odtwarzał wszystkie swoje organy, mimo że nic
nie
jadł ani nie pił przez sto osiemnaście dni. Doktor Strangelove
doszedł
do wniosku, że Nieśmiertelny to perpetuum mobile, i postanowił
go
wykorzystać do produkcji przeszczepów na wielką skalę.
Mogłoby
to zaowocować pokaźnymi wpływami finansowymi. Nieśmiertelny
nadawał
się również do wytwarzania wysokobiałkowego
jedzenia.
Ten pomysł wywołał oburzenie w pewnych kręgach, ale
oburzonych
uciszono, zwłaszcza że pokarm miał być w głównej mierze
przeznaczony
dla kotów. Nieśmiertelny dobrze się palił i ładnie
trzaskał
podczas tego procesu. Po spaleniu ładniał w dwa tygodnie.
Nieśmiertelny
był dobry w swojej nieśmiertelności. Doktor
Strangelove
wstrzykiwał mu najprzeróżniejsze trucizny w dawkach,
którymi
można by wybić wszystkich mieszkańców całkiem
dużego
państwa. Nic to nie pomagało. Nieśmiertelny uparł się
i
żył.
Na
koniec doktor Strangelove się wkurwił i wysadził Nieśmiertelnego
bombą
atomową, co zmieniło ten ewenement w rozproszone
po
całej planecie nieśmiertelne atomy, jądra, neutrony, pozytrony,
elektrony
i całą resztę elementarnego tałatajstwa. To było
coś.
Obliczono, że przy sprzyjających wiatrach Nieśmiertelny odbuduje
się
i spadnie na Ziemię za czterysta milionów lat.
Epilog
Atomówka,
którą doktor Strangelove rozproszył Nieśmiertelnego,
została
przywieziona na poligon naprędce i zdetonowana bez
należytego
przygotowania. Doktorowi Strangelove’owi tak przypadł
do
gustu pomysł z czterystoma milionami lat absencji w egzystencji
Nieśmiertelnego,
że nakazał błyskawiczne przeprowadzenie
akcji,
przez co wybuchła bomba studwudziestokrotnie silniejsza
niż
hiroszimska. Podziemnego wybuchu dokonano w Nevadzie.
Zainicjował
on trzęsienie ziemi w Kalifornii i okolicach, przez co
ten
stan wraz z mieszkańcami właściwie przestał istnieć. Drgania
wywołały
tsunami, które zmiotło na swojej drodze wszystko, co
leżało
poniżej setnego metra nad dotychczasowym poziomem
morza.
Żaden statek nie ocalał. Wielka fala zabiła setki milionów
ludzi
oraz pozbawiła znaczną część ludzkości pożywienia i energii,
nie
mówiąc już o tak nieistotnych sprawach, jak domy, telewizory,
odkurzacze
czy samochody. Głód w kilka dni doprowadził do wybuchu
wojny,
początkowo domowej w Chinach, która po upływie
niecałej
doby ogarnęła właściwie całą Azję. W ruch poszły wszelkie
ocalałe
arsenały. Rosja aktywnie uczestniczyła w ogólnoazjatyckim
bombardowaniu,
lecz nie zadbała o paliwo ani żarcie, więc dzikie
hordy
barbarzyńców na swoich atomowych grzybach zniszczyły
te
resztki, które można było ocalić. Europa i Afryka, początkowo
ogłuszone
rozmiarem nieszczęść, szybko doszły do siebie i przystąpiły
do
walki o wszystko. Całkowite zniszczenie wschodniego
wybrzeża
obu Ameryk nie pozbawiło jednak tych kontynentów
areału
zbóż ani zapasów. Dotyczyło to szczególnie Stanów Zjednoczonych
i
Kanady, przez co po tygodniu państwa te stały się
celem
ataków ze strony każdego, kto tylko mógł atakować. Broni
wystarczyło
na prawie miesięczną zabawę.
Koniec