(surówka; czyli bez obróbki redakcyjno-korekcyjnej; opowiadanie na konkurs audioteki (samochód Twardocha; jednowieczorowe)
Rafał Harer
W123
Czy ja się znam na umieraniu? Nie znam się. Czy ja się znałem na mechanice? Nie znałem się. Czy lubię mieć utytłane w smarze ręce? Nie lubię. Czy potrafiłem zmienić koło w samochodzie? Pewnie tak. Nie wiem, wcześniej nie próbowałem. Znam się na ubezpieczeniach. Aktuariusz ze mnie certyfikowany, garniturowaty, czystopaznokciowy. Na umieraniu się nie znam ale mam doświadczenie. Nie licząc ciotek, babć, wujków i dziadków, których umieranie było, ale takie bardziej wirtualne, takie o… jest, o…, jest chora, o… umarła, tak mi przykro, spotkało mnie jeszcze umieranie matki. Niespodziewana diagnoza, kilka miesięcy, dużo opiatów. To było przykre. Niemiłe. Jakby dotyczyło innego człowieka. Całkiem obcego. Do szpitala przychodziłem i czułem się tak jakbym odwiedzał jakąś przypadkową osobę, kogoś kogo wylosowałem przy wejściu, żeby nie czuła się samotna w swoim umieraniu. Jej tam nie było. Było jakieś obce ciało.
Odwiedzałem rodziców. Nie lubiłem ich odwiedzać. W ich domu czułem się dobrze może przez pół godziny. Nie czułem nostalgii minionego czasu. Denerwowali mnie. Przytłaczali mnie. Ich dom mnie przytłaczał. Byli z innego świata a ja za tym światem nie przepadałem. Te obiady, te rozmowy, ta kawa, ciasto, nawet ten kot. Firanki, klomby, kwiaty, to ich emeryckie życie.
Milczeliśmy albo mówiliśmy o nie splecionych ze sobą sprawach. Posługiwaliśmy się odmiennymi językami. Wychodząc czułem ulgę. Matka zachorowała, umarła i obiady się skończyły.
Tydzień po pogrzebie pojechałem do ojca. Nie było ciasta, nie było obiadu. Kawę wypiliśmy. Słów też nie było. Od wielu lat nie było między nami słów. Tak siedzieliśmy, nic nie zostało powiedziane a wszystko, co mogło być powiedziane, wybrzmiało. Oba byliśmy ciszą skrępowani, obaj wiedzieliśmy, że między nami nie ma słów, a cisza tylko pogłębiała tę świadomość. Zastanawiałem się ile jeszcze muszę poczekać, żeby móc pójść, żeby każdy z nas mógł sobie powiedzieć, że spędziliśmy razem trochę czasu. Ojciec jednak przerwał ciszę. Naprawię samochód, chodź, trochę pomożesz – powiedział. Nie odmówiłem, nie chciałem mu sprawiać przykrości. Mogłem powiedzieć, że się nie znam na mechanice. Mogłem powiedzieć, że się śpieszę, że praca, że córka, że spotkanie. Cokolwiek byleby tylko nie iść do śmierdzącego smarami garażu, garażu, w którym można znaleźć części do dawno zezłomowanej syrenki, do sprzedanego dużego fiata, do nieistniejących od dziesięcioleci rowerów, ogarów, wuesek.
Mercedes. To ten samochód ojciec chciał naprawić. Myślałem, że go sprzedał. Kiedyś wspominał, że ktoś zaproponował mu całkiem przyzwoitą kwotę. Już nie pamiętam kiedy ostatnio jeździł. Dawno. Kończyłem studia. Bardzo dawno. Zielony W123, dwulitrowa benzyna. Byliśmy nim nad morzem. Dwa razy. Byłem wtedy dzieckiem. Płynęliśmy w nim nad morze. Wystawiałem głowę za okno i łykałem wiatr.
Gdy skończyliśmy poprosił, żebym przyjechał mu pomóc, „jak będziesz miał czas, bo ja tu z nim siedzę codziennie”.
Przyjechałem po dwóch tygodniach. A potem co drugi dzień, a potem codziennie.
Podawałem klucze. Przytrzymywałem brudne kawałki metalu. Tytłałem się w smarze. Płukałem coś w nafcie. Wdychałem kurz i zdzierany szlifierką lakier.
Wracałem do domu i szukałem w necie zapleśniałych instrukcji. Oglądałem filmy, które pokazywały jak należy zrobić coś, czego nie wiedział jak zrobić. Właziłem do wanny i szorowałem paznokcie.
Powiedziałem, żeby zrobił sobie dzień wolnego. Że nie musi się przecież śpieszyć. Że nic się nie stanie, jak skończy tydzień później. Odpowiedział, że nie ma czasu, że musi zdążyć, zanim umrze, bo umiera. Każdy umiera, skomentowałem. Ja umieram bardziej, mam tylko kilka miesięcy, powiedział, naprawimy go i samochód będzie twój.
Naprawimy.
Nie zdążył. Nie naprawił. Silnik odpalał i pracował ładnie, równo. Karoseria lśniła. Zostało tylko tylne zawieszenie.
Miałem wszystkie potrzebne części, narzędzia i wystarczające umiejętności, żeby skończyć to tylne zawieszenie, ale sprzedałem go tak, jak zostawił go ojciec.
Wziąłem za niego kupę forsy. Przyjechał popatrzył, włączył silnik, sprawdził dokumenty, sprawdził dokumentacje wykonanych prac, sprawdził rachunki za części. Spojrzał na mnie jakby chciał coś powiedzieć, jakby chciał się targować, ale nic nie powiedział. Zapłacił. Kupiłem sobie ładny, czysty, pachnący, trochę sportowy samochód.
Wzruszające opowiadanie lecz to nie samochód wzrusza, ani jego historia. To moje subiektywne odbieranie tekstu.
OdpowiedzUsuńTotalnie ten tekst nie wybrzmiewa. Najpierw przez 9/10 tekstu budujesz opowieść o cynicznym i antypatycznym kolesiu, którego nie da się i nie chce się lubić - może dlatego, że jest w nim coś nieprzyjemnie znajomego; wszyscy jesteśmy kutasami i nie każdemu nie zawsze chce się być kimś/czymś więcej (ogólnie wątek na plus) - przechodzi pewną wewnętrzną przemianę (choć brakło miejsca na jakiekolwiek jej uzasadnienie), a potem nagle, znów bez żadnego uzasadnienia, wraca do punktu wyjścia. Więc o czym - i po co? - w zasadzie jest ten tekst?
OdpowiedzUsuń