piątek, 28 września 2018

Wyprawa międzygwiezdna. Rozdział II - przyśpieszenie, czyli cztery miesiące.


Aby dolecieć do gwiazd (w promieniu 20 lat świetlnych*) konieczne jest pokonanie odległości, co może się udać, gdy nasz pojazd będzie poruszał się z odpowiednią prędkością.

*Rok świetlny – miara odległości – czyli odległość jaką światło w próżni pokona w ciągu roku: należy pomnożyć 300 000 km (przybliżenie prędkości światła – tyle pokonuje w sekundę) przez 3600 (sekund w godzinie) następnie przez 24 (godzin w dobie) i 365 (dni w roku). W dużym zaokrągleniu 10 bilionów kilometrów (10 i dwanaście zer).

Ale nasz pojazd nie może po prostu tak szybko się poruszać, gdyż najpierw musi się rozpędzić. Czyli musi przyśpieszać. Najlepiej by było, żeby to przyśpieszenie było równe przyśpieszeniu ziemskiemu (oznaczanym zazwyczaj mały „g”) czyli w każdej sekundzie prędkość powinna wzrastać o 10 m/s. (czyli przyśpieszenie wynosi 10m/s2). To przyśpieszenie jest o tyle przyjemne, że załatwia nam problem z grawitacją, przyśpieszając wciąż i wciąż mamy namiastkę grawitacji, której nie odróżnimy od grawitacji. A to oznacza, że nasze pokłady w naszym pojeździe będą tak skonstruowane, że głowy pasażerów będą wskazywały kierunek lotu* (górą w subiektywnym odczuciu będzie czubeczek statku).

* W większości filmów SF albo mamy obracający się torus (takie coś przypominające dętkę) czy inny walec, które siłą odśrodkową kreuje namiastkę grawitacji, albo inne rozwiązania (np. magnetyczne buty ;)), albo pasażerowie poruszają się wzdłuż statku (nawet jeśli on przyśpiesza, co wydaje mi się dziwne i niemożliwe – ale na razie wszystko to jest niemożliwe).

Wsiadamy na statek i przyspieszamy. Naszym celem jest 1/3 prędkości światła. Dlaczego tyle? Bo przy tej prędkości możemy bawić się Newtonem – efekty relatywistyczne możemy pominąć, gdyż moja zabawa jest zabawą z ciągłymi przybliżeniami. Wolałbym 2/3 prędkości światła. Ale tu już nie można pominąć tego Alberta, który wszystko skomplikował.

Naszym celem jest 1/3 prędkości światła, co pozwoli nam dolecieć do najbliższej gwiazdy w 12 lat. 1/3 prędkości światła to 100 000 km/s czyli 100 milionów metrów na sekundę. Przyśpieszenie mojego pojazdu to 10 m/s2, więc potrzeba 10 milionów sekund, żeby osiągnąć pożądaną prędkość*.

*W rzeczywistości prędkość będzie mniejsza – i tu znowu pojawia się widmo Alberta E.

10 milionów sekund, czyli jakieś cztery miesiące.
Mamy naszą prędkość, wyłączamy silniki i lecimy lotem swobodnym przez jakieś dwanaście lat (przez te 12 lat czyhają na nas życiowe problemy z nieważkością), by zacząć procedurę całkiem odwrotną: musimy zahamować. Odwracamy nasz pojazd (silnikami w kierunku docelowym, czubeczkiem w kierunku startu) albo silniki i odpalamy napęd, i hamujemy z takim samym opóźnieniem, jakie mieliśmy przyśpieszenie, co znowu wykreuje nam namiastkę grawitacji i zajmie cztery miesiące.

Jesteśmy u celu.

A co się stanie jak będziemy dalej przyśpieszać zamiast wyłączyć silniki przy 100 tys km/s? Nic wielkiego. Prędkość będzie rosła, ale czym bliżej prędkości światła tym wzrost będzie wymagał więcej i więcej energii. Ale i tak c (standardowe oznaczenie literowe prędkości światła), nie zostanie osiągnięta. Innymi słowy czym bliżej „c” tym wkład energetyczny w przyśpieszenie będzie przynosił coraz bardziej mizerne efekty. I teraz ktoś powinien zakrzyknąć: hola, hola. A co z zachowaniem energii? Co się stało z energią, którą wpompowaliśmy w przyśpieszenie a przyśpieszenia nie ma? Ta energia zamieniała się w masę. Czyli nasz pojazd coraz wolniej przyśpiesza ale staje się coraz bardziej masywny, a każde dziecko wie, że E=mc2. I tu mam zagadkę, której rozwiązania nie jestem pewien. Czy wkładając w przyśpieszenie energię, która przy małych prędkościach dawała przyśpieszenie na poziomie „g” w dużych generuje coraz mniejsze przyśpieszenia, aby w końcu spaść niemal do zera, mogę liczyć na utrzymanie zastępczej grawitacji. Wydaje mi się, że tak, ale pewności nie mam.

Problem z tym ciągłym przyśpieszaniem jest jednak bardziej poważny. Przyśpieszanie wymaga energii. Dużo energii. Bardzo dużo energii. Tak dużo, że mogą być z nią problemy. I będą. O energii będzie w następnym wpisie.

PS. I jeszcze o prędkości dodatek. Kilka sond kosmicznych zbudowanych przez człowieka opuszcza lub opuściła nasz układ i zmierza w kierunku niewiadomego. Ich prędkości nie osiągnęły 20 km/s, czyli nie osiągnęły nawet 0,00007 c (prędkości światła) a i tak swoją zawrotną prędkość zawdzięczają zabawą z grawitacją planet.
Najszybszy samolot osiąga około 1km/s.
Najszybsze sondy kosmiczne zbliżyły się (wykorzystując przyciąganie grawitacyjne Słońca) do prędkości 100km/s.

niedziela, 23 września 2018

Podróże kosmiczne - zagadnienie podstawowe - odległość. UWAGA - na początek nudy.


Problem pierwszy. Przestrzeń (odległość). Wycieczka do najbliższych gwiazd (poza Słońcem) to długa wycieczka. Tak mniej więcej: 40 000 000 000 000 km, czyli 250 tysięcy razy większa niż odległość Ziemia Słońce i 400 000 000 000 większa niż Warszawa – Radom. Czyli lecąc pasażerskim samolotem – gdyby było to możliwe (1000 km/h) – potrzebowalibyśmy trochę ponad 4 milionów lat. Innymi słowy do pokonania przestrzeni potrzebujemy prędkości. Gdybyśmy lecieli np. 100 000 km na sekundę (km/s; proponuję chwilowo zapomnieć o efektach relatywistycznych) to skrócilibyśmy podróż do raptem dwunastu lat. Tylko, że to prędkość 300 tysięcy razy większa od prędkości wspomnianego samolotu.

Oprócz tego, że 40 bilionów km to dużo (w skali człowieka), to jeszcze całkiem sporo do wyobrażenia. Mogę pobawić się w zmniejszanie i zachowanie skali. To zawsze robi wrażenie. Na przykład jesteśmy sobie kosmicznym olbrzymem i możemy chodzić po przestrzeni tak jak nam się chce, a jeden nasz krok (tu na Ziemi to 1 metr – będę zaokrąglał) to odległość stąd (czyli od mojego biurka; o cholera nie mam biurka) do księżyca. Muszę zrobić 100 milionów kroków do najbliższej gwiazdy. Znowu dużo zer. Spacer (1 krok na sekundę) trwałby trochę ponad trzy lata. Ale nie możne tak szybko spacerować bo oznaczałoby to przekroczenie prędkości granicznej, czyli prędkości światła (około 300 tys. km/s).

Podsumowując: żeby zwiedzać gwiazdy (a właściwie ich okolice) musimy
1. Mieć pojazd, który naprawdę szybo się przemieszcza, lub
2. Mieć naprawdę dużo czasu, lub
3. Zapomnieć o fizyce, lub
4. Korzystać z praw fizyki, o których nie mamy pojęcia (nawet jeśli teoretycznie je zauważamy to i tak nie mamy o nich pojęcia; wszystkie te tunele i rozmowy w bibliotece).
5. Modlić się (nie mogę sobie darować tej teologii i astronomii).

Zarys problematyki mamy – ogranicza nas odległość. W następnym (zarysy bywają nudne, ale czasami niezbędne) wpisie zaczniemy wyprawę (albo nie).

Jeszcze jedno: żeby trochę tego najbliższego kosmosu liznąć, to dobrze byłoby polecieć trochę dalej niż najbliższa gwiazda (od teraz gwiazda to gwiazda nie będąca naszym słoneczkiem). W sferze o promieniu 20 lat świetlnych znajdziemy całkiem sporo interesujących obiektów i pewnie jakiś przyjaciół albo wrogów, albo takich, którzy w ogóle nie rozumieją tych pojęć.


sobota, 22 września 2018

Z zagadnień podstawowych problemów podróży kosmicznych


Właśnie wyszła moja powieść. Kolejna jest napisana ale wymaga obróbki szlifierskiej, więc niezbędny jest czas. Ten czas wykorzystam też na pisanie kolejnej powieści (a właściwie jej skończenie; a właściwie dwóch powieści). Ale także na mały cykl wpisów z podstawowej problematyki podróży kosmicznych według RH. Tych prawdziwych podróży: do gwiazd innych niż Słońce, do planet innych niż Merkury, Wenus, Ziemia, Mars, Jowisz, Saturn, Uran, Neptun i Pluton (z tym Plutonem to nie wiadomo - podobno należy do innej kategorii), do księżyców innych niż … . A to oznacza fizykę na poziomie szkoły podstawowej (przynajmniej fizykę jaką pamiętam ze szkoły podstawowej; nie wiem, czy teraz jest fizyka w szkole podstawowej – może nie być skoro astronomia straciła swój status a teologia zyskała, to może fizyka też jest zbędna), nieprzyzwoitą liczbę zer, kilka wzorów, głupie porównania i omijanie wymysłów Alberta E. A cykl przyszedł mi do głowy, gdyż: lubię SF, chciałbym zobaczyć zwyczajność odległych światów (ale chcę w tym wypadku nie oznacza móc; chyba, że mocą wyobraźni – może realność nie być tak ciekawa jak ciekawe jest to co powstaje w ludzkich głowach; ale realność wciąż ma większą wartość), a przede wszystkim dlatego, że napisana powieść (ta wymagająca obróbki szlifierskiej) to powieść, którą (jeśli już miałbym do czegoś zaliczyć) zaliczyłbym do powieść SF. I to jeszcze kryminalnej SF. A nawet obyczajowo kryminalnej SF.

Zacznijmy od przestrzeni. Albo czasu. Albo określenia podstawowych punktów problematyki podróży kosmicznych.

Ciąg dalszy nastąpi niebawem

A teraz ten sam tekst bez zawartości nawiasów i bez samych nawiasów.

Właśnie wyszła moja powieść. Kolejna jest napisana ale wymaga obróbki szlifierskiej, więc niezbędny jest czas. Ten czas wykorzystam też na pisanie kolejnej powieści. Ale także na mały cykl wpisów z podstawowej problematyki podróży kosmicznych według RH. Tych prawdziwych: do gwiazd innych niż Słońce, do planet innych niż Merkury, Wenus, Ziemia, Mars, Jowisz, Saturn, Uran, Neptun i Pluton, do księżyców innych niż … . A to oznacza fizykę na poziomie szkoły podstawowej, nieprzyzwoitą liczbę zer, kilka wzorów, absurdalne porównania i omijanie wymysłów Alberta E. A cykl przyszedł mi do głowy, gdyż: lubię SF, chciałbym zobaczyć zwyczajność odległych światów, a przede wszystkim dlatego, że napisana powieść to powieść, którą zaliczyłbym do powieść SF. I to jeszcze kryminalnej SF. A nawet obyczajowo kryminalnej SF.

Zacznijmy od przestrzeni. Albo czasu. Albo określenia podstawowych punktów problematyki podróży kosmicznych.

Ciąg dalszy nastąpi niebawem

sobota, 11 sierpnia 2018

O jaskiniach czyli czytając ‘Księgi Jakubowe’ Olgi Tokarczuk


Czytając „Ksiegi Jakubowe” Olgi Tokarczuk zaglądam w sieć, aby sprawdzić i poszerzyć, bo moja wiedza na temat tamtych czasów i miejsc jest nikła i płytka. Historia zaczęła się w jaskini. A ta jaskinia jest całkiem nieopodal wsi Korolówka, czyli tam, gdzie prawdopodobnie urodził się bohater powieści. Tak zaczęła się snuć historia, gdyż zdarzył się tam jaskiniowy cud i wcale nie chodzi o tygrysa szablozębnego. Ludzie się bali (w powieści) tej jaskini nieopodal wsi Karolówka, pomimo jej optymistycznej nazwy: Jaskinia Optymistyczna. Co prawda nie znali jej nazwy, bo jeszcze jaskinia nie miała nazwy bo nikt nie wiedział, że niedaleko wsi jest jaskinia. Jaskinia nieopodal wsi Karolówka przyszła na świat mniej więcej dwa wieki po wydarzaniach opisywanych w powieści. Zakładam, że zanim została odkryta miejscowi mogli coś na ten temat wiedzieć, ale co oficjalne odkrycie to oficjalne odkrycie. Są pieczątki i dokumenty. W końcu to nie Indianie odkryli Amerykę a tym bardziej Aborygeni Australię.

Jaskinia Optymistyczna to duża jaskinia, jedna z największych nam znanych: 230 km korytarzy. Można się zgubić. Gdy pani Olga Tokarczuk pisze o ‘”cudzie” w jaskini korolewskiej’ wcale nie ma na myśli Jaskini Optymistycznej w okolicy wsi Korolówka tylko dwie inne jaskinie: Jaskinię Jeziorną i Jaskinię Werteba. Czyli mamy trzy, wzajemnie nieodległe jaskinie: Optymistyczną tuż obok Korolówki, Jeziorną tuż obok wsi Strzałkowice oraz Werteba niedaleko wsi Bilcze Złote. Mając rower i jeden dzień można odwiedzić wszystkie.

I teraz przenosimy się na inny kontynent, ten, którego nie odkryli Indianie. Mieszkał tam Christos Nicola, który lubił nurkować i zwiedzać jaskinie. W swojej jaskiniowej pasji trafił do Jaskini Jeziornej i odkrył, że ktoś tam kiedyś mieszkał i wcale nie chodzi o machajrodona, ani nawet neandertalczyka, tylko zwykłą a może nawet niezwykłą grupę Żydów i nie byli to jacyś Żydzi szablozębni. Pan Nicola poświęcił długie lata aby poznać historię tej kilkudziesięcioosobowej grupy i w końcu dotarł nawet do tych, którzy w jaskini Werteba a następnie w jaskini Jeziornej przeżyli półtora roku, chroniąc się przed złymi ludźmi z karabinami, pistoletami i gazem. Niektórzy z ukrywających się nie wychodzili z jaskini przez prawie rok (344 dni), czym wygraliby olimpiadę w niewychodzeniu z jaskini, gdyby była taka konkurencja olimpijska (przy okazji ustanawiając wciąż niepobity rekord świata).

W ten oto sposób 38 osób przetrwało wojnę. Próbuję sobie wyobrazić, jak to jest siedzieć w całkowitych ciemnościach, z rzadka rozjaśnianych świeczką, wiedząc, że na zewnątrz tysiące kolegów, braci, wujków, ciotek i sióstr jest mordowanych, że uzależniony jestem od dostaw jedzenia od ludzi, którym za takie dostarczanie grozi śmierć i nie wiem kiedy to wszystko się skończy. I, kurwa, nie mogę sobie tego wyobrazić.

I film o tym nakręcono: https://www.youtube.com/watch?v=lG743iQYJho

środa, 14 marca 2018

Piramidalność ciągu głównego Abrahama

O obiecanych piramidach, czyli piramidalna myśl, która nawiedziła mnie, gdy patrzyłem na zdjęcie Gizy.

Piramida to figura geometryczna, trójwymiarowa (niektórzy myślą, że czterowymiarowa), której podstawą jest prostokąt często zbliżony do kwadratu i która z każdym kolejnym metrem swojej wysokości zwęża się czasem do punktu, a czasem do płaszczyzny. Ten wzór budowniczy powtarza się w różnych czasach i kulturach i to takich, które nie mają ze sobą zbyt wiele wspólnego. Robią wrażenie więc przeniesione zostały do innych zastosowań i często zamknięto je w dwóch wymiarach. Dzięki tej dwuwymiarowej postaci bardzo przejrzyście i czytelnie można zobrazować mnóstwo spraw, procesów, struktur i zależności (od piramidy finansowej po piramidę żywienia). I znowu wstęp mi się rozrasta. Stawiam kropkę. Kropka. I przechodzę do piramidy potrzeb, która jest tym o czym miałem napisać.

Piramida potrzeb, inaczej hierarchia potrzeb, to koncepcja, przedstawiona przez Abrahama Maslowa. Chodzi w niej mniej więcej o to, że człowiek może myśleć o gwiazdach dopiero wtedy, gdy ma pełny brzuch. Jak (prawie) każda psychologiczna, socjologiczna, filozoficzna i inna humanistyczna koncepcja zawsze pojawiają się wszelkiego rodzaju wyjątki i wszystkie te „ale”. Tak to już jest. Pamiętając o tych wszystkich „ale” postanowiłem się pobawić tą koncepcją
 
Pomiędzy pełnym brzuchem a gwiazdami jest cała wielka przestrzeń, kolejne warstwy potrzeb, dzięki którym w końcu będzie można sięgnąć do wymarzonej gwiazdy wspinając się po ciągu głównym. Zanim więc zacznę myśleć o gwiazdach muszę mieć poczucie bezpieczeństwa, wolność, demokrację (?), udany związek, odrobinę szczęścia itd., itd. Jeżeli założę, że koncepcja jest słuszna lub przynajmniej słuszna w tym sensie, że zaspokojenie potrzeb niższego rzędu w znacznym stopniu ułatwia zaspokojenie potrzeb wyższych, to ci, którzy nie będą mieli pełnego brzucha nie będą się przejmowali takimi sprawami, jak wolności, sprawiedliwość i inne blaknące w obliczu głodu duperela. Tak kosmiczny los chciał, że żyję w tej przestrzeni i czasie, że perspektywa głodu, na moje szczęście, wydaje się odległa (żebym się kurwa nie zdziwił), czego nie można powiedzieć o innych, którzy mieli mniej szczęścia w losowaniu miejsca i czasu. Podstawa piramidy to potrzeby natury fizjologicznej: jedzenie, woda, tlen, sen i parę innych. Jednak wszystkie poza oddychaniem z tego poziomu (to mniej oczywiste), i wszystkie z wyższych poziomów są konstruktami społecznymi, i to w co najmniej dwóch sensach:
1. Sposobu ich realizacji.
2. Ich pozycji w piramidzie.
 
Przykład najprostszy: jedzenie. Należy oczywiście do potrzeb podstawowych. Ale jedzenie nie służy wyłącznie do zaspokojenia głodu, do dostarczenia niezbędnych substancji organizmowi. To co, gdzie, jak, kiedy i w jakim towarzystwie jemy jest kształtowane społecznie, w związku z tym jego położenie w najniższej warstwie piramidy łączy się z warstwami wyższymi.
 
Przyjmując założenie, że pozycja w piramidzie może być kształtowana społecznie, można pewne potrzeby przenieść do niższych lub najniższych miejsc w hierarchii i dzięki temu, skutecznie ograniczyć potrzeby określane jako piramidalnie wyższe. Czyli pełny brzuch to taki brzuch, który został wypełniony w szczególny sposób i odpowiednim jadłem i wyłącznie tak wypełniony pozwala na marzenie o gwiazdach. I tu zaczyna się cała zabawa. Jeżeli działania sił społecznych (niewidzialna ręka społeczeństwa) będą przenosiły pewne potrzeby do niższych warstw piramidy, to marzenia o gwiazdach, będą musiały poczekać. A do niższych warstw (niekoniecznie najniższych) i do samej piramidy może wepchnąć się wszystko. Jeżeli więc podaż dopiramidalna będzie nieograniczona, to marzenia o gwiazdach będzie nieskończenie odległe w czasie.
 
Jeżeli uznam, że posiadanie odpowiedniego i odpowiednich: alkoholu, butów, ciała, domu, ekspresu, fotela, garnituru, hi-fi, instrumentu, jedzenia, kanapy, komputera, lampy, łodzi, motoru, mieszkania, naszyjnika, orgazmu, partnera partnerki, paznokci, psa, roweru, samochodu, seksu, sukienki, telefonu, telewizora, torebki, tostera, uroku, wakacji, widoku, zapachu, zegarka, zmywarki i znajomych jest moją potrzebą niemal fizjologiczną to żegnajcie gwiazdy, żegnajcie samorealizacje, żegnajcie wolności, żegnajcie sprawiedliwości.
 
Jeszcze całkiem niedawno liczba dóbr była albo ograniczona i osiągalna (czasem z trudem), albo nie mieściła się w zakresie potencjalnej czy wyobrażonej dostępności i nie mogła lub z dużym trudem można byłoby ją umieścić w piramidzie, to teraz już tak nie jest: raz, że rzeczy mają krótki okres spożycia i szybko lądują na śmietniku a nierzeczy nie osiągają nigdy zadowalającej formy (ciała, przyjaciele itd.) to jeszcze kolejne z łatwością znajdują do piramidy drogę i wygodnie się tam moszczą, a na dodatek są w zasięgu lub niemal zasięgu jeśli chodzi o jakąś konkretną potrzebę ale niemożliwą jeśli chodzi o zrealizowanie wszystkich, gdyż ich zbiór jest nieskończony i wciąż rośnie (Cantor). Co skłania mnie do następujących konkluzji: 1) dopóki większość ludzi będzie postrzegała zbyt wiele rzeczy jako swoje potrzeby podstawowe, nie będzie myślała o duperelach, 2) jeżeli ktoś będzie biegły w kreowaniu wnętrza i metamorfozowaniu piramidy będzie miał władzę, 3) nieskończone usiłowanie zaspokojenia potrzeb z niższych poziomów piramidy skutecznie nakłoni do myślenia o wąskim i skoncentrowanym na sobie zakresie działań 4) wciąż będzie wzrastała potrzeba uzyskania narzędzi umożliwiających zaspokojenie potrzeb podstawowych (najprostszym narzędziem jest pieniądz), 5) pewne idee będą krążyły w sferze fanfaronady, bzika, szaleństwa, śmieszności, gdyż nie czas myśleć o gwiazdach gdy nie ma co do tego wielkiego gara włożyć, 6) dążenie do zaspokojenia potrzeb podstawowych jest dążeniem indywidualnym, a co za tym idzie kreuje indywidualistyczne (egoistyczne) postawy, 7) zaspokojenie potrzeb podstawowych uprawomocnia działania (pośrednie i bezpośrednie, świadome i nieświadome) na szkodę innych itd.

wtorek, 6 marca 2018

Miało byc o piramidzie a wyszło o kamieniach, złocie i zaklętej w nich całkiem nieżywej nieśmiertelności

Nie jestem pewien, ale mam wrażenie, że od dawien dawna, a pisząc od dawien dawna, piszę o tysiącach a nie dziesiątkach lat, pochówek miał istotne znaczenie. Szczególnie istotne, dla tych , którzy byli sławni i bogaci, sławą i bogactwem dostosowanym do ich własnych czasów. Może dla tych mniej sławnych i bogatych, też miał, ale brak sławy i bogactwa, nie pozwalał na pochówkowe szaleństwa. Ci sławni i bogaci, mieli, jak sądzę, trochę skrzywioną perspektywę i trudno im było pogodzić się, że po śmierci przestaną być sławni i bogaci, a zgniją jak ci zwykli, najzwyklejsi, co przecież mogło rozwalić każdy hierarchiczną strukturę społeczną, gdyby ci niżsi dostrzegliby podobieństwa zgnilizn. Żeby utrzymać porządek i utrwalić wieczną tradycję, należy właściwym zmarłym zapewnić właściwą pośmiertną odprawę. Taką, żeby po wsze czasy, każdy mógł stwierdzić, że tu spoczywa nie jakiś tam kmiot co pasał gęsi, ale prawdziwy Heniek Zdobywca, który podbił siedem wiosek, zgwałcił piętnaście kobiet i trzech chłopców, porywał w niewolę i przywłaszczał krowy.

Można oczywiście zrobić odpowiednią oprawę: fanfary i sztuczne ognie, kolorowe orszaki i tłumy na miarę możliwości. Ale pamięć ludzka jest słaba, zawodna i trudno wyobrazić sobie, że ktoś za milion lat będzie pamiętał, jaki ten Heniek miał zajebisty pogrzeb. Można trochę wspomóc pamięć i układać pieśni o gwałtach i porywanych krowach, okraszając to smokami, siedmioma górami i Jormungandem, można snuć opowieści o rodowodach sięgających Odyna czy Ozyrysa. Dobre pieśni i niezłe rodowody potrafią trwać. Ale zawsze wątpliwość wkradnie się w Heńka ducha: czy aby to jest wystarczające trwanie? Heniek głupi nie jest, słyszy, jak pieśni o całkiem niedawnych bohaterach śpiewane są rzadziej i z mniejszym zaangażowaniem a postacie w rodowodach blakną. 
 
Heniek Zdobywca musi sięgnąć po coś więcej, coś co nigdy nie przeminie, coś co upamiętni jego wyjątkowość i rozpanoszone ego po sam horyzont zdarzeń. I w końcu znajduje odpowiedź: kamień i złoto. Czyli najlepiej zostać pochowanym z mnóstwem złota pod stertą kamieni. Ta sterta ma podwójną funkcję (ma jeszcze kilka ale w tym kontekście ma te dwie): trudno ją rozwalić zwykłymi środkami i trudno dostać się do złota, które przecież ma mu towarzyszyć po wsze czasy, a leżąc sobie zmarłym, trudno opędzać się od rzezimieszków i plądrowników. I tak jakoś się złożyło, że zaczęło się niewielkich kurhanów, kamiennych kręgów, coraz większe kurhanów i większych kamieni a skończyło na ponad 6 000 000 000 kilogramów kamienia, co i tak na niewiele się zdało, przynajmniej w kwestii złota. 
 
Myśl, że Heniek jakiś czasów przetrwa po wsze czasu w kamieniu i złoci, nie daje spokojnie zasnąć innym Heńkom, którzy także poczuli zew swej wyjątkowość i ścierpieć nie mogą zawodności pamięci i tępią złych Heńków a ciosają tych dobrych, bo na odpowiednią ilość złota nie mogą sobie pozwolić. Mają coś więcej niż nadzieję, że ich wyjątkowość także spotka się ze zrozumieniem Heńków następnych a zwyczajność ich śmierci i murszejące pokłady pamięci da się przeciwstawić trwałości uszlachetnionych materiałów naturalnych.

Tak to właśnie jest. Miałem napisać o czymś zupełnie innym a zagłębiłem się w wielkość wielkich i obraziłem wielu Henryków, za co przepraszam. Planowałem napisać o piramidzie. W takim razie o piramidzie napiszę następny wpis a ten niech będzie nazbyt rozbudowanym wstępem, a jednocześnie samodzielnością, ze wstępem, całym szajsem w środku i błyskotliwą puentą.

sobota, 24 lutego 2018

Prawie pochwała polowań

Dla wielu myśliwi to wrogowi najgorsi. Co skłania mnie to delikatnego oblizania tematu. Do owego polizania muszę przyjąć założenie natury etycznej. Oto one:
Działania polegające na ograniczeniu cierpienia zwierząt są pozytywne.
Muszę także przyjąć dodatkowy warunek brzegowy:
Za zwierzęta uznaję (nie tak w ogóle, ale na potrzeby tego tekstu) zwierzęta (tu w znaczeniu ogólnym), od pewnego stopnia rozwoju ewolucyjnego. Czyli wyłączam komary, muchy i miliony innych stworzeń, które, jak większość przedstawicieli homo sapiens, uśmiercam niechcący, mimochodem, przypadkiem a czasem całkiem celowo. Natrafiam tu na pewną trudność, gdyż nie wiem, gdzie mógłbym postawić stosowną granicę, jak mógłbym ją precyzyjnie ustalić i jakimi kryteriami powinienem się kierować. Wydaje mi się, że jest to niemożliwe a każda graniczna decyzja jest arbitralna. Arbitralnie stawiam granicę pomiędzy kręgowcami i bezkręgowcami, zdając sobie sprawę, że może to być bardzo krzywdzące dla niektórych głowonogów.
Konsekwencją powyższego założenia i przyjętego warunku brzegowego jest to, że każda osoba zadaje cierpienie zwierzęciu. Poza weganami oczywiście, co czyni wegan jedynymi w pełni moralnie uprawnionymi osobami do krytykowania myśliwych. Mogę oczywiście zadać sobie trochę trudu i obalić także tę tezę opierając się na wpływie działań pośrednich, które nie uwolni nikogo o przyczyniania się do cierpienia zwierząt. Podobnie jak nawet najbardziej świętobliwe życie przyczynia się do cierpienia innych ludzi. Ale zostawię to, żeby nie rozpisywać się za bardzo i komplikować sprawy. Czyli jeszcze raz: jedynie weganie nie zadają cierpienia zwierzętom i w związku z tym tylko oni mają moralne prawo krytykować myśliwych (zawsze oczywiście można zakwestionować to wynikanie, gdyż właściwie logicznie jest błędne).
Teraz muszę napisać coś o myśliwych. Myśliwy to osobnik, który za pomocą broni pozbawia życia zwierzę, a następnie on sam lub jego koledzy, koleżanki, znajomi, klienci czyli jacyś inni ludzie to zabite zwierzę konsumują. Ta definicja wyłącza z grona myśliwych np. norowców, których działanie jest skierowane wyłącznie na akt zabicia i zadania cierpienia, czy tych, którzy polują zwierzęta niejadalne lub niejadane (np. lisy). Innymi słowy, według tej definicji, myśliwy (w rozumieniu powszechnym) czasami przestaje być myśliwym.
W społeczeństwach zachodnich nieweganie zjadają mięso lub produkty pochodzenia zwierzęcego (mleko, sery, jajka) pochodzące przede wszystkim z hodowli i w przypadku ryb z połowu. Teraz trzeba na szali postawić cierpienie zwierząt, bo zadaniem jest minimalizowanie tegoż, gdyż założyłem, że jest to moralnie właściwe a celem jest dążenie do moralnej właściwości. Czyli należy położyć na cierpiętniczej szali cierpienie zastrzeliwanej sarny i cierpienie krowy mlecznej, świni mięsnej czy kury na skrzydełka albo na jajka. Wymiarowanie cierpienia ma tę niewdzięczną cechę, że jest subiektywne a cierpienie zwierząt jest zwierzęco subiektywne a jego określenie jest projektowaniem subiektywnego ludzkiego cierpienia na wyobrażone lecz rzeczywiste, ale trudne do określenia cierpienia zwierzęcia. Można jednak zakładać, że polowanie od etapu początkowego, w które zwierzę już zostało zaangażowane do etapu końcowego, czyli ostatecznego uśmiercenia jest zadawaniem tej sarnie czy innemu jeleniowi cierpienia. Nie za bardzo znam się na polowaniach, ale zakładam, że zadawanie cierpienia zwierzęciu liczone jest w sekundach czy minutach i tylko w wyjątkowych wypadkach w godzinach. Te wyjątkowe wypadki, mają miejsce wtedy, gdy polujący spieprzy robotę, co się czasami zdarza. Efektem końcowym jest śmierć zwierzęcia. Na drugiej szali mamy na przykład świnię hodowaną na mięso, która właściwie od początku swojego życia cierpi, a później i tak jest zabijana, a sam proces zabijania od momentu wyjazdu do rzeźni do samego uśmiercenia jest długi i często liczony w godzinach. Czasami uśmiercenie nie przebiega gładko i sprawnie (tym razem rzeźnik spieprzył robotę) ale (przynajmniej mam taką nadzieję), są to przypadki sporadyczne. Innymi słowy sarna biega sobie po lesie w swojej sarnie szczęśliwości aż spotyka myśliwego, który ją zabija albo mamy świnię, która w w zupełnie nieświńskich warunkach żyje przez kilka miesięcy, co prowadzi mnie do konkluzji, że mając wybór pomiędzy życiem sarny i życiem świni wybrałbym jednak życie sarny. Tylko, że wagą cierpienia uczyniłem czas: dłuższe cierpienie równa się większe cierpienie, przy założeniu podobnej jego intensywności. Jednak czas nie może być jedynym miernikiem cierpienia.
Czas ma tę przyjemną właściwość, że daje się łatwo mechanicznie zobiektywizować. Pozostałe właściwości cierpienia, są obarczone jest silną antropomorfizacją. Nawet bawiąc się w laboratorium i przeprowadzając okrutne doświadczenia aby zbadać ich wpływ na funkcjonowanie organizmu (od tętna po aktywność mózgu) musimy je przełożyć na jakiś wzorzec cierpienia. Ale nawet czas jest projektowaniem czasu ludzkiego na czas zwierzęcia. Konieczne byłoby także dodanie skali cierpienia. Dzięki czemu moglibyśmy stworzyć funkcję określającą przebieg cierpienia w czasie i całkując ją otrzymać pewną wartość cierpienia dla indywidualnego przypadku. To łatwa droga, tylko, że: nie jestem pewnym, czy można porównywać czas sarny i czas świni, a już jestem pewien, że dużym błędem jest porównywanie cierpienia sarny i kury.
W każdym razie kilka powyższych uwag wyrażają trudność obiektywizowania cierpienia. Zmusza to przyjęcia jakiś założeń cierpiętniczych, których nijak się nie da udowodnić. Posiłkując się przeczytanymi paroma książkami i obejrzanymi kilkoma filmami oraz głęboko się nad zastanowiwszy doszedłem do wniosku, że cierpienie większości zwierząt hodowlanych jest nieporównanie większe od cierpienia zwierząt upolowanych. Można podnieść argument, że taka, dajmy na to kura, nie za bardzo wie, że cierpi, bo nie ma porównania do wspaniałego życia na wolności, że się przyzwyczaiła, że wcale nie ma tak źle i z każdym rokiem (oczywiście nie ta jedna konkretna kura tylko kura w swej kurzej ogólności) ma coraz lepiej bo stosowane przepisy odpowiednio regulują poziom jej cierpienia.
Wynika z tego, że jedzenie dziczyzny wpłynęłoby na zmniejszenie sumarycznego cierpienia zwierząt. Jest w tym jednak pewien problem. Pobieżne przejrzenie statystyk pokazuje, że w Polsce wyhodowuje się niemal 100 kg mięsa na jednego obywatela. Próba zastąpienia takiej ilości przez dziczyznę byłaby dosyć trudna. I z moich skromnych wyliczeń wynika, że uwzględniając sarny, jelenie, dziki, daniele, trochę ptaków, trochę zajęcy - dziczyzny, przy zachowanej ilości konsumowanego mięsa, starczyłoby na kilka dni, może tydzień. Z tych samych statystyk można wyliczyć, że w Polsce w ciągu sekundy (24 godziny dziennie, 365 dni w roku) uśmiercanych jest kilka zwierząt. Statystkę podwyższają kury, ale gdyby nawet uwzględnić same świnie, to jedna jest zabijana co kilka sekund (jak dzień, noc i rok długi i szeroki). Na każdego statystycznego obywatela rocznie zabijana jest prawie cała świnia i całkiem spore stado kuraków.
Dobra. Czyli każdy statystyczny obywatel (w tym myśliwy; chyba, że myśliwy jest weganinem) w sposób pośredni zabija całkiem potężne stado zwierząt i produkuje całe morze zwierzęcego cierpienia (myśliwy dodatkowo, ma udział w zabijaniu i zadawaniu cierpienia zwierzętom niehodowlanym).
Pozostaje więc pytanie dlaczego myśliwy to dla wielu wróg najgorszy? I przyszło mi do głowy kilka niezbyt odkrywczych teorii na ten temat, które bardziej traktują o tych, którzy jedzą „normalne” mięso. Oto one:
1. Konsumenci mięsa nie dostrzegają w sposób emocjonalny związku pomiędzy kotletem a cierpieniem zwierzęcia; w przypadku myślistwa związek ten jest oczywisty.
2. Mięso jest produktem, takim jak telewizor albo kosiarka. Pomimo oczywistego związku kotleta ze świnią, związek ten nie funkcjonuje w sferze świadomości. Trudno to samo powiedzieć o sarninie.
3. Język wzmacnia punkt drugi. Skrzydełka nie są skrzydłami, tylko czymś co chrupie się z tekturowego pojemnika.
4. Sarny i jelenie (i pozostałe leśne futrzaki) są ładne. Mają sarnie oczy i dostojnie biegają po łąkach. Można o nich nakręcić wzruszający film przyrodniczy albo jeszcze bardziej wzruszający film rysunkowy o jelonku Bambi. Dziki zwierzęta mają „twarz”, indywidualność, swoją historię, swoje życie, są u siebie w lesie. Nie należą do kategorii własności. Ich cierpienie jest wyżej wyceniane niż cierpienie świni. Wielokrotnie wyżej. To świadczy o tym, że są zwierzęta równe i równiejsze. To trochę tak jak z psami. A właściwie jedzeniem psów. Jedzenie psów jest postrzegane jako barbarzyństwo, ale nie bardzo różni się od jedzenia świni (napisałem o tym opowiadanie), co może powiedzieć każdy kto miał świnię w charakterze domowego pupila.
5. Myśliwi wokół swojej myśliwskiej działalności robią prawdziwą szopkę. Braterstwo strzelby, ceremonie przejścia i cały ten i śmieszny i okrutny szajs. Ze swojej działalności robią coś na kształt sekty albo neoplemienności, jak kto woli. „Zwykłe” mięso jest sprawą techniczną. Może i rzeźnicy lubią się wzajemnie, podobnie jak hodowcy, ale jest to ich zawód a nie coś niemal boskiego.
6. Myśliwi są postrzegani jako grupa uprzywilejowana i związana z elitą polityczną lub finansową. A właściwie będąca częścią tych elit. To historycznie uwarunkowane postrzeganie ma oczywiście silne odzwierciedlenie w rzeczywistości. Ta elitarność nie ma wysokich notowań.
7. Myśliwi wtrącają się w sprawy natury. Jeżeli dochodzimy do wniosku, że środowisko naturalne jest ważne to polowanie zakłóca naturalność tego środowiska: od regulacji liczby zwierząt są lisy, wilki, rysie i niedźwiedzie a nie myśliwi; natura sobie poradzi itd.
8. Myśliwi czerpią przyjemność z zabijania. Nie jest to zło konieczne („zwykłe” mięso), ale sprawianie sobie przyjemności z cierpienia tych, którzy nie mogą się bronić. W takiej sytuacji nie ma równowagi sił, zwierzę nie ma szans, a myśliwi często graja nie fair. To już nie jest indiańskie, wielogodzinne tropienie, w którym chodzi o przeżycie, ale fanaberia z ambony, paśniki i nęciska.
9. Myśliwi mają specjalne prawa, które stoją ponad prawami innych osób.

W związku z punktem siódmym dokonałem pewnych nieprecyzyjnych obliczeń. Założę, że liczebność zwierząt dzikich musi być ograniczana, gdyż lepiej żeby ginęły z wilczych zębów lub z dubeltówki, niż miałyby zdychać z głodu. Czyli sytuacją idealną jest samoregulacja w naturze. W Polsce mamy kilka gatunków drapieżników, z których tylko trzy (wilk, niedźwiedź i ryś) mogą polować na dorosłe osobniki jeleniowatych czy świniowatych. Ze względu na liczebność, ryś i niedźwiedź mają znaczenie marginalne. Pozostaje wilk. Jeżeli uznamy, że obecna populacja dużych zwierząt łownych (sarny, jelenie, dziki) jest na odpowiednim poziomie i jej dalszy wzrost spowodowałaby w krótkiej perspektywie niewydolność środowiska w ich wykarmieniu (należy pamiętać, że wzrost ich populacji w ostatnich kilkunastu latach jest więcej niż spektakularny - w przypadku większości gatunków kilkuset procentowy), to utrzymanie tych populacji na takim samym poziomie przy pomocy naturalnej działalności wilka oznaczałoby, że populacja wilka musiałaby wzrosnąć kilkadziesiąt razy – z obecnej około tysiąca do dwudziestu, trzydziestu tysięcy, co może jest i piękną perspektywą, ale niemal nierealną a na pewno długofalową. Wymagałaby ona powstania znacznej liczby większych skupisk leśnych, a więc zmniejszenia areału pól uprawnych, co jest możliwe jeśli zostałaby ograniczona produkcja roślinna na pasze, czyli zmniejszenie hodowli zwierząt.

W związku z punktem ósmym: pewnie myśliwi mają satysfakcję z zabijania, ale jedzący kotleta mają satysfakcję z jedzenia kotleta, czyli czują brzuszne zadowolenie z cierpienia zwierzęcia. To, że często sami nie byliby w stanie tego zwierzęcia zabić, niewiele tu zmienia. Powtórzę: jedzenie kotleta jest czerpaniem satysfakcji (pośrednim) z cierpienia zwierzęcia.

To tyle. Jak wspomniałem na początku to tylko liźniecie tematu, którego nie maiłem zamiaru wyczerpać, a jedynie pobieżnie zasygnalizować kilka wątków. Tematu, który jest ciekawy, bo bardzo wiele mówi o naturze ludzkiej, o tym, że pewne aspekty życia zostały odepchnięte od oczu i uszu i w związku z tym przestały istnieć.

Dodatek:
Przypomina mi się „afera” na temat małych świnek sprzedawanych w całości przez jedną z sieci hurtowych kilka lat temu (np. http://wiadomosci.dziennik.pl/wydarzenia/artykuly/440548,siec-makro-wycofuje-zafoliowane-prosiaki.html). Dla wielu taka świnka nie była odpowiednim produktem żywnościowym. Sieć wtedy wycofała się ze sprzedaży. Mała niemal uśmiechnięta świnka w całości to coś złego. Duża świnia w kotlecie to nic złego. Różnica pomiędzy tymi dwoma „produktami” polega na ich emocjonalnym postrzeganiu, a nie rzeczywistej różnicy.

Dodatek II
W jednym ze świąt muzułmańskich (Id al-Adha; święto ofiarowania) w wielu miejscach publicznie zarzynanych jest tysiące zwierząt. Krew leje się po ulicach, owoce drgają w konwulsjach albo grzecznie czekają na swoją kolej. To jeden z podnoszonych dowodów na barbarzyństwo wyznawców tej religii. To może być jednak dowód na hipokryzję naszego kręgu kulturowego – pewnych rzeczy nie robimy publicznie: od tego są specjalne, zamknięte budynki, więc właściwie nie robimy tego wcale.

Dodatek III
Wilki powróciły do puszczy Kampinoskiej po 50 latach. Zanim wróciły ostatnia wilczyca z młodymi została zatłuczona kijami w połowie lat sześćdziesiątych.