poniedziałek, 30 marca 2020

O sztuce pisania, czyli jak to się dzieje, że powstaje opowieść. Czyli nieudana próba analizy, która skończyła się surowym opowiadaniem. Czyli w środku jest opowiadanie i to całkiem długie, bo na ponad 12 tys. znaków. Cały wpis też najkrótszy nie jest.


Mózg przetwarza rzeczywistość. Mózgowi pomagają pewne hormony i inne neuroprzekaźniki, ale załóżmy, że to mózg przetwarza rzeczywistość. Zjawiska fizyczne: światło, dźwięki, ciepło docierają do ciała i w postaci bodźców nerwowych trafiają do mózgu, gdzie są filtrowane, przetwarzane, opracowywane i magazynowane. Zjawisko fizyczne w postaci fali elektromagnetycznej o długości fali 520 nm nie jest zielone, ale po kilku zabiegach z zakresu fizyki i chemii objawia się w świadomości jako zieleń, nawet jeśli ta zieleń dla każdego jest inna i ktoś może widzieć swoją zieleń jako mój niebieski ale obaj nazywamy to zielenią i nigdy nie poznamy prawdy a prawdą jest fala elektromagnetyczna o długości 520 nm. To też może nam się tylko wydawać, ta cała fizyka może nam się tylko wydawać, ale nie będę rozwijał tej myśli.

Do mózgu docierają bodźce. Są one poddawane obróbce. Czyli bodziec – tajemnicza skrzynka – wrażenie. Ale świat jest odrobinę bardziej skomplikowany niż fala elektromagnetyczna o długości 520 nm. Seksistowsko załóżmy, że jesteśmy heteroseksualnym mężczyzną, zdrowym, silnym i wypoczętym. I siedzimy sobie na ławce podziwiając świat i obok nas przechodzi kobieta. Kobieta wysyła bodźce, a my siedzimy dalej. Przechodzi następna kobieta i ona też wysyła bodźce a kilka godzin później, nie możemy spać i nie możemy sobie darować, że nie pobiegliśmy za nią, nie zaprosiliśmy na kawę albo chociaż do łóżka. Obie kobiety wysłały bodźce ale zadziałały one w odmienny sposób i do końca nie wiemy dlaczego tak się dzieje. Bodźców jest całkiem sporo i trudno jest sobie z nimi poradzić, więc tajemnicza skrzynka w toku ewolucji wypracowała wiele mechanizmów radzenia sobie z nimi. Przy skomplikowanym świecie jest to użyteczne ale bywa też niebezpieczne. Można na przykład oglądać w kółko „Klan” i dzięki temu odseparować się od bodźców, albo można postrzegać wszystkich rudych jako złodziei.

Gdy dociera rozłożony w czasie zestaw bodźców, tajemnicza skrzynka przerabia ją na opowieść, którą objawia w języku i którą można przekazać innej osobie. Można opowiedzieć co się wydarzyło w pracy, opisać wypadek samochodowy i przygody w autobusie. Te opowieści nie będą ścisłym odzwierciedleniem rzeczywistości. W większości wypadków cała ta obróbka będzie nieświadoma i będzie sprawiała wrażenie opowieści odzwierciedlającej rzeczywistość.

Proces twórczy działa podobnie ale inaczej. Tajemnicza skrzynka jest ważna, ale można na nią wpływać, trochą ją sterować, podpowiadać, można na nią naciskać i można z niej wyciskać. Wciąż działa jak tajemnicza skrzynka ale trochę wytresowana albo obłaskawiona.

Jak to działa w praktyce? Przynajmniej w moim wypadku (bo piszę o sobie; o tym jak to działa u mnie). Żeby być na bieżąco to wezmę za przykład koronawirusa. Ale to nie jest tak, że od razu budzę się i chcę napisać beletrystykę o koronawirusie. Po prostu chodzi mi (metaforycznie) po głowie, więc myślę o nim. Myślę też o tym, jak go przerobić na opowieść, bo o wielu sprawach myślę, jako o podstawie do przeróbki na opowieść. Nie interesuje mnie opowieść o cierpieniu, o jakiejś historii prawie z życia wziętej, w której ludzie umierają, ich bliscy rozpaczają, później podnoszą się, walczą z przeciwnościami, zachowują swoje człowieczeństwo i powodują łzy u czytelników. Szukam czegoś innego ale nie wiem czego. Czyli siedzę nad pustką kartką. Myślę, albo udaję, że myślę aż wpada mi do głowy, pewna mitologiczna postać, czyli Hiob. Hiob jest dobry bo należy do kodu kulturowego rozpoznawanego przez kilkaset milionów ludzi, a może nawet więcej. Przechodzę więc do źródła i czytam księgę Hioba. Wydaje mi się interesująca bo widzę istotny rozdźwięk pomiędzy wspomnianym kodem a tekstem. Rozdźwięk tez jest dobry. Zaczyna mnie kusić, żeby o tym rozdźwięku napisać, felieton jakiś, ale wiem, że o Hiobie napisano całkiem sporo, nie będę bawił się przecież w literaturoznawcę ze specjalnością biblijną. I nie jestem też Sørenem Kierkegaardem, żeby pisać o Hiobie jak on Abrahamie i Izaaku. Mogę oczywiście pójść w stronę żartownisiowatą i napisać o tym księga Hioba to taka zachęta do swingersowania (Jeśli serce me zwiodła kobieta/ i czatowałem pod drzwiami sąsiada:/ 10 niech moja żona miele obcemu,/ niech inni się do niej zbliżają!” - cytat za: https://biblia.deon.pl/). Ale nie idę tylko siedzę na pustą kartką. A moja tajemnicza skrzynka pracuje. Miele Hioba, koronawirusa, wchłania i pluje.

Księga Hioba, jest ciekawa, bo społecznie funkcjonuje inaczej, niż można ją przeczytać u źródła. Społecznie funkcjonuje mnie więcej tak: 1. Jest uprzywilejowany Hiob, ma kasę i liczną rodzinę. 2. Na Hioba spadają nieszczęścia: w pierwszej kolejności traci majątek i rodzinę a w drugiej zyskuje trąd. 3. Pomimo przeciwności losu nie wyrzeka się boga a wręcz przeciwnie. 4. Bóg go wynagradza: znowu jest zdrowy, ma kasę i rodzinę. Księga Hioba ma jednak trochę więcej treści: 1. Do boga wpada szatan z wizytą. 2. Bóg chwali się Hiobem, że Hiob to taki sprawiedliwy i wspaniały i bogu oddany. 3. Szatan podpuszcza boga, że całe to hiobowe boga uwielbienie wynika z tego, że hiobowi się powodzi a jakby się nie powodziło to wcale taki boga wielbiący by nie był. 4. Bóg daje szatanowi wolną rękę w eksperymentowaniu na Hiobie (w dwóch etapach: najpierw majątek rodzina, później trąd). 5. Do majątku wliczona jest trzoda i służba. 6. Szatan eksperymentuje na Hiobie (nic nie ma o tym, że wszyscy ci, którzy umierają trafiają do nieba albo mają się dobrze; służba i dzieci Hioba to tylko takie pionki, można je zabijać ile boża i szatania dusza zapragnie). 7. Do Hioba przychodzą trzej sąsiedzi i mu nawijają, że chyba musiał coś spsocić bo nie ma kary bez przewiny. 8. Hiob traci swoją bożopewność. 9. Pojawia się czwarty sąsiad, młodszy od pozostałych, i też Hiobowi nawija. 10. Na scenę wkracza bóg pod postacią wiatru i trochę Hioba straszy, trochę mu tam przygaduje, żeby w swoim wątpieniu za bardzo nie konikował. 11. Hiob poddaje się temu strachowi i deklaruje swoje do boga przywiązanie. 12. Bóg przywraca Hioba do łask; Hiob znowu ma służbę, trzodę i dzieciaki.

Utworzyłem obraz historii Hioba i teraz muszę połączyć go ze współczesnością. Pomysły przychodzą znienacka, tajemnicza skrzynka pracuje. Czysta kartka wciąż jest czysta. Bo w całym tym procesie (nazwanym twórczym) działają dwa fronty: jeden świadomy, drugi nie. Ten świadomy działa jak bodziec. Jest tymi 520 nm fali elektromagnetycznej. A właściwie całym zestawem bodźców wspomaganych kolejne bodźce ze świata wewnętrznego i zewnętrznego. To jakby opowieść o opowieści. Ktoś opowiada o przygodach w autobusie a ja opowiadam o opowiadaniu o przygodach w autobusie. W końcu pojawia się: tajemnicza skrzynka wypluła coś z siebie – pomysł (jeszcze nie zarys, jeszcze nie struktura, jeszcze nie akcja). Kartka nadal jest pusta ale w głowie już się miele całkiem świadomie ( i wciąż nieświadomie). Szukam pierwszego zdania i obrabiam pomysł. Pierwsze zdanie jest ważne, szczególnie w krótkich formach. Ono konstruuje – widać już, że na wypływający nie wiadomo skąd pomysł nakładane są lejce świadomej obróbki. Kartka nadal pusta. Czekam na pierwsze zdanie, których już kilka było ale od czego jest delate. W końcu jest. Pomysł się zawęża, konkretyzuje ale wciąż jest tylko chmurką a nie młotkiem. Pierwsze zdanie. Patrzę na stół, wiedzę kubek z poranną kawą (jest wieczór). To była niezła kawa, ale w opowieści tak już nie musi być. Zacznijmy więc od kawy. Czyli:

Rafał Harer (czyli ja),
Hiob
(opowiadanie; tytuł roboczy; surówka, czyli tekst nie redagowany – panie Rafale H.: myj ręce i redaguj teksty).

Kawa była cierpka. Cierpka i zimna, ale nie miał ochoty zamawiać kolejnej. Czekał. Zaszył się w kącie restauracji. Trudno go było dostrzec i jeszcze trudniej podsłuchać. Restaurację prowadził jego znajomy. Zaufany człowiek, Brachu. Zaufany człowiek wiedział, żeby temu klientowi nie przeszkadzać. Może za chwilę podejdzie, może spyta, czy coś potrzeba, może zaproponuje coś do zjedzenia. Ale jeszcze nie teraz. Będzie wiedział kiedy. Zna się na tym. Jeszcze nie teraz. Spojrzał na parę jedzącą spaghetti. Miał nadzieję, że zaraz skończą i wyjdą. Denerwował się. Nie miał powodu, ale denerwował się. Krążyły plotki. Małe, niewinne zdania. Nic z nich nie wynikało, ale były, nie chciały zniknąć. Spojrzał na siedzącego mężczyznę. Znał go, kiedy tamten był jeszcze Kubusiem. Znał, gdy był Kubą, gdy Jakubem. Teraz mówią o nim Bos. Bos nie wyglądał groźnie. Bos zazwyczaj niewiele mówił. Zawsze płacił, zawsze zostawiał napiwek, zawsze dziękował, rzadko przeklinał. Teraz siedział i wpatrywał się w zapewne pusty kubek. Lubił pić kawę w kubku. Wychowali się na jednym podwórku.
Do restauracji wszedł mężczyzna. Jego też znał. Z tego samego podwórka. Franek. Franciszek, który nie lubił swojego imienia. Na podwórku wołali na niego Czapu. Franciszek Czapski. Przywitał się z właścicielem restauracji, zamówił kawę i usiadł naprzeciwko Bosa. Brachu wiedział, że to dobry moment i podszedł do stolika.
- Jeszcze jedną? - spytał.
- Tak, poproszę.
- Będziecie coś jedli?
- Nie – odpowiedzieli zgodnie.
Po chwili Brachu wrócił z kawą. Postawił na stoliku.
- Jak będziecie czegoś potrzebowali to dajcie znać – dodał.
- Jasne. Dzięki.
Brachu wiedział, że teraz powinien się usunąć więc usunął się. Wyszedł przed lokal zapalić. Było ciepło, przyjemnym, wiosennym ciepłem. Nie chciał wiedzieć o czym rozmawiają. To nie były jego sprawy. Nie chciał, żeby to były jego sprawy. To kumple z podwórka i niech tak zostanie. Oni to wiedzieli i on to wiedział. Ich sprawy.
Bos wziął łyk kawy. Dorzucił łyżeczkę cukru. Lubił Franka. Franek lubił jego. To, że Czapu był policjantem a on Bosem komplikowało trochę to wzajemne lubienie.
- Co u matki? - spytał Bos.
- Schorowana, jak zawsze.
- Tak, pamiętam – Bos uśmiechnął się. - Wybiera się na tamtą stronę odkąd twój stary pierwszy i ostatni raz się uchlał a potem biegał z gołym tyłkiem po mieście.
- Umierała już ze sto razy.
- Jeszcze nas przeżyje.
- Na to wygląda.
Zamilkli. Obaj wiedzieli, że nie spotkali się tu, żeby wspominać stare dzieje, podwórkowe przygody i pierwsze fajki za garażami.
- Znasz Dzioba? - Bos przeszedł do sedna.
- Nie znam. To znaczy nie znałem. Osobiście. Ale papiery były, czytałem. Takie moje lektury. Wygląda na to, że poznam go bliżej. Nie ufam mu.
- Jesteś policjantem. Ja masz, kurwa, ufać handlarzowi?! - bardziej stwierdził, niż zapytał Bos.
- Ty też jesteś handlarzem. Dla mnie to gnojek, któremu dałeś szansę, wyciągnąłeś z tej jego wieśniackiej bandyterki, tych włamań do sklepów i krojenia pijaczków. Teraz, cholera, jeździ samochodem za pół bańki, łazi w garniturze i udaje biznesmena od pieprzonej kostki brukowej.
- To nie był, nie jest zły chłopak. Może trochę się kiedyś pogubił.
- Pracuje dla ciebie? - spytał Czapu i od razu pożałował tego pytania. Wiedział, że postawił Bosa w niezręcznej sytuacji.
- Tak – odpowiedział Bos po chwili wahania.
- Sprzeda cię.
- Wątpię.
- Ma kupę kasy, która go nie ochroni. Ekipa z zewnątrz pewnie jest w drodze. Zabiorą mu wszystko i cię sprzeda, żeby coś, cokolwiek uratować z pożaru.
- Może to gnojek ale lojalny gnojek.
- Jak będzie miał perspektywę dziesięciu lat odsiadki i utratę wszystkiego co ma, to cię sprzeda.
- Wyjdzie za pięć, może trzy.
- Ale z niczym. Będzie ratował własną dupę. Za wszelką cenę. Ktoś musi beknąć. Był spokój, przez tyle lat był spokój. Obaj o to dbaliśmy. Ale to się skończyło. I ktoś musi za to pójść siedzieć. Nie zadowolą się jakimś dzieciakiem z dziesięcioma gramami. Sam się zgłosisz na ochotnika?
- Zgarnijcie Dzioba.
- Jesteś pewny?
- Będą mieli swoją grubą rybę i sprawa ucichnie. Jak dostaną kogoś z dwudziestoletnią bemką i złotym łańcuchem na szyi, kogoś kto baluje na dyskotece w Pierdziszewie to będą szukali dalej.
- Może kogoś innego. Bacu?
- Nie.
- Dlaczego? To twardziel. Siedział parę lat. Da radę. Też będą mieli grubą rybę.
- Pęknie. Zgarnijcie Dzioba.
- Dziobu się kapnie, że go poświęciłeś. Nie daruje ci. Wsypie ciebie a za tobą ja też popłynę. - Czapu znowu pożałował swoich słów.
- Zaryzykuję. Po nim wszystko się uspokoi.
- Twoja decyzja. Zgarniemy Dzioba, tyle mogę zrobić. Ale znasz moje zdanie. A jak się miewa twój ojciec?
- Bez zmian. Wciąż sadzi marchewkę i pomidory na działce. Mówi, że nie chce jeść tego gówna ze sklepów. Czas iść, Czapu.
***
- I po mafiozowaniu, co Dziobu? - odezwał się policjant, Mietek, Gruby. Uśmiechał się, próbując ukryć zdenerwowanie. Znał Dzioba. Zastanawiał się czym Dziob podpadł Bosowi, bo musiał podpaść, skoro siedział teraz w kajdankach, a jego dom przeszukują centymetr po centymetrze. Mietek wiedział, że nie mogło chodzić o ten bałagan z leżącą w kostnicy parą przećpanych dzieciaków, nawet jeśli jedno z tych dzieciaków to córka jakiegoś ministra czy innego generała. Dziobu nie pasował na kozła ofiarnego. Lepszy byłby ten Bacu. Lepiej dla wszystkich, gdyby to był ten Bacu.
- Zabiorą ci i samochód, i dom, i tą pralnię brukarską.
- Gówno miałem i gówno mam. Przyszło, poszło. Taki los, Gruby.
- Będą pytali. Wiesz o co. O kogo.
- Nie mam pojęcia, Gruby. Niech pytają.
***
Trzy lata, sześć miesięcy, dwa tygodnie. Tysiąc dwieście dziewięćdziesiąt dwa dni. Otworzyły się drzwi i Dziobu zmrużył oczy. Stał na chodniku i pomyślał, niemal zamarzył, że podjeżdża Bos i go zgarnia na jakąś, jebaną, rajską wyspę z dziewczynami, drinkami, słońcem i zapachem innym niż smród więzienia. Ale Bos nie przyjechał.
- Kurwa – zaklął cicho, tak po prostu. Tak w przestrzeń, nie na Bosa, nie na świat. Tak zwyczajnie.
Stał i czekał. W końcu zobaczył samochód i wiedział, że to ten. I zrobiło mu się wstyd. Ale też ucieszył się. Przyjechała po niego starą, rozklekotaną, pordzewiałą fiestą. Wsiadł i ruszyli, po tym takim samym, a może jednak innym świecie. Nawet nie wiedział dokąd jadą. Na pewno nie do domu. Dom mu zabrali. Firmę mu zabrali. Dwa mieszkania też.
Wszedł do mieszkania. Pokój z kuchnią. W takim się wychował. Z ojcem, matką i siostrą. Wcale nie. Wychował się na podwórku. I mieli jeszcze jeden pokój. Dzielił go siostrą. Podzieli równo na pół meblościanką. Siostra dała nogę jak miała szesnaście lat. Skutecznie. Wcześniej kilka razy mniej skutecznie. Pokój z kuchnią.
- Zjesz coś? - spytała. Miała podkrążone oczy i wkurwa na twarzy. Ale po niego przyjechała.
- Tak.
Zjedli w milczeniu. Zapalił.
- Nawet się nie odezwał, co? Pierdolonej paczki nie przysłał - zasyczała, gdy gasił fajka.
- Kto?
- Wiesz kto. Wielki, kurwa, Bos.
- A dlaczego miał mi przysyłać paczki? Dlaczego miał mnie odwiedzać?
- Wiesz dlaczego. Tylko idiotę udajesz.
- Nic mi nie był winien. Nic.
- Gówno prawda.
- Idę spać. Daj mi jakiegoś procha. Ząb mnie napieprza. Kiepskich tam mają dentystów.
Nie wychodził z domu przez trzy dni. Czekał na telefon, chociaż wiedział, że nie zadzwoni. Nic nie uratował z pożaru. Może przez własna głupotę a może przez zbieg okoliczności. Nie zdążył. Zostawili mu zegarek. Wart może z tysiaka. Telefon zadzwonił. Ale to nie był ten telefon. Koledzy. Wyszedł, wsiadł do samochodu. Pojechali do knajpy. Stawiali.
- Co zamierzasz? - spytał Daduś, gdy już pogadali o głupotach, plotkach i przygodach z wymiarem sprawiedliwości.
- Nie wiem.
- Wracasz do gry?
- Nie mam z czym.
- Pożyczyć ci łopatę, żebyś mógł wykopać, to co zakopałeś?
- Nie zakopałem.
- Nic nie zostało?
- Nic. Zegarek.
- No to jesteś w dupie. Nieźle cię załatwił. Co przeskrobałeś?
- Nic.
- Nie pierdol. Musiałeś coś zachachmęcić. Upierdolił cię na całej linii.
- Nic. Byłem grzeczny. Nie walnąłem go nawet na gram.
- Nie chcesz to nie mów. Twoja sprawa. Odezwał się?
- Nie.
- Czyli musiałeś go czymś wkurwić. Wiesz, wiemy jaki on jest.
- Zrobił to, co uważał, za słuszne.
- Pieprzenie. Załatwił cię. Coś jest na rzeczy.
- Nie wiem, czy miał z tym coś wspólnego.
- Jak nie miał?! Musiał mieć. Nic nie dzieje się tak po prostu.
- No dobra. Jestem w dupie. Nie mam kasy. Mieszkam w jakimś chlewie. I co? Mam pierdolić, jaki z niego kutas. Może i kutas. Może mnie wyjebał. Bo miał na to ochotę. Kto mu, kurwa, zabroni? Ja byłem czysty. Nie podskakiwałem, nie wyjebywałem go. Nie chcecie mi wierzyć, to nie. Może to kawał chuja. Zostawił mnie z niczym. Może. Ale ja byłem czysty. Robiłem, co chciał. Co, mam teraz do niego, kurwa, zadzwonić i przeprosić, za to czego nie zrobiłem. Mam się prosić o łaskę. Jebię to. Zostawił mnie i nie mam nic. Pierdolę go ale nie będę na niego rzygał. Niech spada.
- Może się coś znajdzie. Jakąś robotę dla ciebie. Jakiś kursik.
- Kursik?! Kursik, kurwa. Co wy pierdolicie? Jaki kursik? Mam teraz dla was jeździć z kursikami?!
- No, nie o to chodzi. Coś na początek.
- Kursik, kurwa. Następni zbawcy.
- Daj spokój.
Dziobu chciał wyjść. Ale nie wyszedł. Chciał się najebać, ale nie miał za co, więc musiał zostać, Gadka się już nie kleiła. Tylko to im zostało: nawalić się. I jeszcze przyszedł ten młody cwaniaczek. Przydupas. Wazeliniarz pierdolony. „Bos to, Bos tamto”. Dziobu nie mógł tego słuchać. Tego pieprzenia o Bosie. Był już pijany, miał dosyć ich i miał dosyć Bosa, nawet słuchania o nim.
- Zapierdalałem dla niego – zaczął mruczeć bardziej do stolika niż do nich. - Tak, zapierdalałem dla niego. Zarabiałem, ale on z każdego mojego tysiaka miał dziesięć. Nie narzekałem. Nie obrabiałem go, nie kantowałem. Trzy i pół roku i ani jebanego grosza. Wypiął się wielki, kurwa, pan. Nawet słowa o nim nie powiedziałem. Cisnęli ale wytrzymałem. Wielki, kurwa, Bos. Wielcy kumple, a zastawił mnie jak pieprzonego psa.
Chciał jeszcze coś dodać. Spojrzał na nich i już nie chciał. Podniósł się. „Wielki, kurwa, Bos” - pomyślał mijając drzwi. Zataczał się, ale miał wrażenie, że alkohol wyparował z jego głowy. Albo skoncentrował się w nogach. W połowie drogi do domu, jakieś gnojki sprzedali mu kilka kopów i zapieprzyli zegarek.
Dziobu siedział w domu. Tydzień za tygodniem. Siedział przed telewizorem, wpatrywał się w niego jakby chciał go zaczarować, czasem patrzył na podkrążone oczy Ewki, czasem zapalał szluga albo wypijał piwo, jak mu kupiła. Ona prawie przestała się odzywać, on też milczał. Wiedział, że niedługo odejdzie. Wcale się jej nie dziwił. Była mądrzejsze od niego. Żyli z biżuterii, którą jej kiedyś dał, a którą ona gdzieś skitrała. Za mało jej dał.
Po trzech miesiącach od wyjścia z więzienia pod drzwiami znalazł telefon. Wpatrywał się w niego jakby to wpatrywanie miało mu powiedzieć, co niby miałby z nim zrobić. Aż podskoczył gdy usłyszał dzwonek. Zanim odebrał domyślił się, kto dzwoni.
- Słyszałem Dziobu, że trochę na mnie psioczyłeś – usłyszał w słuchawce.
- Osrałeś mnie. Zostawiłeś z niczym. Kurwa, z niczym. Tyrałem dla ciebie, a ty mnie wyjebałeś. Tyle – odparł niemal bez wahania. Już się nie bał. Już było mu wszystko jedno.
- A kim ty kurwa jesteś? Jak cię wciągnąłem w interes to nic nie miałeś. Nic. Nie musiałem. Mogłeś dalej włóczyć się po ulicach zadowolony, że masz na piwo. Ja rozkręciłem ten interes, ja nawiązałem kontakty, ja załatwiam towar, ja ryzykuję coś więcej niż trzy lata. Wciągnąłem cię na gotowca. Źle miałeś? Więc teraz nie jęcz.
Dziob milczał. Wiedział, że Bos ma rację. Był nikim i jest nikim, a wszystko co miał jemu zawdzięczał. Gdyby nie on pewnie by już gryzł ziemię.
- Byłem trochę napity. Daj spokój. Ale tam nie powiedziałem o tobie nic. Nawet się nie zająknąłem. Chcieli mieć cię na talerzu, myśleli, że pęknę. A to w knajpie… Byłem trochę napity. I wkurwili mnie, bo pieprzyli, że coś musiałem zajebać, że takie rzeczy nie dzieją się bez przyczyny a ja przecież nic nie zajebałem. Wiesz o tym. Wiem, że wyciągnąłeś mnie z bagna, więc mogę dalej żyć w bagnie. Nie będę ci podskakiwał. Ty jesteś Bos. Po prostu mam trochę dosyć tego, że patrzą na mnie jak na złodzieja, jakby ci coś zajebał. A nie zajebałem. Wiesz.
- Wiem. Nimi się nie martw. Zajmę się tym. To sprawa między tobą a mną. Chuj im do tego. A teraz słuchaj: weź tego gruchota od Ewki i pojedź do „Narożnej”.
- Do tego sklepu z wódą?
- Tak.
- Weź ze dwie butelki czego chcesz i odbierz paczkę. Zadzwonię do ciebie za godzinę i powiem, co z nią zrobić.
- Okej.
Rok później Dziobu nie mógł się zdecydować czy w Land Cruiserze woli fotele skórzane czy z alcantary.
Kupował Ewie więcej biżuterii.
KONIEC

Opowiadanie jak opowiadanie. Zaczęło się od koronawirusa a skończyło na kryminalnej przypowiastce opartej na mitologii, w której ani śladu choroby. Jakby samo się napisało. To trochę pokazuje jak to działa. Bodziec (grupa bodźców) wpada do głowy i tworzy bodziec (opowieść), nad którym nadbudowuje się kolejna opowieść, która jest bodźcem itd. W „trybie pisanie” (który czasem trwa sekundy, czasem dni) wszystko dookoła zaczyna się jawić jako kolejny impuls, kolejny element powstającej opowieści.

To nie jest jednak tak, że to się po prostu dzieje. Cała sztuka polega na tym, żeby tym sterować, jednak powozić tym dzikim, pisarskim konikiem (napisałem „dzikim, pisarskim konikiem”?, biada mi). Ale dużo dzieje się w tajemniczej skrzynce. Czyli? Zaczyna się od tematu: o czym chciałbym napisać. Ten temat kiełkuje. Otaczają go pomysły. Pomysły łączą się i rozdzielają, kopulują i rodzą, aż w końcu jeden z nich urasta do rangi głównego kandydata. I zaczyna się wpatrywanie w pustką kartkę.

Tak naprawdę to nie wiem, jak to się dzieję. Próbowałem to usystematyzować („na początku był bodziec”) ale nic z tego nie wyszło, poza chaosem i opowiadaniem. Czyli jak to działa? Chciałem napisać, jak to działa, a napisałem opowiadanie. Tak to dział


niedziela, 8 marca 2020

Dziewięć cech skurwysyna (Camilo Cela) i dodatek z okazji dnia kobiet


Była sobie wojna. Teraz wojny nikogo nie obchodzą bo są daleko. Tak się wszystkim wydaje więc ich nie ma. Była sobie kiedyś wojna, która zaangażowała ludzi. Też była daleko ale nie tak bardzo. Była to wojna dobra ze złem, ale nie ma pewności, która strona była dobra, a która zła (wydaje mi się, że wiem, ale nachodzą wątpliwości; może obie strony były złe, albo stały się złe, albo po obu stronach byli dobrzy i źli; może po jednej więcej a po drugiej mniej). Pewnie można było to rozwiązać trochę inaczej, ale wojna była najprostszym rozwiązaniem i zamiast „for whom the bells toll” byłby inny utwór na „Ride the Lighting”. Wojnę trudno opisać. Trudno opisać jak zmienia ludzi i jak ludzi walczą żeby pozostać sobą, jak przegrywają i jak z trudem wygrywają. Trudno opisać to tak, żeby ludzie czasów pokoju, jacy zamieszkują tu w bliższej i dalszej okolicy, to zrozumieli. Żeby zrozumieli, że większość z nich wcale nie byłaby bohaterami, wspaniałą krzyżówką Rambo, Joanny d’Arc, Sokratesa, Hektora, Konfucjusza i Sun Zi. Niezależnie od deklaracji z kanapy albo z marszu z flagami większość byłaby podła, skurczona strachem, skręcająca się z bólu, śliska itd. itp. To wojna czyni z ludźmi. Ale czasami wojna trafiłaby na prawdziwego skurwysyna, a podczas wojny skurwysyny często mają się dobrze.

Tu dochodzę do „Mazurka dla dwóch nieboszczyków” Camilo Celi, czyli powieści ze ścisłego mojego topu. Książce o tych, którzy chcą zachować swoje człowieczeństwo, którzy chcą przekreślić przeszłość, jej wyrodną ścieżkę, zamknąć ją i pozwolić życiu toczyć się swoim rytmem (rytm w tej książce, te niekończące się powtórzenia, powroty to prawdziwe mistrzostwo). Fatum nad umrzykiem (czyli skurwysynem) i jego wypełnienie, zbrodnia i kara. To życie, które nie może wrócić to swojej wersji normalności dopóki Fabian Minguela (skurwysyn) żyje.

Leżałem sobie i nie mogłem przypomnieć sobie wszystkich dziewięciu cech skurwysyna, nie mogłem znaleźć ich też w Internecie (ale nie przyłożyłem się za bardzo do tych poszukiwań) więc przeczytałem „Mazurek...” kolejny raz (to było najlepsze rozwiązanie) i zebrałem je wszystkich dla tych, którzy też nie będą mogli sobie ich przypomnieć. Ale trzeba pamiętać, że: „Trudno mieć wszystkie dziewięć cech skurwysyna, zawsze paru będzie brakować (- A Puszczyk ma wszystkie? - Chyba tak)”. Ten nawias to ode mnie. A Puszczyk to Fabian Minguela czyli skurwysyn.

Camilo Cela, Dziewięć cech skurwysyna według:
1. „Pierwszą cechą skurwysyna są rzadkie włosy. Fabian Minguela ma włosy słabe i przerzedzone”.
2. „Drugą cechą skurwysyna jest tępe czoło. Spójrz na czoło Fabiana Mingueli. No to mniej więcej takie”.
3. „Trzecia cecha skurwysyna to blada twarz. Taka jak u trupa? Aha, albo jak u Fabiana Mingueli”.
4. „Czwartą cechą skurwysyna jest kolejarska broda: co cztery stacje jeden włos. Fabian Minguela ma bujny zarost na wietrze”.
5. „Piątą cechą skurwysyna są ręce – białe, wilgotne i zimne, ręce Fabiana Mingueli są podobne do nagich ślimaków”.
6. „Szóstą cechą skurwysyna jest uciekające spojrzenie. Fabian Minguela nie patrzy wprost nawet w ciemności”.
7. „Siódmą cechą skurwysyna jest piskliwy głos. Fabian Minguela pieje dyszkantem jak służebnice Baranka Bożego śpiewające w chórze na katechezie”.
8. „Ósmą cechą skurwysyna jest sflaczały, oswojony kutas, panienki od Szlai śmiały się z fajfusa Fabiana Mingueli.
- Wygląda jak aniołek od Najczystszej Panienki”.
9. „Dziewiątą cechą skurwysyna jest skąpstwo. Fabian Minguela jest biedny, ale mógłby być bogaty licząc to, co zaoszczędził.
- I co zrobił z pieniędzmi, które zarobił?
- Nikt nie wie, może nie zarobił tyle, co mówią”.

Dodatek z okazji Dnia Kobiet:
- Ja myślę, że kobiety powinny brać udział w wojnach, to byłby sposób, żeby z tymi wojnami skończyć, kobiety mocniej trzymają się ziemi niż mężczyźni, mają więcej zdrowego rozsądku, są inteligentniejsze i bardziej praktyczne i szybko doszłyby do wniosku, że wojny to absurd, przez który traci się wszystko: rozum, zdrowie, cierpliwość, oszczędności, a nawet życie, w wojnach wszyscy coś tracą, a nikt niczego nie wygrywa, nawet ci, którzy wygrywają wojnę”

Źródło:
https://en.wikipedia.org/wiki/Camilo_Jos%C3%A9_Cela#/media/File:Camilo_Jos%C3%A9_Cela._Fototeca._Biblioteca_Virtual_del_Patrimonio_Bibliogr%C3%A1fico.jpg

poniedziałek, 3 lutego 2020

O pechu, odpowiedzialności, Noblu i homarach


Noblowskie emocje cichną, więc napiszę o Noblu. Innym Noblu. I o odpowiedzialności, o pechu i małej miejscowości. Mała miejscowość liczy obecnie niecałe tysiąc mieszkańców i słynie między innymi z połowów długowiecznych skorupiaków. Pechowo jest zachorować w nieodpowiednim czasie, czasie, kiedy spirala szaleństwa i orgia szaleńców rozpoczyna rzeź. Odpowiedzialność może być trudna, gdy chce się dobrze, działa się w dobrej wierze, a później dzieją się rzeczy, na które nie ma się wpływu. A wszystko zaczęło się (wcale nie – ale tak jest łatwiej), gdy pewien dwudziestokilkuletni naukowiec amator (amator, gdyż nie był związany z żadnym ośrodkiem naukowym), pracownik urzędu patentowego w Bernie, późniejszy najsłynniejszy, najbardziej rozpoznawalny fizyk wszech czasów bawiąc się światłem i energią wyprowadza wzór, którego piękno polega na prostocie. Wzór jest tak nieskomplikowany, że aż trudno w to uwierzyć: nie ma całek, równań różniczkowych, tensorów wyższych rzędów, liczb zespolonych ani rozbudowanych prawdopodobieństw. Czyli E=mc2 (E – energia, m – masa, c – prędkość światła w próżni). Był rok 1905.

Czterdzieści lat później broń atomowa była gotowa: najpierw eksplozja próbna, później dwie militarne. Ten doskonały wzór pokazał na co go stać. Zasada działania bomby wydaje się prosta i jest prosta, ale od zasady do wyparowywania miast droga daleka i wymaga zaangażowania tysięcy ludzi. I tu pojawia się człowiek, który urodził się kilka lat po po publikacji wzoru i miał pecha, bo był Żydem. Pech był tym większy, że był biednym Żydem (a właściwie jego rodzice byli biedni) w Polsce. Pech czasami ma to do siebie, że będąc wydarzeniem losowym (często wspomaganym przez ludzi) równoważony jest przez ludzi, którzy nie mają zamiaru polegać na pechu i szczęściu, ale na czynniku ludzkim, więc budują antypechowe instytucje. Takie jak Wolna Wszechnica Polska, która to uczelnia nie przykładała zbytniej wagi to pecha, czy to takiego, że ktoś jest Żydem, czy kobietą. Ten elektryk, który miał podwójnego pecha trafił do owej Wszechnicy, został fizykiem i dostał stypendium w Wielkiej Brytanii. Co wygląda na łut szczęścia, ale wcale nim nie jest. Jest za to konsekwencją działania jego samego i wielu innych ludzi, którzy nie przykładają wagi do nieco ponad 12 gramów szczęścia. Józef Rotblat, bo o nim mowa, miał żonę, Tolę, która była polonistką i też miała pecha, bo była Żydówką. Józef Rotblat wyjechał na stypendium ale wrócił po żonę, żeby razem zamieszkać w Anglii. Ale żona się rozchorowała, więc wrócił sam, a ona miała dojechać, jak wyzdrowieje, czyli po kilku dniach. Pech chciał, że był to sierpień 1939 roku i Józef Rotblat nigdy już swojej żony nie zobaczył. I wcale nie pech tak chciał, tylko spirala szaleństwa, napędzana przez szaleńców (i tych, którzy szaleńcom wierzyli) do tego doprowadziła.

Będąc fizykiem Rotblat trafił do amerykańskiego programu budowy bomby jądrowej, która miała powstrzymać szaleńców i tych, którzy szaleńcom wierzyli. Sam program budowy bomby jądrowej został zapoczątkowany (m. in.) przez list, który do prezydenta USA wysłał Einstein, czyli człowiek, który wyprowadził piękny wzór.

Bomby spadły a jej niektórzy twórcy zdali sobie sprawę, że wcale nie chcieli wyparowywać ludzi, nie chcieli rozpoczynać kolejnego szaleństwa i szalonej spirali pod tytułem: ile razy możemy się wzajemnie zniszczyć. Chcieli tylko powstrzymać szaleńców. I tu się pojawia odpowiedzialność. Ich pracę przejęli ci, którzy uwielbiają szalone spirale zagłady. Czy mogli to przewidzieć? Czy mogli to powstrzymać? Czy mogli postąpić inaczej?

Rotblat zajął się zastosowaniem fizyki jądrowej w medycynie. Einstein próbował stworzyć wielką teorię, ale zadra pozostała. Zadra wykiełkowała manifestem, zwanym jako manifestem Russella-Einsteina. Ten Russell też miał Nobla. Z literatury, chociaż był matematykiem, filozofem, logikiem i pacyfistą (był pacyfistą podczas pierwszej wojny światowej, która słynie z tego, że szczególnie na początku niemal wszystkich ogarnęło wojenne hiphiphurra). Manifest podpisało 11 naukowców, z których tylko dwóch nie było noblistami (Rotblat, i polski fizyk Leopold Infeld). Większość była związana z naukami ścisłymi. Nie było wśród nich kobiety. Manifest był początkiem ruchu Pugwash, dążącego ponad żalaznokurtynowym szaleństwem do ograniczenia zbrojeń, szczególnie tych jądrowych, za co ruch ten otrzymał Nagrodę Nobla w roku 1995. Na czele ruchu stał w owym roku stał Józef Rotblat (więc bez Nobla z grupy 11 został tylko Infeld). Jednym z idei tego ruchu naukowców, jest ograniczenie ciekawości badawczej, jeśli zachodzi prawdopodobieństwo, że zaspokojenie owej ciekawości da szaleńcom narzędzia do kolejnej spirali szaleństwa. Ruchowi trudno było utrzymać apolityczność, ale się starali. Nazwa ruchu wywodzi się z nazwy małej miejscowości Pugwash we wschodniej Kanadzie, słynącej z homarów, soli i Cyrusa Stephena Eatona, który z niej pochodził i był bogaty i był filantropem, więc oprócz różnych innych filantropijnych zachcianek zasponsorował spotkanie naukowców w miejscu swego urodzenia, czyli właśnie w Pugwash.

Józef Rotblat zmarł w 2005 roku w wieku 97 lat.
Albert Einstein zmarł kilka dni po podpisaniu manifestu jego imienia.
Bertrand Russell napisał słynny esej: „Dlaczego nie jestem chrześcijaninem”.
Należy uważać jedząc homary. Homar może okazać się twoim wujkiem („Lobster” film z 2015 roku).

wtorek, 26 listopada 2019

O własnej dostępności, czyli ebook połączony


Na marginesie wpisów, których ostatnio nie ma (napisałem sobie usprawiedliwienie i je zaakceptowałem), napiszę o prozie, którą wyskrobuję. Nie. Wcale nie. Napiszę o najnowszej dostępności owej prozy w postaci prestiżowego, wyjątkowego, niepowtarzalnego, ekskluzywnego, czytanego przez tą i tamtego (ubranych w najmodniejsze butelkowozielone sukienki) ebooka, który w jednym wspaniałym, olśniewającym, fantastycznym i fenomenalnym wydaniu, zawiera trzy książki. Trzy w jednym!

Czyli, wszyscy Ci, którzy preferują elektroniczne wersje, albo preferują papierowe ale chcą przyoszczędzić przed karnawałem, mogą mieć dotychczas wydane przeze mnie książki (zbiór opowiadań „Ja, mój wróg” i dwie powieści: „bezrobotność”, „Wsk, czyli historia szaleństwa w dobie motoryzacji”), w jednym ebookowym wydaniu.

Życzę miłej lektury pełnej niespodzianek (np. nagłej materializacji kawy i ciasteczek).


Czy ja nie powinienem czegoś hasztagować? (To pytanie do samego siebie) Na przykład #ebook, albo #powieść, albo #opowiadanie? A może #harer. Internetowy analfabeta ze mnie. 


piątek, 11 października 2019

Bardzo dziękuję czyli o energii


Mijają wieki, a tu ciągle nic. Nic nie napisałem. Nic nie napisałem, bo muszę skończyć powieść, którą skończyłem, ale wciąż obrabiam. A później muszę dokończyć kolejną powieść, której niewiele brakuje do końca, ale brakuje.

Właściwie to nie miało być kajanie i usprawiedliwianie. Miał być wpis o pani Oldze Tokarczuk, która dostała Nagrodę Nobla. Bardzo mnie cieszy ta nagroda, bo Pani Olga na nią zasłużyła i gratuluje pani Oldze, tak jak, mam nadzieję, tysiące innych osób. Cieszy mnie tym bardziej, że mało tu piszę o literaturze, którą czytam, a o „Księgach jakubowych” napisałem (https://jaharer.blogspot.com/2018/08/o-jaskiniach-czyli-czytajac-ksiegi.html).

Cieszę się jeszcze dlatego, że nagroda dla pani Tokarczuk niepoznawalnymi kanałami przekazała mi całe wiadra i beczki pisarskiej energii. Pani Oldze bardzo za ową energię dziękuję i puszczam podziękowania w nieskończoną acz ograniczoną sieć.

PS. Coś tu jeszcze napiszę. Pewnie niedługo.

niedziela, 2 czerwca 2019

Przyczyny i konsekwencje powodzi, czyli o odpowiedzialności zawodowej


Kiedyś natknąłem się na informację, iż około 50% obywateli RP wierzy, że Bitwa Warszawska 1920 roku, zakończyła się zwycięstwem dzięki aktywnemu udziałowi (źródło: https://oko.press/ponad-polowa-polakow-zgadza-sie-z-duda-ze-matka-boska-stoi-za-zwyciestwem-w-bitwie-warszawskiej/), zmarłej 1900 lat wcześniej Maryi z Nazaretu. Cóż, jedni wierzą w wolny rynek czy państwo, inni w komunizm, jeszcze inni w naród albo w szczęście z telewizora. Wiara, że martwa kobieta, wcale nie jest martwa, ale z nieokreślonego wymiaru interweniuje, na pewnej planecie układa nowe ścieżki prawdopodobieństwa, jest interesującym zjawiskiem, ale jeśli potraktujemy ją poważnie (albo przynajmniej ja potraktuje poważnie; albo jeszcze lepiej: potraktuje się poważnie), czyli uznamy, że po pierwsze Maryja z Nazaretu wcale nie jest martwa a po drugie będąc niemartwa, we współpracy z istotą, która jest jednocześnie jej ojcem, synem i przebranym za ptaka specjalistą od zapłodnienia przenoszącym nasienie w dziubku, wpływa na dzieje tego świata to wyzwolą się się całkiem logicznie uzasadnione konsekwencje. Szczególnie jeśli uwzględni się, że rzeczona osoba oraz wspomina istota, swoje decyzje podejmują uwzględniając określone zrutynizowane czynności, zazwyczaj będące połączeniem statycznej postawy i werbalnego, wielokrotnie powtarzanego przekazu. Połączenie tych faktów jest ważne, bo traktując je poważnie należy zastanowić się nad powodzią i wyciągnąć konsekwencje.



Projektując, budując, operując i robiąc tysiące innych rzeczy projektant, budowniczy czy chirurg ponosi odpowiedzialność za projekty, budowy i operacje. Może być to odpowiedzialność karna, cywilna lub zawodowa (np. prawo do wykonywania zawodu). W kwietniu okazało się, że jest sucho, bardzo sucho, zdecydowanie za sucho. Konsekwencje suszy są poważne, więc najlepszym rozwiązaniem jest zapomnieć o długofalowych i globalnych jej przyczynach i dalej produkować, konsumować. Ale z suszą można walczyć inaczej niż przez zapomnienie. Mianowicie można walczyć modlitwą, czyli wspomnianą wcześniej zrutynizowaną czynnością w statycznej postawie i werbalnym, powtarzanym przekazie. Jest to dobre rozwiązanie, bo tanie. Tak też uczyniono. Taki na przykład pan Romuald Kamiński (https://www.pch24.pl/bp-kaminski-prosi-o-podjecie-intensywnej-modlitwy-blagalnej-o-deszcz,67828,i.html) prosi o modlitwę o deszcz, więc inni modlą się o deszcz. Deszcz pada, ale za dużo tego deszczu i podtopienia, powodzie, zniszczenia i inne nieprzyjemne konsekwencje. Co jednoznacznie wskazuje, że modlący i apelujący o modły, nie zna się na swoim zadaniu, swojej pracy. Jego praca powoduje zniszczenia i straty więc powinien ponosić konsekwencje karne, cywilne i zawodowe (np. stracić prawo do wykonywania zawodu), gdyż jego umiejętności komunikacyjne z Marią z Nazaretu i jej ojcem, synem i ptasim specjalistą od zapłodnienia są wątpliwe i mają groźne konsekwencje. Apeluję, żeby traktować sprawę poważnie i konsekwencje, bo powaga i konsekwencja przyniosą skutki i odsłonią przyczyny. A ja nie chcę moimi podatkami wypłacać odszkodowań za straty spowodowane spartaczoną pracą innego człowieka.



I film: https://www.youtube.com/watch?v=fCBt21orGnE


wtorek, 30 kwietnia 2019

Ostateczne rozwiązanie kwestii kociej, czyli o kondycji ludzkiej, dwóch milionach otrutych kotów i ostatnim posiłku.


Z tymi kotami to jest tak: mają niemal same zalety. Jak ktoś jest czepliwy to będzie marudził: że srają, że miauczą, że budzą w nocy, że nie podają łapy i nie doceniają swojego pana. Taki domowy kot (Felis catus) nie zmienił się tak bardzo jak taki wilk i z łatwością w dobrych warunkach przeistacza się w swoja pierwotną wersję: może żbika, może kota nubijskiego (a może kot nubijski to podgatunek żbika) i żyję sobie swobodnie i robi to co koty robią: śpią i jedzą. Nie mając pełnej chrupek miski muszą wykorzystać swoje zdolności i zabijać (mając miskę pełną chrupek też zabijają, ale pośrednio).

Były kot domowy bywa zwierzęciem całkiem pożytecznym jeśli ktoś lubi ten dziwny podział na zwierzęta pożyteczne i szkodniki. Bywa także wręcz przeciwnie, gdy poluje nie na myszki i szczurki, ale na rzadkie ptaszki, wymierające ssaki i bezbronne jaszczurki.

Dawno, dawno temu był sobie leżący na uboczu kontynent, który odcięty od całej reszty ewoluował własną drogą i zamiast sarenek miał kangury a zamiast zajączków też kangury. W końcu leżący na uboczu kontynent połączył się silnymi morskimi więzami z całą resztę a silne więzy sprowadziły innego człowieka oraz kilka dziwnych zwierzaków, które nie bardzo pasowały do wombatów i kolczatek. Szczury, króliki (przy okazji polecam film: „Polowanie na króliki”), wielbłądy. I koty. No i owce oczywiście. Ten kontynent, jakby ktoś chciał wchodzić w szczegóły, to Australia. Koty jak to koty miały łapać myszy i szczury, ale dały dyla i stały się byłymi kotami domowymi, które narobiły w Australii masę szkód. Jak niektórzy oceniają przyczyniły się do wyginięcia co najmniej 27 gatunków ssaków. Specjaliści policzyli, że dzikich domowych kotów jest od dwóch do sześciu milionów i są prawdziwym nieszczęściem dla australijskiej przyrody, gdyż ją zjadają, a nic nie zjada kotków. Kotków nic nie zjada i na kotki nic nie poluje, bo polować mogą takie duże orły, których nie ma za dużo, i takie duże dzikie psy (dingo), które przywlekły się do Australii kilkadziesiąt tysięcy lat wcześniej.

Dingo też nie ma za dużo, bo w Australii są owce. A dingo lubiły owce, więc Australijczycy wybudowali najdłuższy płot świata (5614 km; dzięki czemu zajmują pierwsze miejsce w budowie najdłuższych płotów świata), żeby dingo nie łaziły gdzie chcą. Wszyscy wiedzą, że dla kota niespełna dwumetrowy płot to mysz z masłem. W ten oto sposób mały kot domowy stał się drapieżnikiem szczytowym, tak jak tygrys jest drapieżnikiem szczytowym w Azji (tam gdzie jeszcze są tygrysy).

W ten oto sposób kot domowy stał się problemem, a problemy należy rozwiązywać. Najlepszą metodą rozwiązywania problemów, o czym wie każdy początkujący i zaawansowany polityk, jest kiełbasa (no może budowa płotów jest równie atrakcyjna). Akurat ta kiełbasa jest z kangura, kurczaka, przypraw i trucizny o kryptonimie 1080 (kiełbasa z trucizną! Cóż za metafora.). „Kiełbasa ma być smaczna. To ostatni posiłek kota”. ("They've got to taste good. They are the cat's last meal."  Shane Morse dla New York Times). Kiełbasę rozrzuca się tam, gdzie są koty. Koty zjadają kiełbasę i umierają w piętnaście minut. Podejrzewam, że jak zjedzą całą. A jak zjedzą pół, albo skubną? Co wtedy? Umierają dłużej? Przeżywają? Zdychają w męczarniach kilka dni? I czy tylko koty będą ją jadły? Czy tylko dla kotów jest śmiertelna (dla lisów też)? Na koty można też polować (10 dolarów australijskich za skalp kota na skupie). Plan jest taki: do 2020 zlikwidować 2 miliony dzikich kotów. Do 2050 roku wyeliminować wszystkie. Australia ma doświadczenia w podobnych zabawach, bo poradziła sobie z królikami. Najpierw zastosowano myksomatozę (taka choroba królików, która jest niemal w 100% śmiertelna, umieranie po zarażeniu trwa do 2 tygodni), ale się nie udało (te co przeżyły nadrobiły zaległości króliczymi sposobami) więc poprawiono RHD i teraz jest spokój.

Kotków szkoda i ptaszków przez koty zjadane też szkoda. I pewnie znalazłoby się inne rozwiązanie (kiełbasa antykoncepcyjna). Te koty w Australii urosły w mojej głowie do symbolu ludzkiej kondycji. Że niby to koty przyczyniły się do wyginięcia tych 27 gatunków. Ale w końcu to nie koty zbudowały statki, to nie kapitan Mruczek odkrył kociodziewiczy ląd. Na kota łatwo zwalić. A teraz koty muszą ponieść konsekwencję, co wydaje mi się mało atrakcyjne, bo piszę z kotem na kolanach, który jest całkiem podobny do żbika i wcale mu nie życzę, aby stał się bohaterem „Mruczka w krainie kangurów”.

A te metafora kondycji ludzkiej to jakiś automatyzm w tworzeniu i rozwiązywaniu problemów. Gdy już taki Homo Sapiens wejdzie na jakąś drogę, to strasznie trudno mu zawrócić albo zboczyć. Gdy są korki to buduje szersze drogi, gdy robi się gorąco planuje się wypuszczenie do atmosfery siarczanów w postaci aerozoli, gdy sąsiad zbudował ekstra bombę, to my zbudujemy jeszcze bardziej ekstra bombę itd. itd. Zakręcani w spirali znajdujemy rozwiązania, ale jest nam coraz trudniej, są coraz bardziej ryzykowane, robi się coraz ciaśniej i kończą się pomysły.

(korzystałem z: Wikipedii, New York Times Magazine, Daily mirror, CBSnews oraz uwag kota przejętego współbraćmi biegającymi do góry nogami).