Kolejne dwa opowiadania: "Krótka historia o tym, jak zabiłem swoją matkę" oraz "Kamea"
Postanowiłem udostępnić moje opowiadania (pierwszą książkę). Jak komuś zależy na papierze albo ebooku to łatwo znajdzie. A jak nie zależy i ma ochotę przeczytać to w najbliższych tygodniach wrzucę wszystkie opowiadania ze zbioru: "Ja, mój wróg". Książkę wydałem w 2015 roku ale opowiadania sięgają początków mojego borykania się z pisaniem: część powstała w latach dziewięćdziesiątych (XX wieku dla precyzji).
Technikalia:
Projekt okładki: Krzysztof Krawiec
Redakcja: Alicja Bojko, www.ekorekta24.pl
Korekta: Składnica Literacka
Skład i łamanie: Krzysztof Szporak
© Copyright by Rafał Harer
ISBN 978-83-942113-0-1
Krótka historia o tym,
jak zabiłem swoją matkę
To było we wrześniu. W słoneczny, ciepły dzień. Matka siedziała
w pokoju i oglądała telewizję. Wpatrywała się w ekran, bez
ruchu, bez słowa, bez uśmiechu, bez łez. Cały ranek spędziła na robieniu
ruskich pierogów. Lubię ruskie pierogi. Rudy pies leżał na
trawie. Lubię patrzeć, jak leży na trawie. Czasami ulicą przejeżdżał
samochód, wzbijając obłoki kurzu. Nie padało od dwóch tygodni,
ale podobno nadciągały deszcze. Siostra wyjechała. Miała wrócić
za dwa dni. Siedziałem na schodach i patrzyłem na psa, który od
czasu do czasu podnosił łeb i patrzył na mnie. Wszedłem do domu
i patrzyłem na telewizor przez pół godziny, może dłużej. Wróciłem
na schody. Pies już nie leżał na trawie. Wcześniej zjedliśmy
obiad. Ruskie pierogi, które zabrały matce tak dużo czasu. Siedzieliśmy
we dwoje po przeciwnych stronach stołu. Matka spytała, co
u mnie słychać. Powiedziałem, że wszystko w porządku. Spytałem,
co u niej. Odparła, że u niej też wszystko w porządku. Spytałem,
czy pies ma się dobrze. Pies miał się dobrze. U matki bywałem
często. Co drugi dzień, czasem codziennie, niekiedy nocowałem.
Nadal na niebie nie było żadnej chmurki, lecz powietrze zrobiło się
cięższe. Pies przebiegł wzdłuż ogrodzenia w pogoni za wyimaginowanym
kotem. Zadzwoniła siostra. Po obiedzie matka pozmywała
i usiadła w fotelu przed telewizorem. Podkuliła nogi i patrzyła.
Było to na początku sierpnia. Było gorąco. Wróciłem z wakacji. Ojciec
dostał zawału, gdy wysiadał z samochodu, aby otworzyć bramę.
A ja siedziałem z matką w pokoju. Piliśmy herbatę. Opowiadałem jej
o wakacjach. Pies leżał pod stołem, dysząc z gorąca. Siostra niebawem
miała przyjść z pracy. Ojciec dogorywał przed furtką. Pies zawsze słyszał
podjeżdżający samochód i wybiegał na spotkanie. Tym razem nie usłyszał
– był zdezorientowany z powodu mojego przyjazdu, upału i głośnej
rozmowy. Kiedy na chwilę zamilkliśmy, rzucił się do zamkniętych przed
upałem drzwi. Wybiegł, a my wyszliśmy za nim. Ojciec już nie żył.
To było w marcu. Kilkadziesiąt lat wcześniej. Ona miała osiemnaście
lat. On dwadzieścia jeden. Siedziała w kawiarni z koleżankami
ze szkoły. Przeżyli razem trzydzieści osiem lat.
Podczas pogrzebu nie padało i nie było już tak gorąco. Siostra
podtrzymywała matkę, która prawie cały czas miała zamknięte
oczy. Nie uroniła ani jednej łzy. Na cmentarzu stałem za nimi.
Matka nie zapłakała nawet wtedy, przed dołem. Stała. Bez ruchu.
Nie zemdlała. Nie szlochała. Nie krzyczała.
Gdy spuszczali trumnę, bałem się, że matka zacznie wyć, że rzuci się
za swoim mężem. Nie tak to miało wyglądać. Nie było burzy, nie dęły
trąby, nie spadła ani jedna kropla deszczu. Stałem sztywno za matką,
czekając na jakiś znak, który pozwoli mi objąć tę kobietę. Przyglądałem
się siostrze ojca. Zasuszonej kobiecie, po której policzkach ciekły łzy.
Miesiąc później wstałem ze schodów. Wziąłem pasek, kucnąłem
za fotelem, na którym siedziała matka, poczekałem kilka minut, rozejrzałem
się wokół tak, jak sobie zawsze wyobrażałem, że rozglądają
się skazańcy w drodze na egzekucję, i udusiłem ją. Nie broniła się.
Wziąłem ją na ręce, zaniosłem do sypialni i położyłem na łóżku. Była
taka lekka. Z garażu wziąłem siekierę i porąbałem wszystko w pokoju,
w którym udusiłem własną matkę. Stół, fotel, krzesła, szafkę,
szafę, telewizor, obraz, lustro. Nie krzyczałem. Zmęczyłem się, usiadłem
na pobojowisku i otarłem z twarzy pot. Później zadzwoniłem
na policję. Czekałem na ich przyjazd, wpatrując się w fotografię rodziców
sprzed lat. Spacerowali w lesie, a rudy pies biegał wokół nich.
Na ścianie, jednej z czterech, wśród których przyszło mi się
obijać, wisi plakat. Sam go przylepiłem, ale nie wiem dlaczego.
Przedstawia panienkę z czasopisma z panienkami. Ładne nogi,
zgrabny brzuszek, duże, za duże piersi i równo przystrzyżony dywanik.
Wyraz jej twarzy bezbłędnie przekazuje to, co twarze panienek
z czasopism dla panów winny przekazywać. Tę minkę robiła
pewnie milion razy. Taki ma zawód i najwyraźniej wykonuje go
z poświęceniem. Zdarzało się już, że stojąc przed lustrem, próbowałem
naśladować ten układ ust i oczu, ale nie potrafiłem. Może
trzeba być kobietą? Jeżeli wierzyć podpisowi, dziewczyna ma na
imię Kamea. Na plakacie ma proste czarne włosy, dobrze współgrające
z resztą jej ciała. Jest ładna i nie sądzę, żeby ktokolwiek
myślał inaczej.
Pewnej sierpniowej nocy leżałem na podłodze w nieczęstej
chwili ciszy i spokoju. Mogłem umrzeć, gdyż niczego mi nie brakowało.
Nie istniał świat poza mną. Czasami tak jest. Spojrzałem
na Kameę i dotarło do mnie, że coś z nią nie było w porządku.
Wstałem i zacząłem się uważnie przyglądać plakatowi, lecz niczego
nie odkryłem. Stał się dla mnie zagadką. Ze zwykłej, ładnej panienki
coś wylazło i przestała być zwykłą, ładną panienką. Nie mogłem
jednak dopatrzyć się tego czegoś. Czułem, ale nie widziałem.
12
Zbadałem każdy centymetr kwadratowy papieru, każdy kawałeczek
namiastki jej ciała. I nic. Kładłem się spać, wiedząc o gościu
w moim domu. O kimś, o czymś, co było w moich czterech
ścianach, a nad czym nie miałem kontroli. Czymś, co wymykało
się mojej wiedzy. Usnąłem i śniła mi się Kamea. Robiła zdjęcia.
Była niewidzialna i pstrykała fotki ludziom przy ich codziennym
wykonywaniu życia. Cicho się przy tym śmiała. Bez ustanku, bez
wytchnienia. Klatka za klatką wypełniały się ujęciami twarzy, rąk,
ust, postaci, zatrzymanych czynności. Mogła wchodzić wszędzie
i wszystko fotografować.
Rano spojrzałem na nią z nadzieją, że zobaczę tylko panienkę
z czasopisma z panienkami. Ale nie. Coś w niej tkwiło, coś, co
zakłócało atmosferę w moim państwie. Zamykałem oczy i miałem
ją w swojej głowie. Wlazła tam i przyczepiła się. Zrosła się z moim
umysłem. Pasożytowała. Wyszedłem z domu, a jej cień kroczył tuż
za mną. Była ze mną wszędzie. Żaden mój krok, gest, spojrzenie
ani jęk nie stanowiły dla niej tajemnicy. Tkwiła za każdym rogiem,
pod każdą płytą chodnika, za biurkiem w fabryce papieru. Wszędzie.
Trwało to kilka dni. Byłem osaczony przez panienkę z plakatu.
Stałem się nerwowy i ludzie wokół mnie to zauważali. Paliłem
więcej i zupełnie bezwiednie wykonywałem jakieś niekontrolowane
ruchy, podrygi, skurcze. Zwróciła na to uwagę między innymi
Daria, znajoma z pracy. Zadawała mi pytania, a ja odpowiadałem.
I w ten sposób zaciągnęła mnie do łóżka. Na pierwszy rzut oka
Daria wyglądała jak ascetka. Jednak nic bardziej mylnego. Zostałem
wykorzystany, ale nie narzekałem. Kamea odpływała, oddalała
się. Ponownie stawała się tylko zdjęciem panienki, czyli tym, czym
być powinna.
Pewnego wieczoru, gdy leżeliśmy z Darią w łóżku, przyglądałem
się przytulonemu do mnie ciału. Mój nieświadomy niebezpieczeństwa
wzrok zatrzymał się na jej futerku. To było futerko Kamei.
Będąc z Darią, zawsze byłem z Kameą. Suka zastawiła cholerną
pułapkę. Wzięła mnie podstępem. Podeszła mnie, jak bym był
zwierzyną. To ponad moje siły. Głupio się tłumacząc, wyrwałem
się z domu Darii i pobiegłem do siebie. Rzuciłem się na plakat
i zerwałem go ze ściany. Miałem go tuż przed oczami. Chciałem
podrzeć ten kawałek papieru, ale w ten sposób przyznałbym się do
porażki. Cisnąłem go więc na podłogę. Wlepiłem w niego wzrok
i zrozumiałem, że Kamea patrzyła na mnie z ironią. To coś to była
ironia. Mało tego – ta dziewczyna miała nade mną władzę. Byłem
jej poddanym. Gdybym podarł plakat, nie dość, że przyznałbym
się do porażki, to jeszcze jej cień wisiałby nade mną przez całe
życie. Nigdy bym się od niego nie uwolnił. To oznaczałoby koniec.
Coś musiałem przedsięwziąć, coś, dzięki czemu ironia Kamei byłaby
bez znaczenia, a jej władza stałaby się moim panowaniem. To
mieszkanie to moje królestwo, moje państwo. Nie miałem zamiaru
odstąpić go nikomu, a szczególnie rozebranej panience z plakatu,
kurwie zarabiającej ładnym tyłkiem. Szmacie. Leżała na podłodze,
zmięta i upadła. Jej ironiczny uśmieszek nie zniknął. „Zetrę ci go
z mordy” – szepnąłem. Ironia z jej twarzy biła pełnym blaskiem.
Zdjąłem spodnie i majtki. Chciałem się na nią wysikać, ale nie
zdobyłem się na to. Zauważyła moje wahanie i uśmiechnęła się.
Miło. Poczułem błogość w sercu.
Od tamtej chwili zostaliśmy parą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz