Tym razem cztery opowiadania (z których dwa bardzo lubię (i są, jak sądzę, całkiem niezłe): czyli „Doktor Strangelove” i „Mój przyjaciel świnia”) : „Mój przyjaciel świnia”, „Już nie boję się śmierci”, „Historia dobrej kawy, drobnego udaru, zagubionego miasta i tajemnicy żółtych zębów”, „Doktor Strangelove”.
Info:
Postanowiłem udostępnić moje opowiadania (pierwszą książkę). Jak komuś zależy na papierze albo ebooku (legimi, empik) to znajdzie z łatwością. A jak nie zależy i ma ochotę przeczytać to w najbliższych tygodniach wrzucę wszystkie opowiadania ze zbioru: "Ja, mój wróg". Książkę wydałem w 2015 roku ale opowiadania sięgają początków mojego borykania się z pisaniem (proszę więc o wybaczenie; jeszcze nie wiem, za co; ale coś się pewnie znajdzie; byłem wtedy prawie dzieckiem): część powstała w latach dziewięćdziesiątych (XX wieku dla precyzji).
Technikalia:
Projekt okładki: Krzysztof Krawiec
Redakcja: Alicja Bojko
Korekta: Składnica Literacka
Skład i łamanie: Krzysztof Szporak
© Copyright by Rafał Harer
ISBN 978-83-942113-0-1
Mój przyjaciel świnia
Dobre są kundlowate wilczury i lekko upodwórzowione rottweilery.
Te ostatnie mają tendencję do tycia, dzięki czemu śmiem
twierdzić, że są najlepsze. Nie pogardzam też spanielami, choć
ogólnie nie znoszę typowych psów myśliwskich. Są za bardzo wybiegane
i trzeba im poświęcić sporo czasu, aby osiągnąć w miarę
sensowny efekt. Pies nie powinien mieć więcej niż rok, bo gdy jest
starszy, to wymaga kunsztu mistrza, którego ja jestem pozbawiony.
Zawsze wyczuwają, że coś im zagraża. Mają swoją zwierzęcą inteligencję
i szanuję je również za to. Nie chcę zadawać im cierpienia
ani sprawiać bólu, dobrze je karmię, mają też spore podwórko,
po którym biegają. Do rozpłodu zostawiam takie sztuki, które są
mi prawie obojętne. Zupełnie obojętne nie są nigdy. Najszybciej
tracę te ulubione, na końcu – te najbardziej wkurzające. Wspominałem
już, że je szanuję. Nie czuję się od nich ani lepszy, ani gorszy.
Mam jednak świadomość, że jestem swego rodzaju bogiem. Mam
władzę – może nawet za dużą.
Wszystko zaczęło się przez dziadka. Zawsze miał wiele psów,
lecz niektóre z nich od czasu do czasu znikały. Rodzice nic mi
nie mówili. Sami w jakiejś mierze w tym uczestniczyli. Pewnie też
się zajadali, ale wyczuwałem ten ich wstyd, którego nie rozumiałem.
Uzmysłowiłem sobie, co się dzieje, gdy miałem trzynaście lat,
przed świętami wielkanocnymi. Pamiętam, że mieliśmy dziewięć
psów wieczorem, a tylko sześć rano. Stół w tamte święta był porządnie
zastawiony. Rodzice domyślali się, że ja wiem, ale milczeli.
Nieśmiało zjadłem kęs i – czego się nie spodziewałem i co mnie
zdziwiło – zasmakowało mi. Jeden z tych trzech psów miał na imię
Kacper. To niesamowite uczucie jeść coś, co ma imię.
Zawsze lubiłem zwierzęta. Za ich szczerość i prostolinijność
w zachowaniu. Nigdy nie kombinują za plecami. Są uczciwe.
Dziadek zaczął chyba podczas wojny, choć nigdy mi tego nie
powiedział. Czasami wyrywało się rodzicom lub jemu w trakcie
rodzinnych dyskusji, kiedy byli przekonani, że ja niczego nie
rozumiem. Nie rozumiałem, ale pamiętałem. Te ciche, jadowite
zdania tkwiły w mojej pamięci, aż pojąłem. Dziadek często kłócił
się z moim ojcem. Ojciec krzyczał, że wojna się skończyła, a dziadek
wrzeszczał, że dla niego nigdy się nie skończy. W czasie wojny
dziadek jadł szczury. O tym dowiedziałem się przy okazji jednej
z awantur. Dziadek siedział, paląc papierosa, a ojciec stał nad nim,
machał rękoma i krzyczał: „To się musi kiedyś skończyć!”.
Nie wiem, czy dziadek jadał szczury po wojnie, ale ja tak. Dwa
razy. Jednego złapałem w pułapkę, wybebeszyłem, odciąłem mu
głowę i ogon, po czym uwędziłem. Był pyszny. Drugi miał obrzydliwy
smak. Rozchorowałem się z jego powodu. Przez niego inne
szczury złapane w pułapkę się marnują. Zakopuję je. Szkoda. Myślałem
o tym, aby je gotować i dawać psom, ale w końcu z tego
zrezygnowałem.
Mam ciężki gumowy młot z długim trzonkiem. Wciągam psa
do kojca, w którym nie może się ruszać, i walę go w głowę z całych
sił. Jedno uderzenie wystarcza. Dobijać musiałem dwa razy. Zadawanie
cierpienia jest bez sensu. Usiłuję wierzyć, że nic nie czują.
Często płaczę. Szczególnie wtedy, gdy zabijam psa, którego bardzo
lubiłem. Tak jednak musi być. Odbieram mu życie, najadam się
i cierpię. Jakaś forma sprawiedliwości. Niedoskonała. Martwego
wyciągam z kojca. Zazwyczaj z uszu i nozdrzy płynie mu krew,
a jego oczy są otwarte. Staram się w nie nie patrzeć, ale nigdy nie
wytrzymuję i moje żywe, a jego martwe spojrzenie się krzyżują.
To trudne, lecz konieczne. Nie mogę ominąć żadnego etapu, aby
w pełni zasłużyć na posiłek. Następnie w piwnicy zawieszam psa,
odrąbawszy mu głowę. Odcinam łapy i ściągam skórę. Potem bebeszę
go i płuczę. Z ogona (oczywiście jeżeli nie odcięto mu go
wcześniej) zawsze gotuję zupę. Zjadam serce i móżdżek, a resztę
wnętrzności odrzucam. Wątróbka czy nereczki z psa są obrzydliwe.
Ze skóry robię dywanik – w ten sposób na zawsze zachowuję psa
w swojej pamięci. Jeżeli głowa nie została za bardzo zmasakrowana,
to czyszczę ją dokładnie ze wszystkiego, co może zgnić, troszkę
podklejam i suszę. Mam w piwnicy sto dwadzieścia trzy czaszki.
Najbardziej lubię psa uwędzić. Koniecznie w dymie z jałowca.
Robię kiełbasy, wędliny, kaszanki, kotlety, pieczenie, a nawet zasmażki,
które dodaję do warzywnych sałatek. Mięso psa można
smażyć, piec i gotować. Na jego bazie można przyrządzić doskonałą
zupę.
Psa można podać na wiele sposobów.
Od trzech tygodni ludzie wokół mnie zupełnie powariowali.
Mówią o mnie w telewizji. Nazywają mnie zwyrodnialcem. Jakaś
organizacja tępych ekologów, animalsów czy innych palantów złożyła
pismo w mojej sprawie do prokuratury. Zostałem zwolniony
z pracy. Istny cyrk. Tylko dlatego, że jem psy. Są smaczne. I już.
W prasie znalazłem około piętnastu artykułów o sobie. Okazało
się, że jestem potworem, zwierzęciem, ociekającym krwią mordercą.
Przyznają, że jeszcze by zrozumieli, gdybym był „jakimś biedakiem
mieszkającym w kanale ciepłowniczym albo na dworcu lub
pod mostem”, ale ja dysponuję „odpowiednimi środkami finansowymi
na zakup normalnych produktów żywnościowych”.
Któregoś dnia przyszli bez nakazu, bez niczego. Zabrali i wywieźli
mi wszystkie psy. Wszystkie. Ludzie na ulicy omijają mnie
szerokim łukiem. Dzieciaki rzucają we mnie kamieniami, a jedna
z sąsiadek, gdy spotkałem ją przypadkowo, wchodząc do sklepu,
w którym i tak mnie nie obsłużono, napluła mi w twarz. Jestem
spokojnym człowiekiem. Jadłem psy przez kilkadziesiąt lat.
Ta szmata, która wypuściła na mnie swoją flegmę, miała w koszyku
kiełbasę. Widziałem. Głupia kurwa. Gdy leżę w łóżku, mam
ochotę ją upiec i zjeść. Po chwili bierze mnie obrzydzenie, bo ja nie
zjadam wrogów, tylko przyjaciół. Szmata. Zresztą niech wszyscy
spierdalają. I tak będę jadł psy. I tak. Zamknęli je w schronisku.
U mnie miałyby przynajmniej kilka miesięcy przyjemnego życia.
A tam? Więzienie.
Jestem znienawidzony. Mam splamione dłonie. Nikt świadomy
mojej zbrodni nie poda mi ręki. Tak, mam dłonie splamione krwią
psów.
Jaka jest różnica między psiną a wołowiną? Ja wiem jaka. Psina
jest smaczniejsza. To jedyna różnica. Ale nikomu nie mogę tego
wytłumaczyć. Nikt nie chce słuchać. No i chuj, i tak będę jadł to,
co będę chciał.
Gdy narodzę się powtórnie, to mam nadzieję, że pod postacią
psa. I mam nadzieję, że ktoś, kto będzie mnie kochał, będzie mnie
tak kochał, żeby mnie zjeść.
Już nie boję się śmierci
Już nie boję się śmierci. Pewnego ranka strach odszedł ode mnie.
Obudziłem się i towarzyszący mi przez całe życie lęk zniknął.
Nie wierzę w życie pozagrobowe. Jestem realistą, materialistą, inżynierem.
Świat jest policzalny i zdeterminowany fizycznymi prawami.
My, ludzie, jesteśmy zwierzęcym gatunkiem. Różniącym się od innych,
ale zawsze i do końca tylko gatunkiem. Naszym przeznaczeniem jest
robić swoje najlepiej, jak się potrafi. Naszym przeznaczeniem jest spłodzić
potomka. Naszym przeznaczeniem jest umrzeć i rozłożyć się pod
ziemią. Albo zostać spalonym. Albo zatopionym. To wszystko nieważne.
Nieważne, co się stanie z martwym ciałem. Śmierć oznacza kres.
Takie są moje poglądy na wielkie egzystencjalne pytania.
Mam dwie córki – panie w sile wieku, matki i żony, mające
wieczne problemy ze swoimi dorosłymi dziećmi. Można z tego
wnioskować, że jestem stary. Zgadza się. Widzicie, jakie to łatwe?
Prosta zasada i prosty wniosek.
Jestem dobrym inżynierem i nieustannie pracuję. Może nie na
pełnych obrotach, może nie tak jak kiedyś, ale cały czas pozostaję
czynny. Doceniają mnie. Mam taką nadzieję. Od wielu lat dostaję
wcale nie najskromniejszą emeryturę, ale nadal chce mi się robić
to, co potrafię. Znam swoją wartość. Nie zależy mi na pieniądzach,
zależy mi na zajęciu, które umiem i mam ochotę wykonywać.
Pierwsze oznaki nadchodzącej starości widać, gdy ma się dwadzieścia
lat. Patrzy się na nie z przymrużeniem oka.
Przez wszystkie te lata nie przejmowałem się łysiną coraz szczelniej
otulającą moją głowę. Uważałem na zęby, dlatego nie mam nic
sztucznego w ustach. Chodziłem regularnie do lekarza i wszystko
to, co niebezpieczne, ominęło mnie albo zostało wykryte bardzo
wcześnie (rak prostaty) i pokonane. Po piętnastu latach palenia
rzuciłem to świństwo. Niezobowiązująco uprawiałem sport. Nadal
dużo spaceruję.
Czas jednak biegnie nieubłaganie i mój kres jest bliski. Wiem
o tym. Ale, jak wyżej napisałem, już nie boję się śmierci.
Czas biegł nieubłaganie i pewnego dnia dotarło do mnie, że
wejście po schodach, raptem na drugie piętro, przychodzi mi
z trudem i że muszę obmyślać strategię wchodzenia. Muszę planować,
gdzie zrobić przystanek, aby chwilę odsapnąć.
Tak. Pozwolę sobie użyć trywialnej przenośni: lont został
podpalony.
To był pierwszy objaw, który wywarł na mnie wrażenie (wtedy
jeszcze bałem się śmierci). Do tego pierwszego dołączały następne.
Wysiadały mi oczy. Słabły mięśnie i kości. Przejście kilometra zajmowało
mi pół godziny. Trzymałem się. Byłem twardy. I w końcu
zrozumiałem, że stałem się zgredem. Zniedołężniałym starcem.
Nie mogę utrzymać śliny w ustach. Ciągle nerwowo wycieram kąciki
ust w wyimaginowanej obawie, że jest tam coś niepożądanego.
Ludzie, którzy mnie otaczają, w sklepie czy na ulicy, zaczęli
mnie traktować jak jakiegoś zramolałego dziadka. Nie potrafię głośno
mówić. Przestałem być im równy. Politowanie? Może właśnie
to jest to słowo.
Wiecie, co wam powiem? W sumie mam to gdzieś. Najgorsze
jest to, że ja sam widzę, jak się rozpadam. Jak moje ciało się
degeneruje. Jak mój mózg ma coraz większe trudności z przypomnieniem
sobie czegoś. Jak proste niegdyś rzeczy dziś stanowią dla
mnie wyzwanie. Jak wspominam zdarzenia sprzed pięćdziesięciu
lat, lecz nie pamiętam o tych sprzed roku. Jak moje dawno dojrzałe
córki postrzegam jako jasnowłose dziewczynki biegające po działce
moich dawno nieżyjących rodziców. I jak za każdym razem się dziwię,
gdy zdaję sobie sprawę, że są ukrywającymi siwiznę paniami.
Jak moja skóra zaczyna przypominać wysuszoną, popękaną ziemię.
Nie chcę waszej pomocy, nie chcę opiekunki. Muszę patrzeć na
własny upadek.
I chciałbym wam powiedzieć, że to niesprawiedliwe. Tylko tyle.
To wszystko. Dziękuję państwu za uwagę.
Historia dobrej
kawy, drobnego udaru,
zagubionego miasta
i tajemnicy żółtych zębów
Małe miasto, w którym siedziałem przy nędznym, plastikowym
stoliku i piłem dobrą kawę z plastikowego kubka, odpychało
mnie. Cień z brudnego parasola nie zabezpieczał przed upałem.
Było duszno, przedburzowo. Kawa mi smakowała, ale piwo pachniało
szmatą do podłogi. Patrzyłem na przejeżdżające samochody
i zastanawiałem się, co mam zrobić. Najchętniej bym się wykąpał.
Może być prysznic, może być jezioro. Wszystko jedno. Chciałbym
zmienić bieliznę. Był środek tygodnia i w lokalu siedziało niewielu
klientów. Nie było to miasteczko turystyczne, więc zauważono
mnie, obcego. Upał i duchota zapewniały mi jednak spokój. Wyglądałem
mało korzystnie. Zarośnięty, rozczochrany i z pewnością
już z lekka woniejący. Wszystko przez tych dwóch skurwieli.
Niby zabrali mnie na stopa, ale raz, że pojechali nie tą trasą, którą
zapowiadali, a dwa – zostawili mnie w takim miejscu, że musiałem
iść w upale przez ponad trzy godziny, żeby w końcu tu trafić.
Odreagowywałem pod parasolem z kawą i stęchłym piwem, ale
i tak czułem się coraz gorzej. Spytałem blondynowatą barmankę
o nocleg, ale niczego konkretnego mi nie powiedziała. Byłem podejrzany.
Próbowałem dowiedzieć się czegokolwiek o najbliższej
stacji kolejowej. Okazało się, że było do niej dwadzieścia kilometrów.
Wystarczyło pójść na przystanek, o tam, trzysta metrów stąd,
i poczekać trochę. Rozważałem ten wysiłek. Od rana próbuję się
gdzieś dostać, przebyć niecałe dwieście kilometrów, ale teraz, gdy
siedzę z kawą i piwem, ten ostatni wysiłek, ta jazda autobusem,
a później jeszcze pociągiem, gdzie na końcu drogi znajdę prysznic
i nocleg, wydaje mi się nierzeczywista, nie do zrealizowania.
Byłem wykończony i nie miałem ochoty ruszyć się od tego
plastikowego stolika. Jeszcze raz zapytałem blondynowatą, tyjącą
kelnerkobarmankę o nocleg. Bąknęła coś o zajeździe U Marioli.
Nazwa zabrzmiała nadzwyczaj atrakcyjnie. W końcu po półgodzinie
udało mi się wyciągnąć z tej kobiety, jak tam dojść. Nie
mogłem zrozumieć, dlaczego tak trudno wyrwać od niej choćby
strzępek informacji.
Zajazd U Marioli okazał się biało tynkowanym dwupiętrowym
budynkiem, tylko trochę większym niż dom jednorodzinny. Musiałem
zapłacić z góry. W środku znajdował się senny, boazeryjny
bar z porożem jelenia i czterdziestoletnią barmanką w fartuchu,
która miała dziwny sposób poruszania się. Jej ruchy wyglądały
jakby były tikami. Przypominały drgawki żaby drażnionej prądem.
Zajazd mieścił osiem pokoi dwuosobowych oraz, co odkryłem po
półgodzinie i w trakcie drugiego piwa, co najmniej jedną kurwę.
Z błyszczącego sprzętu wylewała się jęczliwa muzyka, której nie
znosiłem, przeplatana jeszcze gorszymi hitami z lat siedemdziesiątych
i osiemdziesiątych. Jednak twardo trwałem w swoim fotelu.
Było tu chłodniej, wybór piwa był większy, łóżko piętro wyżej zapowiadało
przyjemny sen, byłem czysty, ogolony, miałem na sobie
świeży T-shirt, a na stopach – klapki. Zbliżała się dziesiąta, gdy do
baru weszła kelnerkobarmanka z poprzedniej knajpy. Stanęła przy
barze. Cóż za metamorfoza! Makijaż, obcisła sukienka, wydekoltowana
na górze i luźna na dole, prawie przykrywająca koronkę pończoch,
a na deser – buty na wysokim obcasie. Kilka razy zniknęła
na półgodzinne seanse z rzadkimi gośćmi zajazdu, którzy wpadali
raczej wyłącznie na szybki numerek i niemal równie szybką pięćdziesiątkę.
Piłem kolejne piwo i zastanawiałem się, ile bierze. Nie
wydawała się już tłusta, ale raczej puszysta.
Czułem się coraz gorzej. Wędrówka z plecakiem w tym upale
przegrzała mi trochę głowę. Alkohol dziwnie na mnie działał. Niby
nie byłem pijany, lecz miałem wrażenie, że nie dam rady ani wstać,
ani iść. Życie wokół barku toczyło się coraz senniej. Puszysta kelnerkobarmankoprostytutka
spoglądała jakby zachęcająco, a druga,
trochę starsza, chuda dziewczyna patrzyła na mnie podejrzliwie.
Sytuacja zrobiła się gęsta. Barmanka w fartuchu zniknęła, a ja zostałem
z dwiema panienkami i zalanym kolesiem śpiącym z głową
na stoliku. Chciałem odejść, ale nie mogłem się zebrać.
Panny były zmęczone. W końcu starsza rozpoczęła gadkę z potencjalnym
klientem, czyli ze mną. Wymieniliśmy kilka pierdół.
Przysiadły się obie. Poprosiłem o kolejkę. Młodsza wstała, nalała
trzy wódki i postawiła na stoliku. Wypiliśmy. Atmosfera zrobiła się
poufała i ciężka od pieprzonej możliwości. Choć całkowicie omijaliśmy
ten temat, to i tak miałem wrażenie, że każde wypowiadane
słowo jest o kurwieniu się. Przy trzeciej wódce, mimo że czułem się
przytomny, padłem plackiem na stół. I tak skończyły się kurewskie
przygody tamtego wieczoru.
Rano obudziłem się na czymś więcej niż na kacu. Pięć minut
wlokłem się pod prysznic. W brodziku zwinąłem się w kłębek i leżałem
tak, bojąc się poruszyć. Sapiąc z wysiłku, wstałem i wróciłem
do łóżka. Lał się ze mnie pot. Nie byłem głodny. Potrzebowałem
aspiryny. W szafkach jej nie znalazłem. W plecaku też nie. Docierało
do mnie, że utkwiłem tu na dobre. Poprzedniego wieczoru nie
urwał mi się film, więc nie spodziewałem się jakichś sensacji. Ale
po tym, jak padłem, można było ze mną zrobić wszystko. Od tej
myśli spociłem się jeszcze bardziej, gwałtownie wstałem i rzuciłem
się w stronę spodni, w kieszeni których miałem portfel. Świat zawirował,
stał się punktem i zniknął.
Leżałem na podłodze i czekałem, aż mgła nade mną ustąpi. Rozsadzało
mi czaszkę. Podpełzłem do spodni i upewniłem się, że nic
nie zginęło. Wypiłem szklankę wody i wróciłem na łóżko. Nie spałem
ani nie czuwałem, tkwiłem gdzieś pośrodku. Co pewien czas
musiałem ostrożnie czołgać się do kranu i wypijać szklankę wody.
Usłyszałem pukanie, jęknąłem „Proszę” i spojrzałem na zegarek.
Była siódma. Ubrana w fartuch barmanka o tikowatych ruchach
rażonej prądem żaby przyszła sprawdzić, czy żyję. Poprosiłem ją
o śniadanie, proszki od bólu głowy i coś do picia. Wróciła po pięciu
minutach, śmiejąc się ze mnie i z mojego, jak to nazywała,
kaca. Dostałem pyszne kanapki, wielki kubek herbaty z cytryną,
dwa kartony soku, małe piwo i listek proszków.
W nocy odwiedziła mnie pulchna kelnerkobarmanka. Powiedziałem
jej o słońcu i udarze. Zauważyłem, że ma bardzo żółte
zęby. Podziękowałem jej za odwiedziny i gdy wyszła, usnąłem.
Śniło mi się, że jestem płaszczem przeciwdeszczowym leżącym od
pięciuset czterdziestu trzech lat, dwóch miesięcy i ośmiu dni na
pustyni. Śniło mi się, że ja leżę, a ludzie, tysiące ludzi, mijają mnie,
obchodzą, patrząc na mnie ze wstrętem i jednocześnie z zaciekawieniem.
Obudziłem się późnym popołudniem i zapaliłem papierosa.
Czułem się znośnie, ale spodziewałem się, że to może być
tylko chwilowe i że w każdym momencie dopadnie mnie niemoc.
Zszedłem do baru. Znowu trafiłem na tę barmankę w fartuchu.
Wypiłem sok, zjadłem kanapkę i zamówiłem naleśniki z serem.
Wracałem do życia. Lekko kręciło mi się w głowie, schody sprawiły
mi nieco trudności, miałem trochę przyspieszony rytm serca
i kilka dodatkowych kropel potu, ale w sumie czułem się dobrze.
– Za oknem nadal taki upał? – spytałem barmankę.
– Tak. Wczoraj wieczorem spadł deszcz, ale już nie zostało po
nim śladu – odparła i wróciła do swoich zajęć.
Siedziałem rozparty w fotelu. Miałem przymknięte oczy i pewnie
przysypiałem. Gdy nadszedł wieczór, w barze zjawiło się kilku
klientów, a chwilę później – starsza prostytutka. Podeszła do mnie,
uśmiechnęła się, przywitała, odwróciła i zastukała obcasami w stronę
baru, kręcąc tyłkiem. Była zdecydowanie ładniejsza od tej pulchniutkiej,
ale też miała żółte zęby. Po chwili dotarło do mnie, że barmanka
również ma żółte, cholernie żółte zęby. Oblał mnie zimny
pot. Widziałem już różne uzębienie: białe, beżowe, szare, czarne,
przerzedzone, sztuczne, kremowe, nawet zielone i fioletowe, a raz
czerwone. Ale tu wszyscy mieli żółte. Żółte z prawdziwego zdarzenia.
Poszedłem do WC, żeby się wysikać i spojrzeć w lustro.
Wisiało nad umywalką. Duże, proste i czyste lustro bez żadnych
ozdobników. Bałem się. Miałem się dowiedzieć prawdy. Odchyliłem
wargi i spojrzałem cały zesztywniały. Nie były tak żółte jak
u tamtych dziewczyn, ale zżółkły. Z pewnością zżółkły. Wróciłem
do baru. Przyszła też druga dziewczyna. Uśmiechnęła się do mnie
żółtymi zębami i pomachała zalotnie ręką. Gadała z jakimś gościem,
lecz widocznie bez rezultatu, bo po chwili przysiadła się do
mnie, pytając, jak się czuję. Mówiłem coś i cały czas wpatrywałem
się jak zahipnotyzowany w jej pełne, kształtne i żółte uzębienie.
W końcu to zauważyła. Okazało się, że druga panienka jest jej
siostrą, a barmanka w fartuchu – ciotką i że wszyscy w jej rodzinie
mają żółte zęby. Skorzystałem z jej usług, a następnego dnia
wsiadłem do PKS-u i odjechałem. Czasami tylko marzę o żółtych
zębach tkwiących w tej prostej, dobrej i szczęśliwej kobiecie.
1998
Doktor Strangelove
Prolog
Doktor Strangelove nigdy nie lubił Nieśmiertelnego. Nieśmiertelny
był dla niego jak ość w gardle, jak but na odcisku, jak gówno
między palcami. Doktor Strangelove budził się i dostawał gęsiej
skórki, marzły mu stopy i obficie się pocił w okolicy pępka, bo
od razu myślał o tym kimś, czymś, co mogło żyć i żyć, i tylko
inny nieśmiertelny mógł to coś unieszkodliwić na amen. A gdy
zostanie tylko jeden nieśmiertelny, to nikt i nic mu nie zagrozi.
Istniała jeszcze jedna możliwość: w walce nieśmiertelni byli w stanie
jednocześnie ściąć sobie głowy, co bardzo ucieszyłoby doktora
Strangelove’a. Ale doktor Strangelove nie był głupi i nie liczył na
taki zbieg okoliczności. Zresztą z dobrze poinformowanych źródeł
wiedział, że pozostał już tylko jeden nieśmiertelny. To właśnie
ten Nieśmiertelny, przez którego doktor Strangelove tak obficie się
pocił w okolicy pępka. Dziwne było to, że sam pępek miał suchy.
Doktora to jednak nie dziwiło. Niespodzianki własnej fizjologii
tak mu spowszedniały, że nawet ich nie zauważał.
W każdym razie widmo Nieśmiertelnego krążyło zawsze w pobliżu
doktora Strangelove’a i nie dawało mu spokoju. Aż nadszedł
ten dzień, w którym postanowił ująć Nieśmiertelnego i coś z nim
zrobić. Nie wiedział co. Ale był przekonany, że gdy już go złapie
i spojrzy mu w oczy, rozwiązanie nasunie się samo.
Doktor Strangelove polował na Nieśmiertelnego trzy lata, lecz
go nie upolował. Poddawał się. Zrobił sobie wakacje, a po nich
przez siedemset osiemdziesiąt trzy dni próbował dorwać Nieśmiertelnego.
Siedemset osiemdziesiątego czwartego dnia od końca wakacji
poczuł się zmęczony. Nie mógł sobie poradzić z własną słabością,
niemocą i bezskutecznością. Przez trzy dni leżał nieruchomo
w łóżku. Czwartego dnia przyszedł do niego lekarz i doktor Strangelove
od razu wyczuł, że lekarz jest Nieśmiertelnym. Doktorowi
Strangelove’owi drżały paznokcie u stóp, ale nie dał żadnego
znaku, że wie. Przestał się pocić. Następnego dnia nieśmiertelny
lekarz siedział smutny w celi, paląc papierosa za papierosem. Doktor
Strangelove siedział zaś po wolnej stronie krat i uśmiechał się,
patrząc na Nieśmiertelnego. „Może palić tysiąc lat, trzy paczki
dziennie, mieć raka jak piłka futbolowa, a i tak nie umrze. Taki
to pożyje” – myślał. Zastanawiało go również, czy kiedy już Nieśmiertelny
będzie miał tego raka jak piłka futbolowa, to czy będzie
go bolało. Doszedł do wniosku, że nie. Że tak naprawdę to nieśmiertelny
nie może dostać raka, bo cóż to by była za nieśmiertelność,
gdyby leżał w szpitalu i zwijał się z bólu, nie mogąc umrzeć.
Byłaby to nieśmiertelność gówno warta. Doktor Strangelove zapalił
papierosa i zaciągnął się dwa razy, po czym odrzucił go ze
złością. Założył ręce z tyłu i zadumał się nad tym, co zamierza zrobić
z Nieśmiertelnym. Taki piękny i niespotykany okaz. W głowie
kiełkował mu misterny plan testów i sprawdzianów, dzięki którym
miał zamiar odkryć tajemnicę nieśmiertelności Nieśmiertelnego.
– Oj, wycisnę ja z ciebie tę nieśmiertelność, wycisnę – powiedział
doktor Strangelove, odchodząc.
Udał się do swojego gabinetu, aby dopracować plany.
Doktor Strangelove obserwował, jak zespół chirurgów wycina
Nieśmiertelnemu serce. Po narkozie Nieśmiertelny obudził się
i choć krew w nim nie krążyła, on żył. Od tamtej pory zawsze
miał zimne stopy, szczególnie wtedy, gdy leżał. Tydzień później
pozbawiono Nieśmiertelnego mózgu wraz z rdzeniem przedłużonym.
Początkowo myślano, że Nieśmiertelny umarł, gdyż nie
reagował na bodźce. Po trzech dniach pojawił się jednak odruch
źreniczny. Po trzech tygodniach Nieśmiertelny prezentował prawidłowe
i normalne reakcje, aczkolwiek z pewnym nieznacznym,
lecz zauważalnym opóźnieniem. Doktor Strangelove słusznie wywnioskował
z tego, że dusza nieśmiertelnego steruje Nieśmiertelnym
oraz że sygnały z duszy dochodzą do ciała po kilku milisekundach.
To z kolei dowodziło hipotezy mówiącej, że przejście
sygnału między duchem a materią wymaga czasu. Ta hipoteza
była jeszcze jedną przesłanką potwierdzającą istnienie skończonej
prędkości, z jaką może przemieszczać się sygnał. Samo połączenie
ducha z materią zostało okryte cieniem tajemnicy, w której doktor
Strangelove postrzegał boga.
Po tej ciekawej ekstrakcji IQ Nieśmiertelnego obniżyło się ostatecznie
o osiem punktów.
Następnie wycięto Nieśmiertelnemu nerki, pęcherz moczowy,
wątrobę, przełyk, płuca, żołądek, jelito cienkie, grube, woreczek
żółciowy, trzustkę, kręgosłup, rdzeń kręgowy i jądra. Doktor Strangelove
zauważył, że życiowe funkcje przejawiają te części nieśmiertelnego
ciała Nieśmiertelnego, które są połączone z głową. Sama
głowa (bez mózgu) też żyje, co sprawdzono. Tułów bez głowy nie
żyje. Fakty te świadczą niezbicie, że dusza ma swoje miejsce w głowie.
Po oddzieleniu od głowy członki zaczynały gnić normalnym
trybem, ale po przyszyciu regenerowały się nawet wtedy, gdy wcześniej
rozkładały się przez sto czterdzieści dwa dni.
Nieśmiertelny odtwarzał wszystkie swoje organy, mimo że nic
nie jadł ani nie pił przez sto osiemnaście dni. Doktor Strangelove
doszedł do wniosku, że Nieśmiertelny to perpetuum mobile, i postanowił
go wykorzystać do produkcji przeszczepów na wielką skalę.
Mogłoby to zaowocować pokaźnymi wpływami finansowymi. Nieśmiertelny
nadawał się również do wytwarzania wysokobiałkowego
jedzenia. Ten pomysł wywołał oburzenie w pewnych kręgach, ale
oburzonych uciszono, zwłaszcza że pokarm miał być w głównej mierze
przeznaczony dla kotów. Nieśmiertelny dobrze się palił i ładnie
trzaskał podczas tego procesu. Po spaleniu ładniał w dwa tygodnie.
Nieśmiertelny był dobry w swojej nieśmiertelności. Doktor
Strangelove wstrzykiwał mu najprzeróżniejsze trucizny w dawkach,
którymi można by wybić wszystkich mieszkańców całkiem
dużego państwa. Nic to nie pomagało. Nieśmiertelny uparł się
i żył.
Na koniec doktor Strangelove się wkurwił i wysadził Nieśmiertelnego
bombą atomową, co zmieniło ten ewenement w rozproszone
po całej planecie nieśmiertelne atomy, jądra, neutrony, pozytrony,
elektrony i całą resztę elementarnego tałatajstwa. To było
coś. Obliczono, że przy sprzyjających wiatrach Nieśmiertelny odbuduje
się i spadnie na Ziemię za czterysta milionów lat.
Epilog
Atomówka, którą doktor Strangelove rozproszył Nieśmiertelnego,
została przywieziona na poligon naprędce i zdetonowana bez
należytego przygotowania. Doktorowi Strangelove’owi tak przypadł
do gustu pomysł z czterystoma milionami lat absencji w egzystencji
Nieśmiertelnego, że nakazał błyskawiczne przeprowadzenie
akcji, przez co wybuchła bomba studwudziestokrotnie silniejsza
niż hiroszimska. Podziemnego wybuchu dokonano w Nevadzie.
Zainicjował on trzęsienie ziemi w Kalifornii i okolicach, przez co
ten stan wraz z mieszkańcami właściwie przestał istnieć. Drgania
wywołały tsunami, które zmiotło na swojej drodze wszystko, co
leżało poniżej setnego metra nad dotychczasowym poziomem
morza. Żaden statek nie ocalał. Wielka fala zabiła setki milionów
ludzi oraz pozbawiła znaczną część ludzkości pożywienia i energii,
nie mówiąc już o tak nieistotnych sprawach, jak domy, telewizory,
odkurzacze czy samochody. Głód w kilka dni doprowadził do wybuchu
wojny, początkowo domowej w Chinach, która po upływie
niecałej doby ogarnęła właściwie całą Azję. W ruch poszły wszelkie
ocalałe arsenały. Rosja aktywnie uczestniczyła w ogólnoazjatyckim
bombardowaniu, lecz nie zadbała o paliwo ani żarcie, więc dzikie
hordy barbarzyńców na swoich atomowych grzybach zniszczyły
te resztki, które można było ocalić. Europa i Afryka, początkowo
ogłuszone rozmiarem nieszczęść, szybko doszły do siebie i przystąpiły
do walki o wszystko. Całkowite zniszczenie wschodniego
wybrzeża obu Ameryk nie pozbawiło jednak tych kontynentów
areału zbóż ani zapasów. Dotyczyło to szczególnie Stanów Zjednoczonych
i Kanady, przez co po tygodniu państwa te stały się
celem ataków ze strony każdego, kto tylko mógł atakować. Broni
wystarczyło na prawie miesięczną zabawę.
Koniec
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz