sobota, 26 października 2024

Dwa opowiadania: "Krótka historia o tym, jak zabiłem swoją matkę" oraz "Kamea"

Kolejne dwa opowiadania: "Krótka historia o tym, jak zabiłem swoją matkę" oraz "Kamea"

Postanowiłem udostępnić moje opowiadania (pierwszą książkę). Jak komuś zależy na papierze albo ebooku to łatwo znajdzie. A jak nie zależy i ma ochotę przeczytać to w najbliższych tygodniach wrzucę wszystkie opowiadania ze zbioru: "Ja, mój wróg". Książkę wydałem w 2015 roku ale opowiadania sięgają początków mojego borykania się z pisaniem: część powstała w latach dziewięćdziesiątych (XX wieku dla precyzji).

Technikalia:

Projekt okładki: Krzysztof Krawiec

Redakcja: Alicja Bojko, www.ekorekta24.pl

Korekta: Składnica Literacka

Skład i łamanie: Krzysztof Szporak

© Copyright by Rafał Harer

ISBN 978-83-942113-0-1


Krótka historia o tym,

jak zabiłem swoją matkę


To było we wrześniu. W słoneczny, ciepły dzień. Matka siedziała

w pokoju i oglądała telewizję. Wpatrywała się w ekran, bez

ruchu, bez słowa, bez uśmiechu, bez łez. Cały ranek spędziła na robieniu

ruskich pierogów. Lubię ruskie pierogi. Rudy pies leżał na

trawie. Lubię patrzeć, jak leży na trawie. Czasami ulicą przejeżdżał

samochód, wzbijając obłoki kurzu. Nie padało od dwóch tygodni,

ale podobno nadciągały deszcze. Siostra wyjechała. Miała wrócić

za dwa dni. Siedziałem na schodach i patrzyłem na psa, który od

czasu do czasu podnosił łeb i patrzył na mnie. Wszedłem do domu

i patrzyłem na telewizor przez pół godziny, może dłużej. Wróciłem

na schody. Pies już nie leżał na trawie. Wcześniej zjedliśmy

obiad. Ruskie pierogi, które zabrały matce tak dużo czasu. Siedzieliśmy

we dwoje po przeciwnych stronach stołu. Matka spytała, co

u mnie słychać. Powiedziałem, że wszystko w porządku. Spytałem,

co u niej. Odparła, że u niej też wszystko w porządku. Spytałem,

czy pies ma się dobrze. Pies miał się dobrze. U matki bywałem

często. Co drugi dzień, czasem codziennie, niekiedy nocowałem.

Nadal na niebie nie było żadnej chmurki, lecz powietrze zrobiło się

cięższe. Pies przebiegł wzdłuż ogrodzenia w pogoni za wyimaginowanym

kotem. Zadzwoniła siostra. Po obiedzie matka pozmywała

i usiadła w fotelu przed telewizorem. Podkuliła nogi i patrzyła.

Było to na początku sierpnia. Było gorąco. Wróciłem z wakacji. Ojciec

dostał zawału, gdy wysiadał z samochodu, aby otworzyć bramę.

A ja siedziałem z matką w pokoju. Piliśmy herbatę. Opowiadałem jej

o wakacjach. Pies leżał pod stołem, dysząc z gorąca. Siostra niebawem

miała przyjść z pracy. Ojciec dogorywał przed furtką. Pies zawsze słyszał

podjeżdżający samochód i wybiegał na spotkanie. Tym razem nie usłyszał

był zdezorientowany z powodu mojego przyjazdu, upału i głośnej

rozmowy. Kiedy na chwilę zamilkliśmy, rzucił się do zamkniętych przed

upałem drzwi. Wybiegł, a my wyszliśmy za nim. Ojciec już nie żył.

To było w marcu. Kilkadziesiąt lat wcześniej. Ona miała osiemnaście

lat. On dwadzieścia jeden. Siedziała w kawiarni z koleżankami

ze szkoły. Przeżyli razem trzydzieści osiem lat.

Podczas pogrzebu nie padało i nie było już tak gorąco. Siostra

podtrzymywała matkę, która prawie cały czas miała zamknięte

oczy. Nie uroniła ani jednej łzy. Na cmentarzu stałem za nimi.

Matka nie zapłakała nawet wtedy, przed dołem. Stała. Bez ruchu.

Nie zemdlała. Nie szlochała. Nie krzyczała.

Gdy spuszczali trumnę, bałem się, że matka zacznie wyć, że rzuci się

za swoim mężem. Nie tak to miało wyglądać. Nie było burzy, nie dęły

trąby, nie spadła ani jedna kropla deszczu. Stałem sztywno za matką,

czekając na jakiś znak, który pozwoli mi objąć tę kobietę. Przyglądałem

się siostrze ojca. Zasuszonej kobiecie, po której policzkach ciekły łzy.

Miesiąc później wstałem ze schodów. Wziąłem pasek, kucnąłem

za fotelem, na którym siedziała matka, poczekałem kilka minut, rozejrzałem

się wokół tak, jak sobie zawsze wyobrażałem, że rozglądają

się skazańcy w drodze na egzekucję, i udusiłem ją. Nie broniła się.

Wziąłem ją na ręce, zaniosłem do sypialni i położyłem na łóżku. Była

taka lekka. Z garażu wziąłem siekierę i porąbałem wszystko w pokoju,

w którym udusiłem własną matkę. Stół, fotel, krzesła, szafkę,

szafę, telewizor, obraz, lustro. Nie krzyczałem. Zmęczyłem się, usiadłem

na pobojowisku i otarłem z twarzy pot. Później zadzwoniłem

na policję. Czekałem na ich przyjazd, wpatrując się w fotografię rodziców

sprzed lat. Spacerowali w lesie, a rudy pies biegał wokół nich.



Kamea

Na ścianie, jednej z czterech, wśród których przyszło mi się

obijać, wisi plakat. Sam go przylepiłem, ale nie wiem dlaczego.

Przedstawia panienkę z czasopisma z panienkami. Ładne nogi,

zgrabny brzuszek, duże, za duże piersi i równo przystrzyżony dywanik.

Wyraz jej twarzy bezbłędnie przekazuje to, co twarze panienek

z czasopism dla panów winny przekazywać. Tę minkę robiła

pewnie milion razy. Taki ma zawód i najwyraźniej wykonuje go

z poświęceniem. Zdarzało się już, że stojąc przed lustrem, próbowałem

naśladować ten układ ust i oczu, ale nie potrafiłem. Może

trzeba być kobietą? Jeżeli wierzyć podpisowi, dziewczyna ma na

imię Kamea. Na plakacie ma proste czarne włosy, dobrze współgrające

z resztą jej ciała. Jest ładna i nie sądzę, żeby ktokolwiek

myślał inaczej.

Pewnej sierpniowej nocy leżałem na podłodze w nieczęstej

chwili ciszy i spokoju. Mogłem umrzeć, gdyż niczego mi nie brakowało.

Nie istniał świat poza mną. Czasami tak jest. Spojrzałem

na Kameę i dotarło do mnie, że coś z nią nie było w porządku.

Wstałem i zacząłem się uważnie przyglądać plakatowi, lecz niczego

nie odkryłem. Stał się dla mnie zagadką. Ze zwykłej, ładnej panienki

coś wylazło i przestała być zwykłą, ładną panienką. Nie mogłem

jednak dopatrzyć się tego czegoś. Czułem, ale nie widziałem.

12

Zbadałem każdy centymetr kwadratowy papieru, każdy kawałeczek

namiastki jej ciała. I nic. Kładłem się spać, wiedząc o gościu

w moim domu. O kimś, o czymś, co było w moich czterech

ścianach, a nad czym nie miałem kontroli. Czymś, co wymykało

się mojej wiedzy. Usnąłem i śniła mi się Kamea. Robiła zdjęcia.

Była niewidzialna i pstrykała fotki ludziom przy ich codziennym

wykonywaniu życia. Cicho się przy tym śmiała. Bez ustanku, bez

wytchnienia. Klatka za klatką wypełniały się ujęciami twarzy, rąk,

ust, postaci, zatrzymanych czynności. Mogła wchodzić wszędzie

i wszystko fotografować.

Rano spojrzałem na nią z nadzieją, że zobaczę tylko panienkę

z czasopisma z panienkami. Ale nie. Coś w niej tkwiło, coś, co

zakłócało atmosferę w moim państwie. Zamykałem oczy i miałem

ją w swojej głowie. Wlazła tam i przyczepiła się. Zrosła się z moim

umysłem. Pasożytowała. Wyszedłem z domu, a jej cień kroczył tuż

za mną. Była ze mną wszędzie. Żaden mój krok, gest, spojrzenie

ani jęk nie stanowiły dla niej tajemnicy. Tkwiła za każdym rogiem,

pod każdą płytą chodnika, za biurkiem w fabryce papieru. Wszędzie.

Trwało to kilka dni. Byłem osaczony przez panienkę z plakatu.

Stałem się nerwowy i ludzie wokół mnie to zauważali. Paliłem

więcej i zupełnie bezwiednie wykonywałem jakieś niekontrolowane

ruchy, podrygi, skurcze. Zwróciła na to uwagę między innymi

Daria, znajoma z pracy. Zadawała mi pytania, a ja odpowiadałem.

I w ten sposób zaciągnęła mnie do łóżka. Na pierwszy rzut oka

Daria wyglądała jak ascetka. Jednak nic bardziej mylnego. Zostałem

wykorzystany, ale nie narzekałem. Kamea odpływała, oddalała

się. Ponownie stawała się tylko zdjęciem panienki, czyli tym, czym

być powinna.

Pewnego wieczoru, gdy leżeliśmy z Darią w łóżku, przyglądałem

się przytulonemu do mnie ciału. Mój nieświadomy niebezpieczeństwa

wzrok zatrzymał się na jej futerku. To było futerko Kamei.

Będąc z Darią, zawsze byłem z Kameą. Suka zastawiła cholerną

pułapkę. Wzięła mnie podstępem. Podeszła mnie, jak bym był

zwierzyną. To ponad moje siły. Głupio się tłumacząc, wyrwałem

się z domu Darii i pobiegłem do siebie. Rzuciłem się na plakat

i zerwałem go ze ściany. Miałem go tuż przed oczami. Chciałem

podrzeć ten kawałek papieru, ale w ten sposób przyznałbym się do

porażki. Cisnąłem go więc na podłogę. Wlepiłem w niego wzrok

i zrozumiałem, że Kamea patrzyła na mnie z ironią. To coś to była

ironia. Mało tego – ta dziewczyna miała nade mną władzę. Byłem

jej poddanym. Gdybym podarł plakat, nie dość, że przyznałbym

się do porażki, to jeszcze jej cień wisiałby nade mną przez całe

życie. Nigdy bym się od niego nie uwolnił. To oznaczałoby koniec.

Coś musiałem przedsięwziąć, coś, dzięki czemu ironia Kamei byłaby

bez znaczenia, a jej władza stałaby się moim panowaniem. To

mieszkanie to moje królestwo, moje państwo. Nie miałem zamiaru

odstąpić go nikomu, a szczególnie rozebranej panience z plakatu,

kurwie zarabiającej ładnym tyłkiem. Szmacie. Leżała na podłodze,

zmięta i upadła. Jej ironiczny uśmieszek nie zniknął. „Zetrę ci go

z mordy” – szepnąłem. Ironia z jej twarzy biła pełnym blaskiem.

Zdjąłem spodnie i majtki. Chciałem się na nią wysikać, ale nie

zdobyłem się na to. Zauważyła moje wahanie i uśmiechnęła się.

Miło. Poczułem błogość w sercu.

Od tamtej chwili zostaliśmy parą.


czwartek, 24 października 2024

Malec, czyli stworzenie (opowiadanie ze zbioru "Ja, mój wróg")

 Postanowiłem udostępnić moje opowiadania (pierwszą książkę). Jak komuś zależy na papierze albo ebooku to łatwo znajdzie. A jak nie zależy i ma ochotę przeczytać to w najbliższych tygodniach wrzucę wszystkie opowiadania ze zbioru: "Ja, mój wróg". Książkę wydałem w 2015 roku ale opowiadania sięgają początków mojego borykania się z pisaniem: część powstała w latach dziewięćdziesiątych (XX wieku dla precyzji).

Technikalia:

Projekt okładki: Krzysztof Krawiec

Redakcja: Alicja Bojko, www.ekorekta24.pl

Korekta: Składnica Literacka

Skład i łamanie: Krzysztof Szporak

© Copyright by Rafał Harer

ISBN 978-83-942113-0-1





Malec, czyli stworzenie

Co tam, Mały? Co słychać?

Wszystko gra.

Oderwij się na chwilę, odpocznij.

Nie chce mi się.

Trudne?

Nie za bardzo. Daję sobie radę.

Będziesz potrzebował pomocy? Jakichś wskazówek?

Nieee. Jeśli coś spieprzę, to po prostu zacznę od początku.

Dobra. Baw się dalej. Ja idę posiedzieć z resztą.

* * *

Jak tam, Mały?

Bawi się.

Jak mu idzie?

Chyba nieźle. Wciągnęło go jak jasna cholera. Oczu nie odrywa.

Coś tam manipuluje, zmienia, poprawia i tylko kręci nosem.

Coś mu się w jednym miejscu nie podoba, coś w innym, coś wrzuca,

dodaje, odejmuje. Ma zajęcie na kilka tygodni.

Wiesz, Heniu, ja go nie poznaję. Jeszcze niedawno, zdawałoby

się z tydzień temu, biegał w tę i z powrotem. Po prostu nie mógł

usiedzieć na miejscu. A teraz? Nieprawdopodobna przemiana.

Pamiętam, że gdy włóczyłem się całymi dniami, zamiast zajmować

się poważnymi sprawami, stary Stefan dał mi podobne zajęcie.

Kiedy skończyłem, byłem zupełnie odmieniony.

Taaak. Najciekawsze w tych zabawach jest to, że wszystko wymyka

się spod kontroli. Już się wydaje, że ma się frajerów w garści,

a oni znowu wymyślają coś innego. Chyba ty, Józek, skończyłeś

coś takiego?

A, tak. Pamiętam. Udało mi się. Ale ja przyjąłem dosyć ostre

kryteria interwencji i nie bawiłem się w żadne tam prawa fizyki czy

coś w tym stylu.

Jasne. Danie kostkom do gry chociaż odrobiny możliwości

wyboru utrudnia zabawę.

No, ale czyni ją fajniejszą.

Może to jednak mieć fatalny wpływ na rozwój dziecka. Przecież

Mały siedzi w tej pozycji bez ustanku. To jest trochę chorobliwe.

Przejdzie mu. Przecież wielu z nas przeżywało to samo.

Fakt.

Taaak. Ta gra się nie starzeje.

No dobra, wasze zdrowie.

Zdrowie.

A wiecie co? Przypomniałem sobie Franka, jak grał. Ten to

miotał przekleństwa. Rzucał mięsem na prawo i lewo. On zbudował

coś takiego jak Mały. Zupełnie podobne. Zawziął się, zamknął

w sobie i do nikogo się nie odzywał. Stworzył dwa kąty i chodził

od jednego do drugiego z taką miną, jakby miał rozszarpać wszystkich

napotkanych na drodze. Schudł, niektórzy mówią, że nawet

posiwiał, a przecież taki był wtedy z niego szczyl.

Ja też to pamiętam. Wszyscy musieli schodzić mu z drogi.

Każdy chodził na paluszkach.

No i skończyło się to raz, dwa, trzy.

Tak. Wkurzył się i pizgnął na planszę ognie piekielne, jak je

nazwał, czy coś takiego. A potem pchnął kostkę i zatopił wszystko,

łącznie z tym… Jak mu tam? No, ten w kącie planszy, trzy rzuty

kostką od ciemności i jasności.

Ararat.

Widzę, że wiesz, w czym rzecz.

Grywało się.

A potem wcisnął ją pod łóżko, gdzie leży do tej pory i tylko

się kurzy.

Dawno o niej zapomniał. Któregoś dnia ją znajdzie i wyrzuci

do kosza.

Panowie, przecież nie będziemy przez cały wieczór rozmawiali

o jakiejś grze. Dajcie spokój. Może kolejkę?

Tak. Ja chętnie.

Nalej wszystkim, oczywiście.

A ja pójdę sprawdzić, co u Małego. Martwię się o niego. Trochę

za bardzo się zaangażował.

* * *

I jak ci idzie, Mały?

Coraz lepiej. Już wiem, jak to wszystko załatwić. Coś mi kiełkuje

w łepetynie, ale nie umiem tego powiedzieć. Jak będę potrafił,

to dam znać. Coś trzeba zmienić. Niestety musiałem zakończyć

tamtą rozgrywkę. Wszystko szło po mojej myśli, gdy nagle – nie

uwierzy wujek – się rozpadło. Rozleciało. Po prostu rozlazło. Wkurza

mnie ta gra. Jest głupia i to, co się tworzy, też jest głupie jak

but, ale, do cholery…

Nie przeklinaj!

– …nie zasnę, dopóki tego nie rozwiążę.

A jak zakończyłeś poprzednią gierkę?

Klasycznie – potopem.

Tak, to dobra metoda.

Jasne. To proste. Gdy się stoi o tu, na tym polu, wystarczy

dobrze rzucić kostką i potop murowany. Ale trzeba zaczynać od

początku. Nie można zapisać gry w jakimś miejscu i wrócić do niej

po jakimś czasie?

Nie, nie da się jej zatrzymać.

Nie?

Nie. Przynajmniej w takim sensie, w jakim o to pytasz…

Co to znaczy, wujku?

Zobaczysz.

Żadnych podpowiedzi?

Żadnych. Żebyś widział Grześka, jak w to grał! Zabawa była

przednia. Plansza tyle razy lądowała na ścianie, że wszyscy tarzaliśmy

się ze śmiechu. Ten mały złośnik był tak na nas zły, że przez

tydzień się do nas nie odzywał. Ale w końcu to on wpadł na kilka

nowych pomysłów.

Jakich?

Nie powiem ci. Wszyscy przez to przechodziliśmy… prawie

wszyscy. Gienek to olał. Powiedział, że nie ma czasu na bzdury. Nie

ma czasu. Dasz wiarę? Cholernik…

Nie przeklinaj, wujku. Hi, hi.

Ty, młody, nie bądź taki cwany. Sam tworzy czas na potęgę,

niczym innym się chyba nie zajmuje, a na gry mu szkoda czasu.

No, ale Gienek to oryginał.

To ten od przestrzeni?

Niestety. To przez tego młokosa, który wziął się nie wiadomo

skąd i wszystko tak poważnie traktował. Gienek nauczył go

moresu. Tamten długo nie mógł się wyplątać. Ale były z nim jaja.

Przygłup nie odróżniał rzeczywistości od fikcji gry.

On też grał?

Grał. Dopiero Kryśka go uratowała.

Jak?

Poprosiła Gienka, żeby dał spokój, i Gienek dał. Kryśka ma

na niego duży wpływ.

A co to była za metoda?

Genialna w swojej prostocie. Gienek stworzył klatkę wokół

tego młokosa i młokos nie mógł się wydostać. Zaczął kombinować,

jak by się do nas przebić. Szybko znalazł sposób, ale się przeliczył,

bo w tym rozwiązaniu kryła się pułapka. Gienek mianowicie

zamknął go w klatce jednowymiarowej, będącej przestrzenią

zamkniętą i nieskończoną, czyli bez wyjścia. A ten wymyślił, że

jeśli doda kolejny wymiar, to się uwolni. Nie wiedział jednak, że

Gienek wokół tej klatki stworzył ciąg klatek, i w dodatku każdą

następną o trzy wymiary liczniejszą. No i gościu, zamiast się uwolnić,

znalazł się w klatce czterowymiarowej, a późnej siedmiowymiarowej

i tak dalej.

W nieskończoność?

Nie. To byłoby zbyt trywialne. Chłopak zaczął operować

w trzynastowymiarowej, a jego możliwości kończyły się na szesnastce.

Gdy przechodził do tej szesnastki – przynajmniej tak mu się

wydawało – okazało się, że jest w piątce.

Podstępne.

Co nie? Teraz chodzi z położonymi po sobie uszami i już się

nie rzuca jak nie wiadomo co. Tylko szesnaście wymiarów i ani

jednego wyjścia. To dopiero było dobre! Ile sobie ustawiłeś w grze?

Cztery.

Najtrudniejszy poziom. Wyzwanie. Prawdziwy hard. Powodzenia!

Dzięki. Zbliżam się do końca.

Załatw frajerów i daj sobie z tym spokój.

Okej.