piątek, 30 października 2020

O jebaniu (z przeprosinami za chaos, wulgaryzmy i błędy).

 Osoby zbyt wrażliwe na grafiki, które mogą przy spaczonej wyobraźni obrażać ich uczucia, zwłaszcza religijne, proszone są o czytanie z zamkniętymi oczami. 


Nie jestem semantykiem więc się wypowiem na semantyczne tematy. W związku z rozprzestrzeniającym się wirusem słowem, którym się zajmę będzie jebanie. Nastał szczęśliwy czas wolnej miłości i jak się okazało można jebać wszystko. Internetowy słownik języka polskiego (https://sjp.pwn.pl/sjp/jebac;2467641.html) dostrzega tylko trzy znaczenie jebania: wulgarne synonimy słów boleć, ignorować oraz mieć stosunek płciowy. To ostatnie znaczenie dotyczy, według autorów owego słownika, mężczyzn, co sugeruje ograniczone doświadczenie owych autorów, brak wyobraźni oraz to, że nie przyłożyli się do badań. Wikisłownik jest bardziej zorientowany i dopuszcza, że jebać może kobieta. I rozszerza pole znaczeniowe (https://pl.wiktionary.org/wiki/jeba%C4%87). Niezależnie czy jebanie to śmierdzenie czy pieprzenie, to jest to wulgarne śmierdzenie i wulgarne pieprzenie. Ale już wyrazy pochodne zmiękczyły swoją wulgarność (zajebiście) lub pozbyły się jej całkowicie. Na przykład, gdy jest się wspinaczem, czasami dobrze jest mieć „jebadełko”, ale wcale nie chodzi o wieczorne przygody w namiocie. Jebanie jest starym słowiańskim słowem mocno związanym z bzykaniem (ale także z biciem).



Cóż więc znaczy to: „jebać pis” słyszane i widziane nie tylko w parku, lesie, domu, przy kolacji, na wódce, na murze, samochodzie i rowerze. Pewne trudności w jebaniu pisu, ma fakt, ze PiS jest partią polityczną. Ale partia polityczna ma członków. Może więc chodzi o jebanie jej członków. Czyli o kopulację z Kaczyńskim, Sasinem, Terleckim, którzy biernie poddają się penetracji. Nie sądzę. Chociaż zakładam, że Sasin dobrze płaci – przy 20. tys. protestujących w Warszawie mogłoby być po 350 zł na głowę. Wydaje mi się, że nie znalazłoby się wielu chętnych. Nie jest to też ignorowanie. Ignorowanie raczej nie zakłada łażenia i wykrzykiwania swojego zaangażowania w jebanie. Może chodzi o bicie. W niedokładnym tłumaczeniu: bijcie pis. Coś w tym jest, ale zbyt mało agresji (fizycznej) widać na ulicach, żeby to było właśnie to.





Oprócz faktu, że PiS jest partią i ma członków, obrósł też w pole semantyczne, które wciąż obsiewa ziarnami prawdy, dobra i nieomylności. Spersonifikowane w osobie Kaczyńskiego (i kilku innych) pole wydaje się głównym przedmiotem jebania. A pole to jest szerokie, rozlazłe i niedookreślone. Popadając we frazesy jest miałką mieszaniną konserwatyzmu, fanatyzmu religijnego na pokaz, zdeformowanego socjalizmu, spaczonego patriotyzmu i zaangażowanego nepotyzmu ostro polanych sosem nieomylności („nieomylność” muszę powtórzyć) i oprawionych w niedojebaną strukturę mafijną.



Nieostrość pola może oznaczać, że każdy jebie coś innego, a aborcja jest tylko małym zagonem, który łączy jebiących. Może ale nie musi. Bo pole może być ideą, niemal platońską ideą. Wtedy PiS reprezentuje pewien świat, trudny do precyzyjnego zdefiniowania, świat, który bardziej się czuje niż rozumie. Świat, którego się nie chce, którego się nie potrzebuje, który funkcjonuje, gdzieś tam daleko i który omija się szerokim łukiem do czasu, gdy on sam nie upomni się o atencją wjebując się tam, gdzie nie powinien. Co czyni małymi kroczakami, podchodami, napinaniem majtkowej gumki aż w końcu przez pomyłkę lub celowe próbując postawić ostateczną kropkę triumfu, dotknie obszaru, który jest iskrą, która rozjebie ten napuszony balon aż całe błoto z semantycznego pola wyleje się ujebując wszystkich dookoła. I nagle okazuje się, że ładnie ułożony, cukierkowaty świat widziany z piedestału władzy jest całkiem ale to całkiem inny. Ale oni wciąż tego nie widzą, tak jak nie widzą tego, że są żałośni, że ich miejsce jest gdzieś tam na łące, gdzie mogliby sobie plakatówkami malować krowy i wpierdalać w południe kremówki popijając kawą zbożową. Wciąż bredzą pod znakiem: „Może niech nie rodzą śmiertelnie chorych dzieci ale niech rodzą z zespołem Downa”. Żyją w świecie, który przestaje istnieć, a zachowują się tak jakby właśnie raczkował. Pan Frasyniuk napisał, że skończy się dopiskiem „wszyscy”. I będzie „wypierdalać wszyscy” (a miało być o jebaniu). Nie wiem czy rozumiem to tak samo jak on, ale w tym wszyscy widzę sedno tego co się dzieje. (Pan Frasynik napisał to komentując wypowiedzi profesora Rzepińskiego, która jest doskonałą ilustracją, jak bardzo wielu bardzo daleko odjechało od rzeczywistości i straciło kontakt z glebą).


Co więc się jebie jebiąc PiS. Wszystko. Neguję rzeczywistość która wyrosła w głowach ludzi żyjących na innej planecie, oddychających innym powietrzem i żrących inne kiełbasy.

albo

Jebanie to też ostateczne pognębienie wroga. Metaforyczne wyjebanie pisu, kleru i Kaczyńskiego. Oznaka ostatecznego zwycięstwa. Przypieczętowanie niedokonanego triumfu (pisałem o tym tu: https://jaharer.blogspot.com/2019/04/chuj-ci-w-dupe-jebana-kurwo-czyli-o.html ).

poniedziałek, 26 października 2020

O heroizmie, czyli zło niekonieczne

 Powinienem zacząć tak: ja, jako ojciec/matka.... Albo: to zło, ale w państwie demokratycznym… lub sama wychowuję dziecko niepełnosprawne ale nikt nie musi być tak zajebisty jak ja. Ale zacznę od kompromisu i płodu. Od kompromisu, bo to co przez 3 dekady uchodziło za kompromis kompromisem nie było. Było umową kupiecką, na której obie umawiające się strony zyskały, kosztem stron trzecich i czwartych, które mogły sobie co najwyżej pokrzyczeć. Od płodu bo nie ma już ani zarodka ani płodu, a jest dziecko nienarodzone, więc dziecko. A każdy początkujący propagandzista (których teraz trochę się namnożyło) na pierwszej lekcji poznaje słowa swojego mistrza: „Kłamstwo powtórzone tysiąc razy staje się prawdą” (a na marginesie dzienniki Goebbelsa to bardzo ciekawa lektura, trzeba mieć trochę czasu, ale warto). Wysłuchałem nie panującego nam byłego kandydata, który stworzył piękną historię ze wspaniałą klamrą i łzy wyciskającą pałeczką sztafety pokoleń. W tej emocjonującej opowieści zawarł całe krocie pięknych zdań i złotych myśli, pod którymi no każdy, no po prostu każdy musi się podpisać, bo nie ma nic lepszego niż oświecony katolicyzm. Cóż, wiele tych zdań naprawdę miało sens. Bez ironii. Później przeczytałem opatrzony ciążowym zdjęciem („pokazała ciążowy brzuszek” to jedno z najważniejszych sformułowań współczesnego dziennikarstwa) wpis aktorki, która chrześcijańsko jest bezwzględnie za życiem. Aż serce rośnie się od tych łzawych, wyszukanych mądrości. Na dodatek dołożyłem sobie wypowiedź Małgorzaty Chmielewskiej, która przynajmniej wie, co mówi i nie ubiera się w wyszukaną gestykulację z pierwszego tygodnia kursu przemówień publicznych. A na deser pewna wokalistka („jestem wierząca; nie usunęłabym chorego dziecka; protestuję przeciwko atakowi, prześladowaniu i karaniu tych, którzy żyją i myślą inaczej).

Moje ale:

1. Jeżeli państwo ma być świeckie, czyli celem jest rozdział struktur państwowych od struktur kościelnych to polityk z prezydenckimi aspiracjami, który wciąż podkreśla swój katolicyzm, zaczyna być w moich oczach odrobinę podejrzany („mój kościół”).

2. Jeżeli konstrukcja wypowiedzi oparta jest na sformułowaniu: „W moim systemie wartości aborcja zawsze jest złem”, to dopuszczanie aborcji jest tylko wyrazem paternalistycznego przyzwolenia. Jest to ocena moralna innych osób i działań innych osób. Tolerowanie złego zachowania to wyraz silnej asymetrii i jasne określenie własnej wyższości (to wynika z samej konstrukcji tolerancji: to silniejsze grupa toleruje słabszą).

3. Często pojawia się wątek o zmuszaniu do heroizmu. Nie można nikogo zmusić do heroizmu! - tak to brzmi. Tym heroizmem jest urodzenie i opieka nad dzieckiem niepełnosprawnym albo urodzenie, żeby umarło ale przynajmniej ochrzczone (lub różne warianty pośrednie), czyli nie poddanie się aborcji. Ale może jest jednak inaczej: heroizmem jest nieurodzenie. Może herozimem jest aborcja i kolejna ciąża, może aborcja i decyzja o nie zachodzeniu w ciąże, może aborcja i życie z traumą, ale ze świadomością, że żyjącej istocie oszczędziło się cierpień (to tak jak z eutanazją: heroizmem jest podjęcie decyzji o niepodtrzymywaniu życia bliskiej osoby, gdy wie się, że ona cierpi). Heroizm ma swoje przeciwieństwo: tchórzostwo (antonimy heroizmu: https://antonimy.net/antonim/heroizm). No cóż nie możemy cię zmusić do heroizmu (czyli urodzenia), więc heroiną nie będziesz czyli będziesz zwykłą tchórzliwą suką.

Dla wielu decyzja o aborcji nie jest decyzją z panteonu heroizmu i grzechów, ale z kategorii działań racjonalnych a ci, którzy wkładają swoją moralność w czyjeś racjonalne działanie (oczywiście racjonalne działanie z punktu widzenia działającej osoby) powinni się zamknąć.

4. Jestem wierząca/wierząca. Tak zawsze trzeba zaczynać. To od razu ustawia wszystko we właściwym świetle. Nawet nie trzeba pisać w co się wierzy – to jest w tym kraju oczywiste.

5. I jeszcze jedna złota myśl: aborcja jest złem ale zanim jej zakażemy to państwo powinno stworzyć system opieki nad matką, dzieckiem (a nawet ojcem). Państwo pokazało gdzie ma rodziców osób z niepełnosprawnościami podczas protestów w sejmie (na co zwróciła uwagę Małgorzata Chmielewska) ale nawet jakby RP oferowała najlepszą opiekę na świecie to nie upoważniałoby władzy do narzucanie systemu wartości, zwłaszcza systemu religijnego. To jest bardzo wygodne zmiękczenie problemu.

A tak na marginesie: jeśli jestem mężczyzną to mój głos jest gówno warty. Oceniam, że demokratycznie powinienem mieć jeden głos w stosunku w do ośmiu głosów każdej kobiety w wieku prokreacyjnym. Jeśli jednak jestem kobietą to przyznaję sobie osiem głosów w stosunku do jednego głosu każdego zafajdanego mężczyzny.

Trochę się gubię, gdy jestem nieheteronormatywny. \

Źródła:

https://www.facebook.com/watch/?v=341063893855976

https://www.facebook.com/AgnieszkaChylinska/

https://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/7,163229,26433008,siostra-malgorzata-chmielewska-orzeczenie-trybunalu-nie-jest.html

https://www.facebook.com/chodakowskaewa/

https://www.instagram.com/p/CGvPwS6Mfr0/?utm_source=ig_embed

piątek, 25 września 2020

O prywatnym życiu sztuki, czyli kogo obchodzą analne przygody Jamesa Joyca i Nory Barnacle

 

Do Jamesa Joyca trzeba dojrzeć. Ja jeszcze nie dojrzałem. Trochę słyszałem i trochę czytałem o jego pisarstwie, i odrobinę mi wstyd, że nie przeczytałem Ulissesa. Pisarze, malarze, papieże i prezydenci mają to do siebie, że, w co trudno uwierzyć, oprócz pisania, malowania, papieżowania i prezydentowania jedzą, sikają, kopulują, onanizują się, popiardują a nawet defekują. Dotyczy to także, a może zwłaszcza, Jamesa Joyca. Oglądanie obrazów i czytanie powieści (bo defekujący papież czy prezydent raczej nie jest/wydaje się interesujący) wzbudza czasami wojeryczne pragnienia zajrzenia do toalety, sypialni czy lodówki pisarza czy malarza. Może to potrzeba ujrzenia tego kogoś, artysty, myśliciela, laureata jako zwyczajnego człowieka, który podobnie jak mechanik rowerowy musi (a przynajmniej powinien) zjeść śniadanie i wypić kawę. Ten wojeryzm czasem rozszerza się na szerokie wody porównawcze, gdzie można się pławić porównując światłość i głębokość myśli z przyziemnością chowania opakowań po słodyczach (to akurat o Lemie) i moralność działa z moralnością życia. I trudno wtedy spać spokojnie gdy, w jednym człowieku, wielka literatura spotyka się w moralną aberracją (Céline jest tu dobrym przykładem; szczególnie uwzględniając jego lekarską działalność), bo z jednej strony można odrobinę poznać własny gatunek a z drugiej odmówić czytania ze względu na skurwysyństwo autora. Czasami więc dobrze jest oprócz samego dzieła zapoznać się z biografią autora owego dzieła.

Biografia wymaga biografa a pisanie biografii wymaga źródeł. Źródła mogą być różne: od słów zasłyszanych do dokumentów zarchiwizowanych. I tu pojawia się pytanie: jak głęboko można/powinno się grzebać w życiu innego człowieka, nawet jeśli to człowiek znany (tu przypomina mi się sprawa biografii Kapuścińskiego, z której usunięto pewne fragmenty, które w pierwszym nakładzie były; o ja szczęśliwy mam egzemplarz z pierwszego nakładu). Zamiast biografii można wydać samo źródło. Listy, pamiętniki, notatki i zapiski na marginesie. Nawet jeśli ich autor wcale sobie tego nie życzył albo nawet nie przyszło mu do głowy, że kiedyś ktoś będzie chciał czytać jego słowa pisane do innej osoby w osobistej wymianie myśli i uczuć. Czy to jest to przekroczenie granicy? Może te listy powinien zobaczyć biograf, ale czy same listy (pamiętniki, zapiski) powinny być powszechnie dostępne. Mam mieszane uczucia. A piszę o tym, bo czytając ciekawą powieść Asymetria, którą napisała pani Lisa Halliday, natknąłem się na cytat z listów Jamesa Joyca do swojej wieloletniej towarzyszki życia Nory Barnacle (późniejszej Nory Joyce) i jednocześnie cieszyłem się szczęściem udanego analnego pożycia przedmałżeńskiego Jamesa i Nory, z drugiej czułem niesmak, że zagląda się się im do ich sypialni (nawet jeśli nie żyją od dziesięcioleci, a sam list ma już ponad wiek), a z trzeciej wpadając w melancholijne nastroje w związku z naszymi schizofrenicznymi czasami, w których pruderia (nie można pokazać piersi ani tym bardziej cycków nie wspominając o prąciu lub nie daj Krajowa Rada Radia i Telewizji kutasa) miesza się z seksualizacją wszystkiego (może pruderia jest tu praprzyczyną?). Zanim przytoczę ów cytat zaspakajając wojeryczne pragnienie wspomnę, że w polskim wydaniu Listów Joyca, nie można przeczytać tego fragmentu bo go nie ma (na podstawie informacji tłumacza Asymetrii, pana Macieja Świerkockiego). Oto on:

Noreczko, moja słodka kurewko, zrobiłem jak mi kazałaś, ty świntuszko, i czytając twój list, dwa razy zwaliłem konia[…]. Tak, teraz sobie przypominam te noc, kiedy pierdoliłem cię tak długo w tyłek […]. Miałaś tej nocy dupsko pełne pierdów, skarbie, a ja je wszystkie z ciebie wyjebałem, duże i potężne, świszczące i ciche, szybkie, krótkie, wesołe pryknięcia i dużo takich malutkich, niegrzecznych bączków, kończących się przeciągłym powiewem z twojej dziury. Cudownie jest ruchać pierdzącą kobietę, kiedy każde pchnięcie wyciska z niej pierdy. Chyba wszędzie poznałbym bąki mojej Nory”.

niedziela, 16 sierpnia 2020

O niewidzialności czyli obcy w domu (czyli o grzecznych pedałach i cichych lesbach)

Pewnego razu dawno temu epidemia zaraźliwego szaleństwa zmieniła pół kontynentu w zgliszcza, miliony ludzi wysłała kominami do atmosfery a kolejne miliony po prostu pozostawiła z dziurami w głowach. Gdy już epidemia wygasła postanowiono, że dobrze jest oddzielić jednych od drugich, bo wzajemna bliskość i podglądanie zza firanek źle wpływa na kondycję psychiczną. Jednych wygnali, innych przegnali, a cześć przegonili i tak, gdzieś w środku Europy, z owych zgliszcz wyrosło państwo, którego obywatele są tacy sami a nienawidzą się głównie dlatego, że tacosamość czasami się nie udaje. To by sugerowało, że podobnie jak zbrodnia tak i nienawiść jest zjawiskiem normalnym (tak za Durkheimem).

Może tak, może nie ale odnoszę niesprecyzowane wrażenie, że jednak bardziej tak (a może w tym miejscu tak; może gdzie indziej już nie), że nawet kreowanie indywidualności, odrębności i niepowtarzalnego „ja” płynie wśród wyborów pomiędzy Burger Kingiem a McDonaldem, między Toyotą a Oplem, między pięćdziesięcioma a sześćdziesięcioma calami czy między butelkową zielenią a wrzosowym marzeniem. Te niezbyt odkrywcze myśli nachodzą mnie szczególnie zimą, która udaje jesień, a która owocuje wszystkimi kolorami szaro-czarnej tęczy, które dominują na ulicach w postaci kurtek, płaszczy i mokasynów. Czyli wszyscy powinniśmy być tacy sami a nietacosamość pozostawić, acz niechętnie, paru artystom, na których i tak się patrzy z lekką pogardą, lekką wyższością, pobłażliwością, a może i z głęboko skrywaną zazdrością. No może jeszcze młodzieży, niech poszaleje, zanim dorośnie.

Tu muszę zrobić pewnego fikołka, salto i szpagat i skorzystać z tunelu myślologicznego zbudowanego całkiem podobnie do czasoprzestrzennego, i stwierdzić, że to pragnienie, aby wszyscy dookoła byli podobni, niewyróżniający się i wstawali na ósmą do pracy, wyewoluowało albo nawet zgeneralizowało się do zaawansowanej i głęboko wdrukowanej nieprzychylności do wszystkiego co inne, obce, niezrozumiałe, dziwne, niespotykane, rzadkie i tajemnicze (od różowych skarpetek i fioletowych włosów po wielokończynowe organizmy gdzieś z Andromedy). To wszystko nie wzbudza ciekawości a niepewność, strach i wszędobylską potrzebę wysłania za morze albo nawet na Madagaskar (oraz agresję).

Wysyłanie na Madagaskar wiąże się z daleko posuniętymi trudnościami logistycznymi więc nie pozostaje nic innego niż (jeśli to możliwe) do zakwitnięcia inności nie dopuścić lub uczynić inność nieistniejącą, przezroczystą, schowaną za szafą, pod dywanem albo zakopaną w ogródku. 

Czyli trzeba uczynić wszystko, aby nie pojawiła się przed oczami i nie kuła w nie swą obrzydliwością. Na całe nieszczęście lista tych obcości jest długa i wciąż rośnie, z niektórymi łatwo sobie poradzić odwracając wzrok (osoby z niepełnosprawnościami) albo patrząc na tonące łódki (uchodźcy) lub zamykając za drzwiami w pokojach pełnych wygód i pielęgniarek z nie całkiem obcych krajów, z którymi też lepiej się nie spoufalać (osoby w podeszłym wieku).

Można sobie jakoś poradzić z Murzynem zerkając ukradkiem albo z Arabem wpieprzając kebaba (pod warunkiem, że ów Arab nie wychodzi z kebabowej budki i nie chce sobie zbudować meczetu, jeśli przypadkiem jest też muzułmaninem). Ale prawdziwe problemy zaczynają się gdy inność wyrasta niczym czyrak na gładkiej skórze zdrowej tkanki narodu. No bo taka inność to żadna tam obca, z innych krain przybyła, ale normalnie wydana ze słowiańskiego łona, pełna swojskości ale jednak nie mieszcząca się w wąskiej ścieżce takosamości, to nie żaden tam Żyd przyczajony w ukryciu ani dziki Afrykańczyk śniący o gwałtach na rumianych dziewczętach a ktoś zza ściany, ktoś czyja matka chodzi do tej samej piekarni a w niedzielę pichci schabowe. Oczywiście ów inny jest inny bo zaczerpnął garściami inność od innego innego a najpewniej gdzieś z daleka, bo sam z siebie i ze wspomnianego słowiańskiego łona wcale by inności się nie nabawił. Ale jest. Istnieje i nie da się go tak po prostu wymazać. A jeśli ta inność rośnie w plagę bo tu i tam inny siedzi i męczy się w swojej inności, aż w końcu zmęczony tym siedzeniem postanowi wstać i okazuje się, że nie jest sam, i że może jest inny ale w końcu, co ta inność innym (czyli normalnym) szkodzi, więc wstaje i nie godzi się z tym, że musi siedzieć, to wtedy nadciąga katastrofa, bo nie wiadomo, co z tym zrobić, bo nie ma gdzie odwrócić wzroku, bo wszędzie inność oczy atakuje i jeszcze domaga się nie tylko jakiś praw to jeszcze szczęścia w zdrowiu i chorobie.

Madagaskar odpada, odwracanie wzroku nie działa, więc nie pozostaje nic innego jak przywołać innego do porządku, uczynienie go na powrót przezroczystym, istniejącym nieistniejącym i zakazać mu bycia innym za pomocą siłowych sugestii, aby się zmienił i był innym w ukryciu innym nie innym, innym za podwójnym parawanem i ciężkimi zasłonami, innym, którego inność da się odszukać tylko za pomocą wnikliwego śledztwa pełnego prądu i wyrywanych paznokci. 

Przezroczystość innego kiełkuje pięknymi opowieściami o porządnych pedałach i grzecznych lesbach, którzy siedzą cicho, nie odzywają się nie pytani, którzy przemykają cichaczem, niezauważeni i nieistniejący jako inni a istniejący jako zwykli porządni, tacy sami jak pozostali, tak, że można o nich zapomnieć i cieszyć się widokami bez zbędnych świadectw ich istnienia w postać tęcz lub co gorsza jednorożców. A gdyby zamiast tego aparat państwowy usankcjonowałby ich inność w prawie i czynie to inność zagnieździłaby się w kodeksach i artykułach, w paragrafach i dziennikach ustaw, więc nie byłoby już przezroczystości, nie byłoby tego szczęśliwego poczucia, że coś jest a tego wcale nie ma.

Tylko, że to uderzyłoby w świętą, tysiącletnią tradycję chłopów pańszczyźnianych.

niedziela, 26 lipca 2020

Miód, czyli opowiadanie poza trybem (czyli cukierkowatość)


Opowiadanie powstało w jeden wieczór. Wzięło udział w konkursie zorganizowanym przez Projekt Utopia. 

Rafał Harer

Miód


Brakuje mi drewna, jego delikatnej struktury wyczuwalnej opuszkami palców. Dawno temu, gdy sunąłem dłonią wzdłuż deski, zamykałem oczy i próbowałem wyobrazić sobie, co czuje niewidomy, gdy jego ręce wędrują wzdłuż wypukłości brajla. Jak niepozorne punkty zmieniają się w Wszechświat. W soboty i niedziele wstawałem rano i z parującym kubkiem kawy szedłem do garażu, gdzie powoli, tydzień po tygodniu zmieniałem stos starych desek w stół albo szafkę, albo budkę dla ptaków.
Teraz nie ma sobót ani niedziel, nie ma też drewnianych stołów, a tym bardziej budek dla ptaków. Plastik, szkło i metal mimo najszczerszych chęci projektantów, najlepszego składu i doskonałego wykonania wciąż pozostają chłodną imitacją mebli, które niegdyś tworzyłem, popijając stygnącą kawę i wypluwając trociny. Mogliśmy wziąć ze sobą trzy kilogramy rzeczy osobistych, ani grama więcej. Zabrałem kawałek drewna, który kiedyś wyłowiłem podczas kąpieli w jeziorze. Może to część starego wiosła wikingów, a może coś prozaicznego, lubię jednak o nim myśleć jak o kawałku wikińskiego wiosła. Brakuje mi tego kawałka. Nie zastąpi stołu, ale chciałbym go teraz dotknąć. Wiem, gdzie jest. W moim pokoju, na półce, blisko łóżka. To całkiem niedaleko, kilkaset metrów, ale nie mogę tam teraz pójść, bo jestem zamknięty w czymś, co nazywamy więzieniem – w małym pokoju, jednym z paru podobnych, gdzie siedzę i się uspokajam. A przynajmniej próbuję się uspokoić. Powinienem się uspokoić. Może niedługo ktoś przyjdzie i mi w tym pomoże. Nie mogę wyjść. Drzwi są zamknięte. I będą zamknięte jeszcze przez szesnaście godzin. Gdybym bardzo chciał, mógłbym je otworzyć. Ale nie chcę. Chcę się uspokoić.
To nie miało sensu. Gdy przez prawie dwa lata żyje się jak kret, to ten wybuch nie wydaje się czymś nadzwyczajnym. To nie było nic wielkiego, ale się wydarzyło i teraz muszę, chcę się uspokoić. Dlatego siedzę w tym więzieniu, na które sam się skazałem. Żyłem jak kret dlatego, że nikomu nie przyszło do głowy, że zwyczajna ludzka kupa nie zachowuje się w rurach kanalizacyjnych tak, jak sobie życzy człowiek, tylko tak, jak życzy sobie grawitacja. Nikt nie pomyślał, że tu potrzebne są większe spadki niż tam. Muszę wszystko przerabiać kawałek po kawałku, a to nie jest miłe i sympatyczne zajęcie. Pracuję w dobrym kombinezonie, ale wciąż mam wrażenie, że śmierdzę. Jest tu mało wody, więc nie mam szans na długi prysznic. Może to stanowiło przyczynę, a może coś innego, nawet nie pamiętam, co było iskrą. Pamiętam za to jego krwawiący nos i spuchniętą wargę. Jeff Findhorn, dobry elektryk, niezły elektronik i fatalny hydraulik. Człowiek od wszystkiego, tak jak ja. Obsługa techniczna. To my utrzymujemy całość przy życiu, ale tam rzadko się o nas pamięta. Nie jesteśmy sławnymi, pierwszoplanowymi pionierami. Ale to akurat mi nie przeszkadza.
Ktoś szedł. Słyszałem kroki. Ich stłumiony odgłos narastał i zamarł przed drzwiami. Miałem gościa. Wystarczyło kilkugodzinne zamknięcie w niemal absolutnej ciszy, wśród odcieni szarości i zmysły przestawiały się na inny program. Zwłaszcza słuch. Prawie doświadczałem jego oddechu, prawie czułem jego wahanie. Zapukał. Spodziewałem się kogoś innego, kogoś, kto pomaga w uspokajaniu się, ale na korytarzu stała Joanna Tamera. Kobieta potrafiąca rozwiązywać problemy, znajdować wyjścia w sytuacjach, w których inni się poddawali.
Chodź – powiedziała cicho. Jak zawsze. Jak zawsze włosy opadały jej na twarz. Jej oczy patrzyły zza niesfornej grzywki gdzieś obok rozmówcy, jakby rozmawiała z tobą, z kimś innym i ze wszystkimi. Trzeba się do tego przyzwyczaić.
Musiało się coś ważnego wydarzyć. Przestraszyłem się, że ten krwawiący nos i spuchnięta warga będą miały konsekwencje daleko wykraczające poza to, czego się spodziewałem. Wiem, że to był błąd, ale nie można już tego cofnąć.
Chciałbym tu zostać jeszcze kilka godzin. Muszę to przemyśleć. – Próbowałem spojrzeć jej w oczy. Prawie mi się udało.
Musimy porozmawiać. Nie o tej głupiej bójce z Jeffem. Może nam pomożesz. Może pomożesz wszystkim.
Ani tu, ani tam nie byłem nikim wyjątkowym. Nie byłem kimś, kto pomaga wszystkim. Rola herosa nigdy mi nie pasowała. Śmieszyli mnie bohaterowie z ich pomnikowymi pozami i oczami pełnymi słuszności. Za większością z nich dogorywają ci, o których nikt nigdy nie będzie pamiętał. Robiłem swoje, starałem się to swoje robić dobrze, nawet wtedy, gdy czegoś nie znosiłem – na przykład tej cholernej kanalizacji. Joanna nie przyszłaby tu, gdyby to nie było coś ważnego. Nie mogłem sobie jednak wyobrazić niczego takiego. Nie byłem tu jedynym dobrym technikiem i znalazłoby się wielu lepszych ode mnie. Bardziej pomysłowych, bardziej wszechstronnych.
Milczałem.
Chodź – powtórzyła i spojrzała mi w oczy. Tak, coś ważnego musiało się zdarzyć. Tu albo tam.
Szliśmy korytarzem. Byliśmy tu już dwa lata, a ja wciąż nie mogłem się przyzwyczaić do tej lekkości. Do tego, że ważę niecałe trzydzieści kilogramów. Tu trzeba nauczyć się chodzić od nowa, ale od czasu do czasu odżywają stare nawyki. Przynajmniej fotele i łóżka nie muszą być miękkie i sprężyste, tak jak muszą być tam, jeśli chce się siedzieć i spać wygodnie.
W niewielkim pokoju czekało na nas siedem osób. Znałem ich, tu wszyscy znali wszystkich. Nie było wśród nich żadnego technika. Hodowcy – tak ich nazywaliśmy. To oni mieli sprawić, że przestaniemy jeść liofilizowaną żywność, że przestaniemy być zależni od dostaw i że w końcu będziemy mogli ogłosić, że się udało. Ale to nie jest takie łatwe. Tu ziemia nie sprzyja rolnictwu. To nawet nie jest ziemia – to piach, pył i kamienie. I oczywiście brakuje wody. Wciąż brakuje wody. No i światło. Jego też jest za mało.
Podałem wszystkim rękę i usiadłem.
Jak wiesz, mamy pewne sukcesy – zaczął Adrian Cobb, niski facet z poczuciem humoru. Nawet teraz usłyszałem w jego słowach nutkę żartu. Kilka miesięcy wcześniej zaserwował bimber, który zrobił z glonów. Smakował okropnie. Gość ma duże problemy z atrofią mięśni i codziennie spędza kilka godzin na siłowni. – Jak pewnie słyszałeś, mamy potwierdzoną wodę. W najbliższych tygodniach prawdopodobnie uda się uruchomić transport. Może zbudujemy basen.
Słyszałem o tym. To nie była żadna tajemnica, ale wszyscy zdawali sobie sprawę z problemów technicznych. Przewiezienie setek ton bez użycia cystern i ciężarówek, bez dróg z odległego o siedemset kilometrów źródła to poważne wyzwanie. Ale z pewnością nie byłem kimś, kto może rozwiązać ten problem.
To dobra wiadomość. Na pewno się uda – powiedziałem niepewnie.
Widziałeś ostatnio nasz ogród? – spytał.
Znał odpowiedź. Nie było nikogo, kto by nie przychodził i nie patrzył na małą oazę zieleni. Nie można tam wejść, ale jest specjalna sala widokowa. Ludzie stali z nosami przy szybie i patrzyli jak zahipnotyzowani. Ja też czasem tam stałem i patrzyłem. Dwa lata pracy, także mojej. Kilka hektarów zieleni pośród milionów kilometrów kwadratowych niczego.
Tak – odpowiedziałem.
Prawda, że robi wrażenie?
Niedługo powinny być pierwsze owoce – dodałem.
Twój ojciec miał na imię Henryk? – spytał Tomasz Zegg. Nie przepadałem za nim. Nic konkretnego, po prostu nie lubiłem przebywać w jego towarzystwie, nie wiem dlaczego. Był jednak dobry w tym, co robił. Tak słyszałem.
Milczałem chwilę.
Ma. Nadal żyje – wykrztusiłem w końcu. Pytanie o ojca było ostatnim, którego mogłem się spodziewać. Był tam i nie miał z tym tutaj nic wspólnego. Nie miał przeszłości, która mogłaby zainteresować kogoś innego niż jego sąsiadów.
Czym się zajmował… przepraszam: czym zajmuje się pan Henryk?
Niczym szczególnym – odpowiedziałem niepewnie. – Naprawiał rzeczy. Teraz jest na emeryturze.
Jakie rzeczy?
Warsztat ojca mieścił się na parterze naszego domu. Często tam chodziłem i patrzyłem na jego walkę z martwymi pralkami, zmywarkami czy wiertarkami. Z każdym rokiem miał coraz mniej pracy, tak twierdziła matka. W naszym domu wszystko było stare, nic nie błyszczało nowością. Czasami się tego wstydziłem. Koledzy to widzieli. Ojciec miał dziwny stosunek do rzeczy, którym dawał nowe życie, jakby były czymś więcej niż kupą żelastwa. Gdy wylatywałem, jego samochód miał trzydzieści dwa lata – tyle co ja. Pewnie nadal jest w doskonałym stanie.
Różne. Głównie AGD, jakieś narzędzia. Wszystko, co ludzie chcieli naprawiać.
Czy zajmował się czymś jeszcze? – drążył Tomasz.
Nie sądzę, żeby pod przykrywką serwisu AGD handlował narkotykami – zażartowałem zdezorientowany. – Był zwyczajnym facetem. Nie wiem, o co chodzi. Nie wiem, dlaczego pytacie mnie o ojca.
To jedna z rzeczy, do których nie mogę się przyzwyczaić. W naszych rozmowach niemal wszyscy toczą jakąś słowną grę wstępną, zanim dotrą do sedna, a właściwe pytanie zadają niezauważone albo tak wykręcone, że jego sens ginie w niuansach i wątkach pobocznych.
Henryk miał ogród, prawda?
Ogródek. Chyba nie chcecie porady starego ogrodnika, jak uprawiać marchewkę na Marsie?
Nie. Opowiedz nam o tym ogrodzie.
Żartujecie? – Rozejrzałem się niepewnie. Nie żartowali. – To był zwyczajny ogródek. Za domem. Kilkanaście drzewek, maliny, borówki, grządki warzyw, mała szklarnia, jakaś drewutnia na narzędzia. Kwiaty, róże i tulipany.
Zamknąłem oczy i wyobraziłem sobie ogród tak, jak widziałem go wiosną z okna swojego pokoju. Ojca z łopatą przekopującego ziemię albo w kapeluszu i z podkurzaczem idącego do stojących na samym końcu ogrodu uli.
Miał jeszcze pszczoły – dodałem.
Pomagałeś mu?
Chyba dlatego tu jestem. Pasek w pralce umiałem wymienić, jak miałem dziesięć lat.
Czy pomagałeś w ogrodzie?
Zdarzało się.
Przy pszczołach?
Spojrzałem na nich. Po ich napiętych twarzach i zmienionym tonie głosu Zegga poznałem, że w końcu padło właściwe pytanie. Wezwali mnie z powodu pszczół ojca. Ale to nie miało najmniejszego sensu – pszczoły ojca są jakieś dwieście milionów kilometrów od tego pokoju.
Tak.
Lubiłem to. Nie lubiłem kopania grządek. Lubiłem je podlewać i zaglądać do uli. Było ich chyba osiem. Starych, kolorowych. Oczywiście zrobionych przez ojca. To imponowało kolegom i koleżankom. Na początku tylko udawałem, że się nie boję, ale później nie bałem się naprawdę. Trzeba być czystym i spokojnym, nie śpieszyć się, nie krzyczeć.
Znasz się na pszczołach?
To za dużo powiedziane.
Czy byłbyś w stanie zajmować się pasieką?
Zawahałem się. Nie byłem pewny. Minęło kilkanaście lat, od kiedy ostatni raz wyjąłem ramkę z ula.
Myślę, że tak. Ale chyba pszczelarstwo nie jest tutaj priorytetem. Możemy obejść się bez miodu?
Bez miodu tak, bez zapylania nie. Nie przewidzieliśmy tego. Nikt tego nie przewidział. Ponad połowa ogrodu może okazać się bezużyteczna. Może nadal ładnie wyglądać, ale ładnym wyglądem trudno się najeść. Mamy więc problem i jak się okazało, jesteś osobą, która może temu zaradzić. Nikt inny nie miał do czynienia z pszczołami. Wygląda na to, że nie można się tego nauczyć z podręcznika.
Próbowaliście?
Tak. Problem pojawił się w zeszłym roku. Już wtedy mogliśmy mieć pierwsze owoce. Gdy zorientowaliśmy się, że coś jest nie tak, próbowaliśmy zapylać sztucznie, ale z marnym skutkiem. Wtedy pojawił się pomysł z pszczołami. Przysłali nam ekspresem pięć okładów. Tak to się nazywa?
Odkłady.
Tak, odkłady. Otrzymaliśmy je sześć miesięcy temu. Z pięciu tylko dwa dotarły żywe. Jeden był w słabej kondycji, po kilku dniach wszystkie pszczoły były martwe. Ostatni przetrwał trzy tygodnie. Niedługo przylatują kolejne i musimy mieć pszczelarza. Zaczęliśmy szukać. Ci z Ziemi pomogli i tak trafiliśmy na pana Henryka i ciebie.
Kiedy przylatują?
Za dziesięć dni.
Jakiś sprzęt?
Kombinezon.
To wszystko? A ule?
Mieli do dyspozycji najmniejszy transportowiec automatyczny. Większy byłby gotowy dopiero za pół roku. Nie możemy czekać.
Muszę zbudować ule. Potrzebuję drewna.
Takiego prawdziwego drewna?
Najprawdziwszego.
Skąd weźmiemy drewno?
Z ogrodu.
Chcesz ściąć nasze drzewa?! – Michał Sieben niemal krzyknął. – Nie można zrobić uli z plastiku czy z tego, czego mamy pod dostatkiem?
Ojciec powtarzał, że prawdziwy ul musi być z drewna. Tylko w takim pszczoły czują się dobrze.
Nasz ogród powstał nie tylko z nasion – w Wielkim Transporcie były też całkiem pokaźne sadzonki. Po dwóch latach niektóre drzewa urosły na niemal cztery metry, ale wciąż trudno będzie z nich zrobić deseczki. Pomyślałem o moim kawałku drewna. Był niewiele większy od dłoni.
Milczeliśmy. Nie chciałem ścinać drzew. Nikt by mi tego nie darował, ja bym sobie tego nie darował.
Bambus – szepnęła Joanna.
W ogrodzie było kilkadziesiąt bambusów. Imponujących. Niektóre miały prawie dziesięć metrów wysokości. Szybko rosną.
Będziemy musieli ściąć bambusy – dodała Tamera.
***
Ścięliśmy wszystkie bambusy wyższe niż pięć metrów. Na zewnątrz łodygi szybko wyschły. Ogłosiliśmy zbiórkę i w kilka godzin mieliśmy wielki kosz ramek na zdjęcia, drewnianych pamiątek, miniaturowych mebli, kilka blejtramów, sztalugę, a nawet obraz malowany na cienkiej desce. Dzień przed przylotem skończyliśmy trzy koślawe ule. Pomagał mi Sebastian Frisz, facet, którego wszędzie pełno. Był fizykiem z wykształcenia, ale chyba fizyka mu nie leży, więc zajmuje się wszystkim innym. Całe życie na Ziemi był związany z teorią, więc nawet na wbijanie gwoździa patrzy inaczej niż wszyscy ci, którzy już kiedyś trzymali młotek. Czasami to pomaga, czasami przeszkadza.
Ule nie prezentowały się okazale, ale udało nam się zachować wszystkie wymagane odległości w ich wnętrzu.
Z ośmiu wysłanych cztery odkłady przetrwały lot. Jeden był słaby. Po kilkunastu minutach znalazłem martwą matkę. Ten odkład połączyłem z innym. Ustawiłem ule, włożyłem ramki. Zrobiłem syrop i ciasto. Ogród kwitł. Wszystko było gotowe, ale coś mi wciąż nie pasowało. Słońce.
Pszczoły potrzebują słońca, a to słońce nie prezentowało się tak okazale jak to samo słońce na Ziemi. Bez niego owady się zgubią. Zbyt odległą gwiazdę wspomagało sztuczne oświetlenie, ale tyle źródeł światła zdezorientowałoby pszczoły. W końcu zamontowaliśmy dodatkową mocną lampę i przygasiliśmy pozostałe.
Miałem prawo wchodzić do ogrodu, tego przywileju zazdrościli mi wszyscy. Za dwa miesiące każdy będzie mógł wejść, jeżeli wszystko pójdzie dobrze. Siedziałem w fotelu i patrzyłem przez małą lornetkę na oddalone o kilkanaście metrów ule. To było moje zajęcie, moja praca. Korciło mnie, żeby do nich zajrzeć, ale się powstrzymywałem. Nic już nie można było zrobić, pozostało czekać. Parę razy mi się wydawało, że zaczął się oblot, ale nie. Tylko mi się wydawało. Pamiętałem to miejsce, gdy zaczynaliśmy. Część pustki. Pamiętam kopanie, wielowarstwowe uszczelnienia, budowę kopuły, montaż nawodnień. I pierwsze warstwy szarorudej ziemi, niewzbudzającej nadziei, niezapowiadającej tej bujnej zieleni, którą teraz miałem na wyciągnięcie ręki. Zerkałem czasami za taflę szkła, na krzątających się ludzi, którzy patrzyli na mnie tak, jakbym to ja miał wzbić się w powietrze.
Zobaczyłem je trzeciego dnia. Pojawiły się w wylotku jednego z uli i przeszły na mostek: najpierw jedna, za nią druga i trzecia. Po chwili było ich kilkanaście. Bałem się mrugnąć. Zaparowały mi okulary lornetki, musiałem je przetrzeć. Gdy spojrzałem ponownie, wciąż się kręciły na kilkunastocentymetrowej listewce, która kilka dni wcześniej była częścią ramki do zdjęć. Może przeszkadzała im nietypowa grawitacja, nie wiem. Trwało to parę minut, ale w końcu wystartowały, a za nimi kolejne. Próbowałem liczyć. Zgubiłem się przy czterdziestej szóstej. Po chwili jedna przeleciała tuż przed moimi oczami. Usłyszałem bzyczenie.
Siedem tygodni później odwirowałem kilka kilogramów miodu. Trochę ryzykowałem, ale nie mogłem się powstrzymać. Wszyscy chcieli spróbować. Gratulowali mi, jakbym dokonał czegoś wielkiego. Pogratulował mi też Jeff. Z jego słów najbardziej się cieszyłem.

środa, 15 lipca 2020

Maitsoverde, czyli czwarta książka

Maitsoverde już jest (albo będzie jutro). A i z panem od słodyczy i kontaktów międzyludzkich się pogodziłem. Zapraszam do lektury i poszukiwań sprawiedliwych ofert.

Maitsoverde – opis wydawcy
"Gdzieś na peryferiach Układu zamordowano inżyniera. Ta śmierć odsłania pogmatwaną rzeczywistość wielkich finansów, władzy, skrywanych namiętności, wiary i tajemnic. Wiele wskazuje na to, że za zbrodnią stoją potężne siły, ale na Maitsoverde nic nie jest pewne. Poszlaki się plączą, dowody zamiast pomagać utrudniają dochodzenie, a każdy kolejny krok nie przybliża, lecz oddala od zakończenia śledztwa.

W trzeciej powieści Rafała Harera przenosimy się w odległy Kosmos. Widzimy racjonalny, stechnicyzowany świat, który odsłania drugie oblicze pełne uczuć, słabości, nienawiści, szaleństwa i postępującego rozkładu. Ten nieusuwalny dualizm ukazuje obraz człowieka Kosmosu stworzonego na podobieństwo człowieka Ziemi".


czwartek, 18 czerwca 2020

Nowa książka nowa powieść czyli witajcie w kosmosie

Wszystko wskazuje na to, że pan Zukiereczek ma ze mną ciche dni i harerowy fb przestał działać. A nowa książka ruszyła do druku. Czyli "Maitsoverede" ukaże się całkiem niebawym niebawem. Rzecz dzieje się w kosmosie. Taki tam gwiezdny kryminał.