czwartek, 24 października 2024

Malec, czyli stworzenie (opowiadanie ze zbioru "Ja, mój wróg")

 Postanowiłem udostępnić moje opowiadania (pierwszą książkę). Jak komuś zależy na papierze albo ebooku to łatwo znajdzie. A jak nie zależy i ma ochotę przeczytać to w najbliższych tygodniach wrzucę wszystkie opowiadania ze zbioru: "Ja, mój wróg". Książkę wydałem w 2015 roku ale opowiadania sięgają początków mojego borykania się z pisaniem: część powstała w latach dziewięćdziesiątych (XX wieku dla precyzji).

Technikalia:

Projekt okładki: Krzysztof Krawiec

Redakcja: Alicja Bojko, www.ekorekta24.pl

Korekta: Składnica Literacka

Skład i łamanie: Krzysztof Szporak

© Copyright by Rafał Harer

ISBN 978-83-942113-0-1





Malec, czyli stworzenie

Co tam, Mały? Co słychać?

Wszystko gra.

Oderwij się na chwilę, odpocznij.

Nie chce mi się.

Trudne?

Nie za bardzo. Daję sobie radę.

Będziesz potrzebował pomocy? Jakichś wskazówek?

Nieee. Jeśli coś spieprzę, to po prostu zacznę od początku.

Dobra. Baw się dalej. Ja idę posiedzieć z resztą.

* * *

Jak tam, Mały?

Bawi się.

Jak mu idzie?

Chyba nieźle. Wciągnęło go jak jasna cholera. Oczu nie odrywa.

Coś tam manipuluje, zmienia, poprawia i tylko kręci nosem.

Coś mu się w jednym miejscu nie podoba, coś w innym, coś wrzuca,

dodaje, odejmuje. Ma zajęcie na kilka tygodni.

Wiesz, Heniu, ja go nie poznaję. Jeszcze niedawno, zdawałoby

się z tydzień temu, biegał w tę i z powrotem. Po prostu nie mógł

usiedzieć na miejscu. A teraz? Nieprawdopodobna przemiana.

Pamiętam, że gdy włóczyłem się całymi dniami, zamiast zajmować

się poważnymi sprawami, stary Stefan dał mi podobne zajęcie.

Kiedy skończyłem, byłem zupełnie odmieniony.

Taaak. Najciekawsze w tych zabawach jest to, że wszystko wymyka

się spod kontroli. Już się wydaje, że ma się frajerów w garści,

a oni znowu wymyślają coś innego. Chyba ty, Józek, skończyłeś

coś takiego?

A, tak. Pamiętam. Udało mi się. Ale ja przyjąłem dosyć ostre

kryteria interwencji i nie bawiłem się w żadne tam prawa fizyki czy

coś w tym stylu.

Jasne. Danie kostkom do gry chociaż odrobiny możliwości

wyboru utrudnia zabawę.

No, ale czyni ją fajniejszą.

Może to jednak mieć fatalny wpływ na rozwój dziecka. Przecież

Mały siedzi w tej pozycji bez ustanku. To jest trochę chorobliwe.

Przejdzie mu. Przecież wielu z nas przeżywało to samo.

Fakt.

Taaak. Ta gra się nie starzeje.

No dobra, wasze zdrowie.

Zdrowie.

A wiecie co? Przypomniałem sobie Franka, jak grał. Ten to

miotał przekleństwa. Rzucał mięsem na prawo i lewo. On zbudował

coś takiego jak Mały. Zupełnie podobne. Zawziął się, zamknął

w sobie i do nikogo się nie odzywał. Stworzył dwa kąty i chodził

od jednego do drugiego z taką miną, jakby miał rozszarpać wszystkich

napotkanych na drodze. Schudł, niektórzy mówią, że nawet

posiwiał, a przecież taki był wtedy z niego szczyl.

Ja też to pamiętam. Wszyscy musieli schodzić mu z drogi.

Każdy chodził na paluszkach.

No i skończyło się to raz, dwa, trzy.

Tak. Wkurzył się i pizgnął na planszę ognie piekielne, jak je

nazwał, czy coś takiego. A potem pchnął kostkę i zatopił wszystko,

łącznie z tym… Jak mu tam? No, ten w kącie planszy, trzy rzuty

kostką od ciemności i jasności.

Ararat.

Widzę, że wiesz, w czym rzecz.

Grywało się.

A potem wcisnął ją pod łóżko, gdzie leży do tej pory i tylko

się kurzy.

Dawno o niej zapomniał. Któregoś dnia ją znajdzie i wyrzuci

do kosza.

Panowie, przecież nie będziemy przez cały wieczór rozmawiali

o jakiejś grze. Dajcie spokój. Może kolejkę?

Tak. Ja chętnie.

Nalej wszystkim, oczywiście.

A ja pójdę sprawdzić, co u Małego. Martwię się o niego. Trochę

za bardzo się zaangażował.

* * *

I jak ci idzie, Mały?

Coraz lepiej. Już wiem, jak to wszystko załatwić. Coś mi kiełkuje

w łepetynie, ale nie umiem tego powiedzieć. Jak będę potrafił,

to dam znać. Coś trzeba zmienić. Niestety musiałem zakończyć

tamtą rozgrywkę. Wszystko szło po mojej myśli, gdy nagle – nie

uwierzy wujek – się rozpadło. Rozleciało. Po prostu rozlazło. Wkurza

mnie ta gra. Jest głupia i to, co się tworzy, też jest głupie jak

but, ale, do cholery…

Nie przeklinaj!

– …nie zasnę, dopóki tego nie rozwiążę.

A jak zakończyłeś poprzednią gierkę?

Klasycznie – potopem.

Tak, to dobra metoda.

Jasne. To proste. Gdy się stoi o tu, na tym polu, wystarczy

dobrze rzucić kostką i potop murowany. Ale trzeba zaczynać od

początku. Nie można zapisać gry w jakimś miejscu i wrócić do niej

po jakimś czasie?

Nie, nie da się jej zatrzymać.

Nie?

Nie. Przynajmniej w takim sensie, w jakim o to pytasz…

Co to znaczy, wujku?

Zobaczysz.

Żadnych podpowiedzi?

Żadnych. Żebyś widział Grześka, jak w to grał! Zabawa była

przednia. Plansza tyle razy lądowała na ścianie, że wszyscy tarzaliśmy

się ze śmiechu. Ten mały złośnik był tak na nas zły, że przez

tydzień się do nas nie odzywał. Ale w końcu to on wpadł na kilka

nowych pomysłów.

Jakich?

Nie powiem ci. Wszyscy przez to przechodziliśmy… prawie

wszyscy. Gienek to olał. Powiedział, że nie ma czasu na bzdury. Nie

ma czasu. Dasz wiarę? Cholernik…

Nie przeklinaj, wujku. Hi, hi.

Ty, młody, nie bądź taki cwany. Sam tworzy czas na potęgę,

niczym innym się chyba nie zajmuje, a na gry mu szkoda czasu.

No, ale Gienek to oryginał.

To ten od przestrzeni?

Niestety. To przez tego młokosa, który wziął się nie wiadomo

skąd i wszystko tak poważnie traktował. Gienek nauczył go

moresu. Tamten długo nie mógł się wyplątać. Ale były z nim jaja.

Przygłup nie odróżniał rzeczywistości od fikcji gry.

On też grał?

Grał. Dopiero Kryśka go uratowała.

Jak?

Poprosiła Gienka, żeby dał spokój, i Gienek dał. Kryśka ma

na niego duży wpływ.

A co to była za metoda?

Genialna w swojej prostocie. Gienek stworzył klatkę wokół

tego młokosa i młokos nie mógł się wydostać. Zaczął kombinować,

jak by się do nas przebić. Szybko znalazł sposób, ale się przeliczył,

bo w tym rozwiązaniu kryła się pułapka. Gienek mianowicie

zamknął go w klatce jednowymiarowej, będącej przestrzenią

zamkniętą i nieskończoną, czyli bez wyjścia. A ten wymyślił, że

jeśli doda kolejny wymiar, to się uwolni. Nie wiedział jednak, że

Gienek wokół tej klatki stworzył ciąg klatek, i w dodatku każdą

następną o trzy wymiary liczniejszą. No i gościu, zamiast się uwolnić,

znalazł się w klatce czterowymiarowej, a późnej siedmiowymiarowej

i tak dalej.

W nieskończoność?

Nie. To byłoby zbyt trywialne. Chłopak zaczął operować

w trzynastowymiarowej, a jego możliwości kończyły się na szesnastce.

Gdy przechodził do tej szesnastki – przynajmniej tak mu się

wydawało – okazało się, że jest w piątce.

Podstępne.

Co nie? Teraz chodzi z położonymi po sobie uszami i już się

nie rzuca jak nie wiadomo co. Tylko szesnaście wymiarów i ani

jednego wyjścia. To dopiero było dobre! Ile sobie ustawiłeś w grze?

Cztery.

Najtrudniejszy poziom. Wyzwanie. Prawdziwy hard. Powodzenia!

Dzięki. Zbliżam się do końca.

Załatw frajerów i daj sobie z tym spokój.

Okej.


piątek, 6 września 2024

Wieczorem ich nie było (opowiadania)

 

Wieczorem ich nie było

Pojawiały się. Wieczorem ich nie było, a rano były wszędzie. Na Antarktyce, w Himalajach, na Saharze. Wszędzie. Tysiące. Miliony. Tu, w okolicy, nie dalej niż spacer z psem, jest pięć. Mniejsze, jak dla krowy, i duże, bardzo duże, że autobus by się zmieścił. A dalej są jeszcze większe, pociąg by wjechał, stado słoni wmaszerowało, wieloryb wpłynął. Największe są w USA, w Rosji i w Chinach. I w Indiach też. Podobno w Pakistanie największa. Cała góra by się zmieściła. Mówili, ale nie pokazywali, że największa u nas. Że na lotnisku pod Rzeszowem, że wojsko otoczyło i nikomu postronnemu nie pozwolili zobaczyć. Z daleka trochę się błyszczą i widać, że jakby falują na powierzchni, ale tak łagodnie. I pachną przyjemnie. A że tyle ich jest, to teraz wszędzie miło pachnie. Kolory też mają ładne. Różowe, ceglane, są nawet błękitne i fioletowe. Z bliska widać, że otacza je jakaś taka wilgotna osnowa, jakby gęstą sieć jakimś żelem pokryć. Ale on jest dziwny. Niby żel, a nie da się zeskrobać nożem. Taka miękka i twarda jednocześnie powłoka. Wygląda to, jakby można było jak masło posiekać, a się nie da. Tak słyszałem. Chłopcy z okolicy dorwali jedną małą i chcieli robić doświadczenia na ostro, ale jedynie narzędzia poniszczyli. Pogłoski docierały – i to z wielu stron – że wojsko nie tylko strzelało z pistoletu, granatnika, ale też użyto nawet jakiejś przeciwpancernej broni i rakiet, które zatapiają statki. A one nic. Kurz, dym opadał, a one jak stały, tak stoją. A właściwie leżą. Z góry jak łeb krowy wyglądają.

Napisałem, że się pojawiły. Ale jak to: pojawiły? Przecież nie z powietrza się wzięły, tylko jakoś musiały być dotransportowane. Tyle że nikt tego nie widział. A tym, co mówią, że widzieli, to bezpieczniej nie wierzyć.

Mnóstwo teorii krążyło. Kilka zyskało pierwszeństwo.

Profesor Kamikuza stwierdził, że to nieznane organizmy żywe, które funkcjonują jak cykady. Trwają w uśpieniu, siedzą w zasuszeniu pod ziemią i raz na parę tysięcy lat godowo się wykopują. I że są na to dowody, a nawet że arka Noego to nic innego jak metafora, bo starożytni nie wiedzieli, jak opisać to, co widzieli, więc opisali, jak umieli i jak im się wydawało, bohatera dodali, po jednej parze i gołębicę. Łatwo im poszło, bo ten, co pisał, to przecież sam nie widział, tylko słyszał od tego, co słyszał od dziadka, któremu wujek coś tam naopowiadał po winie.

Profesor Wystrugatorre z Meksyku zarzeka się, że to kosmici, przybysze z odległych planet, lecz nie wiadomo, czy mamy do czynienia z inwazją, czy przyjacielskim przywitaniem. Wygląd taki przybrali, bo jakoś przez fale radiowe podsłuchali i wyciągnęli wnioski, że to dla każdego Ziemianina sama przyjemność, że każdy w niej siedział, bezpiecznie i z sentymentem wspomina, chociaż nie pamięta, ale gdzieś tam nieświadomie pamięta i nieświadomie wspomina. I tylko nie wiadomo, czy to pułapka, koń trojański i czeka ludzkość zagłada, czy może w środku ciepło i miło się siedzi w oczekiwaniu na spotkanie.

Tylko żeby w środku siedzieć, to trzeba tam wejść. Nie wydawało się to specjalnie trudne, chociaż w telewizji i radiu odradzali, żeby nie powiedzieć: zakazywali. Ale czego oni mogli zakazywać, jak tego tyle było, że wojska i policji nie wystarczyło? To oczywiste, że zaraz kilku śmiałków się znalazło i ruszyło do wejścia. A wejście raczej takie tradycyjne, więc oburzenie, że to żadni kosmici ani nieznane robaki głęboko w ziemi czekające na sprzyjające okoliczności, lecz artystyczny performance. Że niby artyści z całego świata się skrzyknęli w tajemnicy i te macice poustawiali wszędzie w imię walki i w celu nagłośnienia. Wielu wrzeszczało, że tak nie może być, że zakazać trzeba, zasłonić, żeby dzieci świństw nie oglądały, nie nasiąkały zboczoną propagandą. Nawet kółka się zbierały i szyły kotary, namioty, żeby bezeceństwo zasłonić. Większego sensu to dla mnie nie miało, bo trudno w tajemnicy miliony macic stworzyć, w nocy przetransportować, żeby nikt nie widział, i jeszcze tak je zbudować, żeby nikt nie wiedział jak. Szczególnie że one może i nie chodzą ani tym bardziej nie biegają, ale wyglądają na żywe zamiast sztuczne, z plastiku, a artyści może i zdolności obróbki kamieni czy plastiku mają, piękno i brzydotę ładnie potrafią zaprezentować, oburzenie na siebie ściągnąć też, ale jak świat długi i szeroki, nikt nigdy nie słyszał, żeby w swe rzeźby i performersy tchnęli życie.

Tak jak napisałem, wejście nie wydawało się trudne i śmiałkowie od razu zaczęli się pojawiać. Ci pierwsi mocno w zabezpieczenie zainwestowali, co poniekąd było słusznym kierunkiem, i głównie stroje nurkowe wkładali, całe komplety, tylko bez płetw. Wejście nie wydawało się trudne, bo wystarczyło podejść, jedne i drugie wargi rozchylić i wcisnąć się jak wiśnia w kisiel. I tak zaczęli eksplorować. Co który wszedł, to zaraz kontakt się z nim urywał. Czy na kablu miał łączność, czy krótkofalowo, czy przez telefon. Kontakt się urywał i można było tylko czekać. Ale niecierpliwość wkradała się w serca i zaraz kolejny śmiałek ładował się do środka, a niektórzy niby dla draki – a może bardziej dla dodania sobie odwagi – z głowy albo piąchy walili w clitoris, rechocząc przy tym lub nie. Kolejni ze strojów specjalnych rezygnowali. Jedni wchodzili tak jak stali, w dresach czy garniturach, inni do slipek się negliżowali, a jeszcze inni w kąpielówki przebrani brnęli do środka. Na początku to sami panowie, młodsi i starsi, ale nie minęło zbyt wiele czasu, jak pierwsze dziewczyny, nie chcąc pozostać w tyle, zaczęły do wejścia się pchać. Od razu komentarze popłynęły i śmieszki, lecz zaraz ucichły, bo repertuar się wyczerpał i kreatywność w temacie opadła, a powtarzać to samo dwadzieścia razy nawet komentującym i śmieszkującym się nie chciało.

Doktor Dickinhole, kaznodzieja z telewizji i ze stadionów, wyłuszczył swoją teorię, że to dzieło samego Najwyższego. Z początku się wahał, czy to przypadkiem nie jest twór samego Szatana, ale olśniło go, że wcale nie, że jednak wręcz przeciwnie. I że czasami trudno odróżnić jedno dzieło od drugiego, chyba że ma się takiego nosa do odróżniania jak on. Stwierdził, że postępuje koniec świata i Najwyższy zesłał teleporty do raju i piekła. I jak ktoś wejdzie, to go zaraz przeniesie w miejsce, na które zasłużył życiem babranym w grzechu lub życiem w czystości i oddaniu. Słowo kaznodziei podchwyciło wielu i przekaz rozlazł się po całym świecie. Ludzie setkami, tysiącami zaczęli się pchać do raju, wierząc w swoją czystość i oddanie lub czując skruchę oraz chęć pokuty i nadzieję, że skrucha oraz chęć pokuty wyprostują w oczach Najwyższego ich występne życie babrających się w grzechu. A inni niesieni słowami doktora pchali się do środka, aby pokazać, że to pic na wodę i Najwyższy nie macał w tym palców. Może i doktor Dickinhole sprzedawał pic na wodę, ale faktem było, że jak ktoś wszedł, to już nie wychodził. Co nie odstręczało innych od pchania się do środka i zaczęło interesować również mnie.

Słynny profesor od kosmosu – znany z paru uniwersytetów, a także siwej brody i siwej czupryny zaczerpniętych wprost z podręcznika do stylizacji szalonych naukowców – człowiek, którego wszyscy znali, ale którego nazwiska nikt nie pamiętał, albo sam wysnuł teorię, albo twórczo zaczerpnął ją z połączenia myśli profesora Wystrugatorrego i doktora Dickinhole’a, że to dar od kosmitów, schronienie dla nas przygotowane, bo nadciąga wielka katastrofa, meteoryt jak za dinozaurów lub coś równie widowiskowego. Jedyna szansa na przetrwanie to wcisnąć się do środka i czekać na sygnał do wyjścia, gdy niebezpieczeństwo minie. Sam zaraz brodę i czuprynę ugładził, w termosie kawę zrobił, kanapki w papier owinął, notatnik i książkę filozoficzną do torby włożył i wcisnął się, jakby miał dwadzieścia lat. Postawa i wierność własnemu autorytetowi z miejsca znalazły naśladowców na wszystkich kontynentach, bo profesor od kosmosu był na wszystkich kontynentach znany.

W sieci filmów z wejścia krążyło coraz więcej i już wejście żadnej sensacji nie wywoływało, bo ciągle ktoś wchodził, całe grupy, wycieczki. Cała klasa ze szkoły w Radomiu na wagary weszła, a za uczniami i dyrektorka na poszukiwania, i pół rady pedagogicznej, to i zaraz kolejna klasa się wcisnęła, wiernie podążając za swoimi nauczycielami. Nie minęło pół godziny, a rodzice się zbiegli i małżonki, choć z pewną nieśmiałością, zaczęły mężów wysyłać na poszukiwania dzieci. Sensacji z wejścia już nie było, ale perspektywa sławy ogólnoświatowej kusiła, więc nie tylko normalne, ale i coraz dziwniejsze wejścia rozsyłano po portalach. A to ktoś na koniu wjechał, a to ktoś masłem się wysmarował, a to pióropusz indiański założył, a to nago, a to w futrze, a to we dwóch, we trzech naraz. A to ktoś nagi, ale z karabinem i obietnicą, że jak tylko wejdzie, to będzie strzelał morse’em, żeby informacje przesyłać. Tylko ta sława ogólnoświatowa była coraz bardziej rozwodniona, a i nie było komu się w tej sławie pluskać. Bo jak ktoś wszedł, to już nie wyszedł. Co nie przeszkadzało innym wchodzić, wpełzać i się wciskać. Do niektórych, najpopularniejszych to kolejki się ustawiały dzień i noc, krok za krokiem, jeden człowiek za drugim.

A one nic. W ogóle się nie zmieniały.

Profesor Eryk Fromfrojd ze Szwecji przeprowadził analizę i zawyrokował, że taki pęd do wejścia to nie dość, że regresja, to jeszcze kompleks, spełnienie marzeń z niemowlęctwa i pragnienie rozpłynięcia się oraz zjednoczenia z najbardziej przyjaznym i pożądanym ciałem. Że matkę reprezentują, matkę ziemię, matkę kosmos, nieskończoną i potężną, którą można zarówno posiąść, stając się jej równym, więc urastając do kosmicznej potęgi, jak i jej ulec. Tym jednym wejściem dwa przeciwstawne pragnienia można zrealizować.

Inny profesor, od astrologii i wróżb karcianych, podchwycił tę myśl i rozwinął, że one to nie z kosmosu ani z ziemi, ale stworzyła je siła połączonych ludzkich umysłów pragnących wrócić do łona. I jakby ludzkość zamiast do łona wracać, innych rzeczy pragnęła, to mogłaby nie tylko do gwiazd podróżować, ale i szczęście dla wszystkich znaleźć.

Im więcej osób się wciskało, tym więcej problemów narastało po stronie przedwejściowej. Bo jak ktoś zniknął, to do pracy już nie chodził, kredytu nie spłacał, czynszu nie regulował, telewizorów nie kupował, śmiesznych filmów nie oglądał. Wciskał się, słuch o nim ginął i nie wiadomo, czy spadek już można dzielić albo w nowe związki pełne romantyzmu wstępować. Tym romantyzmem to spece od moralności się zainteresowali i dyskutowali namiętnie, czy takie wejście… no, może jednak bez wielkiego uczucia, ale jednak wejście… to niewierność, zdrada czy może jednak nie ten kaliber, że nie tylko bez uczucia i bez przyjemności, ale i bez opakowania.

Zdrada czy nie, ludzie wchodzili i z rana jakby mniej tłoczno się w windzie zrobiło. I w tej windzie patrzyliśmy na siebie w entuzjastycznej ekstazie, oczekiwaniu na wytęsknione w nocy ośmiogodzinne wyzwania i czasem, tak niby od niechcenia, w to powietrze skisłe oddechami nocnych trawień ktoś rzucał, że blondynka spod siedemnastki weszła i że z kotem, bo z kotem mieszkała, albo ten starzec, który na pohybel wnukom wciąż żył, spakował się do walizki, wziął stare kalesony, wyciągnięte dresy, koszule flanelowe i cuchnący serdak z owcy, wcisnął się, trochę niemrawo, trochę nieśmiało, ale jednak się wepchał i zostawił wnukom ten swój bajzel do podziału.

Nie tylko w windzie, ale i na ulicach pusto się jakoś robiło, z każdym dniem coraz puściej. Apele, przemowy, kazanie, nawet groźby nie przerywały kolejnych wejść. Tak sobie pomyślałem, że jak jakiś mąż się wcisnął i zostawił bałagan: pełną zmywarkę, niezmienione opony i raty za mikser, a zabrał psa i hasła do kont, to co takiej żonie pozostało? Wkładali najlepsze ciuchy, pakowali dzieciaki i wciskali się drogą już mocno przetartą. Niby wojsko miało pilnować. Pędzili łazikami od jednej do drugiej, nawet podobno pozwolenie dostali na strzelanie. Tylko że pęd do zagłębienia się wcale ich nie ominął. A z rządu ten, co najgłośniej krzyczał, że tak nie można, że to grzech i brak odpowiedzialności obywatelskiej, jednego dnia wrzeszczał, a drugiego z kochanką i walizką nie swoich, defraudacją i łapówkami znaczonych pieniędzy się wpakował. Pomyślałem, że waluta, jakakolwiek by była, może w środku mieć słabe zastosowanie, że lepsze byłyby diamenty i złoto, ale co ja wiem o polityce? Jak już świat obiegła wiadomość, że nie tylko arcybiskup, generał, ale też najbardziej znany piłkarz wpełzł ze swoim piosenkarzem, zostawiając na pastwę komentarzy zbyt operastycznie urodziwą żonę i córkę słodziutką, że z angielskiej rodziny królewskiej wkroczyła księżna w kapeluszu, sukni i naszyjnikach, to hamulce, te oficjalne i te całkiem prywatne, puściły zupełnie. Ludzie ładowali się tak jak stali, niby przypadkiem, niby pod wpływem chwili albo przygotowani, spakowani po spieniężeniu wszystkiego, co uzbierali przez całe swoje dotychczasowe życie.

A tu, po tej stronie, to się naprawdę dziwnie robiło. Korków nie było i w autobusach zawsze miejsce siedzące czekało. Tyle że autobusów jeździło coraz mniej, bo kierowcy włazili nawet częściej niż policjanci. Nieruchomości potaniały, a jedzenie zdrożało. Mieszkanie można było kupić za pełny koszyk sklepowy albo pierścionek zaręczynowy. Nawet pomyślałem, żeby skarby mamy, które mi zostawiła, gdy umierała – pierścionki i bransoletki, które do tej pory jakoś głupio było mi spieniężyć – zamienić na kilka domów z nadzieją, że jak ci wszyscy, co powłazili, zaczną wracać, to wzbogacę się bez litości. Ale zanim podjąłem decyzję, tak pusto się dookoła zrobiło, że nawet nie było od kogo kupić ani jak notariusza znaleźć. W naszej klatce na dwadzieścia dwa mieszkania zostało osiem osób, z czego trzy tak stare, że w ogóle za drzwi nie wychodziły i teraz głodowały, bo nie miał kto im jedzenia przynosić i gotować. Do pracy też już nie było sensu chodzić, bo ani kierownika, ani dyrektorów, ani komu sprzedawać, ani od kogo kupować. Wychodziłem do sklepów, ale one już dostawców i sprzedawców nie miały, więc stały otwarte i brało się to, co zostało i co się nadawało do spożycia.

Czasami chodziłem po mieście, wsiadałem w jakiś porzucony samochód i szarżowałem po ulicach, aż się kończyło paliwo. Albo wchodziłem do knajpy i gadałem do siebie, mieszając koniak z winem. Ale te najlepsze samochody i najlepsze trunki radości mi nie przynosiły. W telewizji nic nie było, szum tylko. Internet działał, ale wszystko takie nieaktualne.

W końcu zebrałem się w sobie, wszedłem dwa piętra wyżej i zapukałem do Zuzanny. Znałem ją z windy. Zuzanna otworzyła i słowa nawet nie musieliśmy zamieniać. Spakowała walizkę, buty eleganckie i sukienki na każdą okazję. Zeszliśmy do mnie, wrzuciłem do torby garnitur, dres, dżinsy i parę majtek na zmianę, i tę biżuterię mamy, i jednak trochę gotówki na wszelki wypadek. Poszliśmy. Daleko nie musieliśmy iść. Dwa skrzyżowania i stała – czy leżała – taka w sam raz, nie za duża, nie za mała. Objęliśmy się przed wejściem jak starzy przyjaciele i kochankowie. Widowni już żadnej nie mieliśmy. Dżentelmeńsko przepuściłem Zuzannę. Wcisnęła się. Zapaliłem, chociaż nie palę, i wepchałem się za nią.

Ciasnawo było, lekko wilgotno, pachnąco. Przeciskałem się, aż dotarłem do środka macicy. Myślałem, że ktoś tam będzie, a już na pewno Zuzanna, bo miała na mnie poczekać. Ale nikogo nie widziałem. Śladu żadnego. Chodziłem, węszyłem, zaglądałem, zakamarki eksplorowałem. A ta macica była większa w środku niż z zewnątrz. O wiele większa. I tak łaziłem w bladym świetle sączącym się ze ścian, ale nic nie znalazłem, nawet wyjścia, którym wszedłem.

czwartek, 14 września 2023

Sklepienie (z konkursu "murowałem całą noc"); opowiadanie

Opowiadanie, które napisałem na konkurs organizowany przez Towarzystwo Aktywnej Komunikacji ("Murowałem całą noc"; https://opowiadania.org/), nie zostało nominowane. A jak nie zostało to nie pozostaje mi nic innego jak gratulować nominowanym, czekać (rok prawie) na antologię i zaprezentować nienominowany twór. A dla tych, którzy zapragnęliby poznać inne moje opowiadania albo powieści pozostaje legimi, empik, bonito, gandalf, inbook, allegro...


sklepienie



Zwłoki mogą być pochowane przez złożenie w grobach ziemnych, w grobach murowanych lub katakumbach i zatopienie w morzu. Szczątki pochodzące ze spopielenia zwłok mogą być przechowywane także w kolumbariach”.


Tyle lat spędzonych na cmentarzach, a ja nadal czuję się skrępowany, leżąc na lastrykowej płycie. Jakby te setki martwych oczu mi się przyglądały. Pełne zazdrości wobec mnie, żywego. W tak wyjątkowo ciepłą, letnią noc chłód kamienia, papieros, chłodne piwo i blednące gwiazdy wydają się kwintesencją szczęścia. Tym bardziej cennego, że doznawanego wśród samych martwych ludzi, tych, którzy są już poza szczęściem, ale i poza cierpieniem. W takich chwilach czas rozmazuje się w nieregularne plamy, a ja się zaciągam, wypuszczam roztapiający gwiazdy kłąb dymu i wspominam zdanie, które słyszałem powtarzane setki razy, przy wszystkich okazjach, od niedzielnych obiadów po ostateczny argument w trudnych rozmowach z pełnymi wątpliwości klientami.

Murowałem Pałac Kultury i nadal stoi.

Dziadek nie żyje od dawna i leży raptem kilkaset metrów stąd, alejką prosto, za usychającą od lat tują w lewo i zaraz po prawej stronie. Chyba naprawdę budował Pałac Kultury. Ojciec załapał się na mur berliński. Ale w to już nie wierzę i nie wierzyłem. Jakby nie mogli sobie sami tego muru wybudować. Ojciec kominy stawiał. Do tej pory stoją jak z reklamy wiadomo czego. Później poszedł w domy. Kończył jeden, zaczynał drugi. Jak jakiś Kazimierz Wielki, co to wioskę zastał drewnianą, a zostawiał murowaną. Wielki Mur Chiński też stoi i jego pewnie również jakiś nasz przodek budował, a potem geny rozsiał z Dżyngis-chanem czy innymi gwałcicielami zza Wschodu zapraszającymi się w nasze rejony od czasu do czasu i czyniącymi swoją gwałcicielską powinność, zapładniając dziewczyny, które za nic nie chciały się przyznać, kto i dlaczego, bo to przecież wielki wstyd, że znienawidzony dzieciak ma skośne oczy.

Na mnie wołali „Mongoł”, ale nie dlatego, że mam żółtą skórę albo oczy jakieś nie takie. Od małego było widać, że nie zaprzyjaźnię się ani z cegłą, ani z zaprawą, nie podzielałem też fascynacji klockami. Jedynymi zabawkami uznawanymi przez tatusia. Leżę na tej lastrykowej płycie, lampy zgaszone, niebo gwiaździste nade mną, pode mną Anna, na wieki lat dwadzieścia trzy, która zginęła śmiercią tragiczną, lecz tragiczne jej umieranie nie jest mi znane. A we mnie wspomnienia. Ile to już lat bujam się po cmentarzach. Ze dwadzieścia. Nie projektuję wyjątkowych willi dla wyjątkowych klientów jak mój brat ani niepowtarzalnych mostów jak moja siostra. Nie buduję niezniszczalnych domów i sterczących niczym z pornosa wyciętych kominów jak ojciec ani nawet lichego muru odgradzającego piękno prestiżowych trawników od zbrukanego pospolitością chaosu ulicy. Zamiast tego, zamiast nieskazitelnego kontynuatora wiecznej spuścizny jestem cmentarnym cieniem, kimś, kogo wszyscy potrzebują, a o kim nikt nie pamięta.


Groby ziemne, groby murowane i kolumbaria przeznaczone na składanie zwłok i szczątków ludzkich mogą znajdować się tylko na cmentarzach”.


Cóż, technologię betonu i mechanikę płynów potraktowałem zbyt dosłownie. Babilon* wciągał, aż w końcu wypluł i zanim się obejrzałem, tatuś zaprawą słów postawił mur i ja betonem słów postawiłem mur, których żaden z nas nie chciał ani rozbić, ani przeskoczyć. Piękne, pełne wzorzystego bruku pasującego do letnich sukienek i klinkieru doskonale komponującego się z kutym ogrodzeniem, ideały rozprysły się o pusty indeks i niespełnione nie moje marzenia. Bruk i klinkier nie wzięły się znikąd. Ojciec domy stawiał, później kominy, później znowu domy, po drodze podobno ten mur berliński, aż w końcu kupił cegielnię. Cegielnia miała komin jego autorstwa, więc komin nadal stoi, a reszta dookoła zmieniła się w kupę zarośniętego krzakami gruzu pełnego potłuczonego szkła i niekastrowanych kotów. Ojciec wykopał kilka glinianek, co uszczęśliwiło miłośników pływania oraz wędkarstwa i zaowocowało dwoma topielcami. Cegielnia działała przez parę lat, aż nastał czas dziurawki i gazobetonu, więc zamknął ją i otworzył skład bruku, cegły klinkierowej. I ładnie obrobionych pozostałości po poniemieckich porozbiórkowych domach. Pozostałości przywożonych starymi ciężarówkami prosto z Mazur. Uszczęśliwiały miłośniczki industrialnych wnętrz pełnych nowoczesności z nutką nostalgii. W ten sposób ojciec z szanowanego murarza przemienił się w szanowanego brukarskiego małomiasteczkowego monopolistę, któremu wszyscy ufali, bo wierzyli, że jeśli ich domy stoją, a ściany nie pękają, to ich brukowane trawniki będą prezentowały się świetliście i wzniosą ich na wyżyny elegancji.


Groby murowane powinny mieć następujące minimalne wymiary: pojedyncze, w których składa się trumnę ze zwłokami: długość 2,2 m, szerokość 0,8 m, głębokość 0,8 m”.


Cmentarze nocą, zwłaszcza stare, są pełne chrobotów. Tych wszystkich skrytych małych ssaków, które mordują się wzajemnie. Nawet wśród nocnej ciszy trudno usłyszeć ich miękkie stąpnięcia, ale tam spadnie jakiś znicz, tam zapiszczy wydająca ostatnie tchnienie mysz, gdzieś obok zaskrobią pazury lisa. Gdy się pracuje, można odnieść wrażenie, że dookoła jest tylko cisza, gdy jednak ułoży się wygodnie na lastrykowej płycie, i wyłączy światła, to cmentarz nagle ożywa.

Pamiętam mój pierwszy raz i nagły wrzask tłuczonego szkła, chwilę później skowyt, cisza i potępieńcze grzechotanie, którego do tej pory nie potrafię zinterpretować. Po tylu latach spędzonych na cmentarzach podobne odgłosy nie robią aż takiego wrażenia, ale wciąż wzbudzają niepokój, który najskuteczniej tłumi się pracą. A na cmentarzach pracuję już od dwudziestu lat. Zamiast nadzorować budowy wyzute z cegieł, za to pełne żelbetonu, stali i szkła, wyciskam nieboszczyków prosto do kieszeni. Młodość wśród cegieł nie poszła na marne. Nie będę ukrywał, że kielnię z zaprawą trzymałem w ręku, zanim poszedłem do podstawówki. A domek dla lalek siostry wybudowałem, gdy miałem osiem lat. Uśmiechom nie było końca. Cóż, nie zrobiłem tego z miłości do cegieł. Budy też nie wymurowałem z miłości do psa. Nie będę ukrywał, że kochałem sukę. Jak się nie ma jeszcze dziesięciu lat, robi się głupie rzeczy, żeby dorośli piali z zachwytu.

Szukając dla siebie miejsca, znalazłem je na cmentarzach.


Nad ostatnim sklepieniem grobu murowanego przeznaczonego do składania trumien wykonuje się podmurówkę dla warstwy sanitarnej ziemi, jako izolację, o grubości co najmniej 0,3 m od sklepienia do poziomu ziemi”.


Wczoraj przeszedłem do pracy, żeby sprawdzić, czy jakiś nieboszczyk nie pojawił się w kostnicy, bo jakkolwiek na to patrzeć, ktoś musi umrzeć, żebym miał co jeść. Czasem jakiś wizjoner przypuszcza, że kiedyś odejdzie z tego świata, i nie chce zostawić spraw swoich ostatecznych niewdzięcznym dzieciom. Wolę jednak kręcić interesy z nieboszczykami. Żywi zawsze mają jakieś uwagi. Zdarzają się tacy, którzy przychodzą z poziomicą i sprawdzają, czy będzie im się równo leżało i czy cegły nie będą spadały na głowę. Przychodzę do pracy i widzę, że poczciwy Romek wziął moją robotę. Jest nas trzech i bierzemy po kolei. Widzę więc, że się wcisnął, i pytam, o co chodzi. A oni, że myśleli, że ja tej roboty nie wezmę. A ja mówię, że dlaczego niby. W końcu moja kolej, a na urlop się nie wybieram. To oni patrzą po sobie. No wiesz, pojękują, tak głupio trochę. Co głupio, odpowiadam, moja kolej, to biorę. To oni: jak chcesz, to bierz. Twoja sprawa. To wziąłem. Tylko samochód wezmę, mówię. A po co ci, pytają. A ja, że materiały pojadę kupić. Przecież są, zaprawa, cegły, wszystko jest, mówią i patrzą po sobie. Inne chcę kupić i sięgam po kluczyki wiszące na gwoździu. Jak tam chcesz, ale mogą nie chcieć płacić. To niech nie płacą. Bo to wszystko szło po urzędowych cenach, jak to na komunalnym, więc i materiały po urzędowych. Budżety i plany roczne. Jakby jakaś epidemia wybuchła, toby zwariowali, bo uchwał musieliby tyle natrzepać, projektów zmian, nowelizacji i gloss, że ostatniego nieboszczyka to by chyba po pięciu latach pochowali.

Wsiadłem, silnik zagruchotał, tylko nie wiedziałem, dokąd jechać. W końcu tatuś to miejscowy monopolista. Ile się naszukałem! Trzysta kilometrów zrobiłem, żeby dostać to, co chciałem. Ale dostałem. Wracam. A oni, że chryja będzie, bo późno. To ja, że może i późno, ale noc jeszcze przed nami. Bo w nocy też się zdarza popracować. Skąd bym niby wiedział o tych lisach? Żaden ze mnie wajrak cmentarny. Wziąłem z magazynku lampy z kablami, wiadro z narzędziami i razem z zakupami wrzuciłem na meleksa. Cichutko przetoczyłem się na miejsce. A miejsca szukać nie musiałem, bo na cmentarzu każdą ścieżkę i każde drzewo znam, a i samo miejsce już parę razy oglądałem i nawet mnie jakieś wzruszenie brało.

Gasną ostatnie gwiazdy. Ptaki zaczynają świergotać. Dzień zaraz rozpełznie się po kątach, wypłaszając do nor zwierzaki i zapraszając ludzi, którzy znowu zaczną wędrować i dreptać, i pielęgnować pamięć o nieszczęśliwej przeszłości, która za nic nie chce powrócić, i będą patrzeć na mnie z ukosa, jakbym to ja biegał po ziemi z kosą. Albo – co gorsza – zaczną gadać. Jakby ich gadanie było dowodem, że jeszcze żyją. Spoufalacze. Tatuśkowie mądrości i sienkiewicze żartów.


Nad każdą trumną składaną w grobie murowanym powinno być założone sklepienie”.


Trzeba wstać, dokończyć, wygładzić i czmychnąć, zanim zbyt wiele ukradkowych spojrzeń się do mnie przylepi. Tak, zwiastuna, posłańca śmierci trzeba omijać lub obłaskawiać. I patrzeć tak, jakby się nie widziało. Jakby moja przezroczystość mogła w każdej chwili się zmaterializować i ścisnąć serce, wyduszając ostatni spazm pustoszejącej aorty. Obłaskawiać potrafią głównie wódką. Jakbym to ja był Charonem, a butelka – obolem. Powinni ją wkładać nieboszczykom w usta. Jeszcze jeden papieros. Jeszcze jedno wspomnienie. Ile domów zbudowałeś? Pamiętasz? Sto? Może i sto. Ale kominy pamiętam. Dziewiętnaście. A domów ze sto. A ten mur to ty stawiałeś? Stawiałem, stawiałem – i śmiech, taki rzężący, wilgocią nieprzyjemny. Żylasty był. Silny. Pięćdziesięciokilogramowe worki nosił. Bo kiedyś takie były. Ale jak w ten bruk zainwestował i z samochodu zaczął doglądać robót, i jak odkrył, że mając pieniądze, można dobrze żreć i dobrze pić, to mu brzuszysko wyrosło i coraz bardziej przypominał rubaszną postać z kreskówki. Wśród miejscowych monopolistów trudno być abstynentem. To właśnie w towarzystwie pieczonych ziemniaków, kotleta schabowego i zmrożonej wódki robi się najlepsze interesy. Taki folklor. Kto wybrukował plac przed kościołem? Mój ojciec. A deptak przy urzędzie? Mój ojciec. Podjazd przed domem burmistrza? Mój ojciec. Tylko ja mu wizerunek psuję. Bo niby to ludzie nie wiedzą, że synek na cmentarzu czas spędza. No wiedzą. Czy gadają o tym? Jasne, że gadają. Czego to nie wymyślają. Trupa pod brukiem uwięzionego tylko w nich brakuje. A może i trup jest, ale do mnie ta wersja syna cmentarnego nie dotarła. Jeszcze jak mama żyła, to mnie do domu zapraszali.

A dom porządny, murowany. Przed nim równiutki placyk, z dziesięć samochodów może parkować. Albo karoca na sześć koni. Bardziej by pasowała. Ale matka zawinęła się raz-dwa, a głowa ojca twarda, więc przestał zapraszać. Za to szybko pocieszycielkę sobie znalazł. Albo ona jego. Nie minęło parę miesięcy i ją wywalił, bo się panoszyła i paniowała na włościach, a ojciec nie przepadał za paniowaniem ani tym bardziej za panoszeniem.

Miło się leży nad Anną, ale dzieli nas półtora metra piachu, trochę betonu, lastryko i życie, więc nic z tego nie będzie. Ona zostanie w swoich tragicznie zmarłych dwudziestu trzech latach, ja dokończę to, co już prawie skończone. Zapalam lampy i czynię ostatnie szlify.

Tak to jest, tatusiu. Przez najbliższą wieczność będziesz leżał sobie pod doskonałym sklepieniem kolebkowym wymurowanym przez twego niewdzięcznego syna z najlepszej pełnej cegły klinkierowej. Będziesz miał swoją watykańską bazylikę. Może skala mniejsza, może żadnych malowideł, ale nie będziesz miał do czego się przyczepić.


Cytaty: Ustawa z dnia 31 stycznia 1959 r. o cmentarzach i chowaniu zmarłych (tekst ujednolicony); Rozporządzenie Ministra Infrastruktury z dnia 7 marca 2008 r. w sprawie wymagań, jakie muszą spełniać cmentarze, groby i inne miejsca pochówku zwłok i szczątków.

* Babilon – nazwa jednego z domów studenckich


niedziela, 27 sierpnia 2023

W kwestii psiego mięsa, czyli baaardzo stare (lata 90" albo okolice przełomu wieków) opowiadanie. I na czasie.

 

Mój przyjaciel świnia

Dobre są kundlowate wilczury i lekko upodwórzowione rottweilery. Te ostatnie mają tendencję do tycia, dzięki czemu śmiem twierdzić, że są najlepsze. Nie pogardzam też spanielami, choć ogólnie nie znoszę typowych psów myśliwskich. Są za bardzo wybiegane i trzeba im poświęcić sporo czasu, aby osiągnąć w miarę sensowny efekt. Pies nie powinien mieć więcej niż rok, bo gdy jest starszy, to wymaga kunsztu mistrza, którego ja jestem pozbawiony.

 Zawsze wyczuwają, że coś im zagraża. Mają swoją zwierzęcą inteligencję i szanuję je również za to. Nie chcę zadawać im cierpienia ani sprawiać bólu, dobrze je karmię, mają też spore podwórko, po którym biegają. Do rozpłodu zostawiam takie sztuki, które są mi prawie obojętne. Zupełnie obojętne nie są nigdy. Najszybciej tracę te ulubione, na końcu – te najbardziej wkurzające. Wspominałem już, że je szanuję. Nie czuję się od nich ani lepszy, ani gorszy. Mam jednak świadomość, że jestem swego rodzaju bogiem. Mam władzę – może nawet za dużą.

 Wszystko zaczęło się przez dziadka. Zawsze miał wiele psów, lecz niektóre z nich od czasu do czasu znikały. Rodzice nic mi nie mówili. Sami w jakiejś mierze w tym uczestniczyli. Pewnie też się zajadali, ale wyczuwałem ten ich wstyd, którego nie rozumiałem. Uzmysłowiłem sobie, co się dzieje, gdy miałem trzynaście lat, przed świętami wielkanocnymi. Pamiętam, że mieliśmy dziewięć psów wieczorem, a tylko sześć rano. Stół w tamte święta był porządnie zastawiony. Rodzice domyślali się, że ja wiem, ale milczeli. Nieśmiało zjadłem kęs i – czego się nie spodziewałem i co mnie zdziwiło – zasmakowało mi. Jeden z tych trzech psów miał na imię Kacper. To niesamowite uczucie jeść coś, co ma imię.

 Zawsze lubiłem zwierzęta. Za ich szczerość i prostolinijność w zachowaniu. Nigdy nie kombinują za plecami. Są uczciwe.

 Dziadek zaczął chyba podczas wojny, choć nigdy mi tego nie powiedział. Czasami wyrywało się rodzicom lub jemu w trakcie rodzinnych dyskusji, kiedy byli przekonani, że ja niczego nie rozumiem. Nie rozumiałem, ale pamiętałem. Te ciche, jadowite zdania tkwiły w mojej pamięci, aż pojąłem. Dziadek często kłócił się z moim ojcem. Ojciec krzyczał, że wojna się skończyła, a dziadek wrzeszczał, że dla niego nigdy się nie skończy. W czasie wojny dziadek jadł szczury. O tym dowiedziałem się przy okazji jednej z awantur. Dziadek siedział, paląc papierosa, a ojciec stał nad nim, machał rękoma i krzyczał: „To się musi kiedyś skończyć!”.

 Nie wiem, czy dziadek jadał szczury po wojnie, ale ja tak. Dwa razy. Jednego złapałem w pułapkę, wybebeszyłem, odciąłem mu głowę i ogon, po czym uwędziłem. Był pyszny. Drugi miał obrzydliwy smak. Rozchorowałem się z jego powodu. Przez niego inne szczury złapane w pułapkę się marnują. Zakopuję je. Szkoda. My ślałem o tym, aby je gotować i dawać psom, ale w końcu z tego zrezygnowałem.

 Mam ciężki gumowy młot z długim trzonkiem. Wciągam psa do kojca, w którym nie może się ruszać, i walę go w głowę z całych sił. Jedno uderzenie wystarcza. Dobijać musiałem dwa razy. Zadawanie cierpienia jest bez sensu. Usiłuję wierzyć, że nic nie czują. Często płaczę. Szczególnie wtedy, gdy zabijam psa, którego bardzo lubiłem. Tak jednak musi być. Odbieram mu życie, najadam się i cierpię. Jakaś forma sprawiedliwości. Niedoskonała. Martwego wyciągam z kojca. Zazwyczaj z uszu i nozdrzy płynie mu krew, a jego oczy są otwarte. Staram się w nie nie patrzeć, ale nigdy nie wytrzymuję i moje żywe, a jego martwe spojrzenie się krzyżują. To trudne, lecz konieczne. Nie mogę ominąć żadnego etapu, aby w pełni zasłużyć na posiłek. Następnie w piwnicy zawieszam psa, odrąbawszy mu głowę. Odcinam łapy i ściągam skórę. Potem bebeszę go i płuczę. Z ogona (oczywiście jeżeli nie odcięto mu go wcześniej) zawsze gotuję zupę. Zjadam serce i móżdżek, a resztę wnętrzności odrzucam. Wątróbka czy nereczki z psa są obrzydliwe. Ze skóry robię dywanik – w ten sposób na zawsze zachowuję psa w swojej pamięci. Jeżeli głowa nie została za bardzo zmasakrowana, to czyszczę ją dokładnie ze wszystkiego, co może zgnić, troszkę podklejam i suszę. Mam w piwnicy sto dwadzieścia trzy czaszki. Najbardziej lubię psa uwędzić. Koniecznie w dymie z jałowca. Robię kiełbasy, wędliny, kaszanki, kotlety, pieczenie, a nawet zasmażki, które dodaję do warzywnych sałatek. Mięso psa można smażyć, piec i gotować. Na jego bazie można przyrządzić doskonałą zupę.

 Psa można podać na wiele sposobów.

 Od trzech tygodni ludzie wokół mnie zupełnie powariowali. Mówią o mnie w telewizji. Nazywają mnie zwyrodnialcem. Jakaś organizacja tępych ekologów, animalsów czy innych palantów zło żyła pismo w mojej sprawie do prokuratury. Zostałem zwolniony z pracy. Istny cyrk. Tylko dlatego, że jem psy. Są smaczne. I już. W prasie znalazłem około piętnastu artykułów o sobie. Okazało się, że jestem potworem, zwierzęciem, ociekającym krwią mordercą. Przyznają, że jeszcze by zrozumieli, gdybym był „jakimś biedakiem mieszkającym w kanale ciepłowniczym albo na dworcu lub pod mostem”, ale ja dysponuję „odpowiednimi środkami finansowymi na zakup normalnych produktów żywnościowych”.

 Któregoś dnia przyszli bez nakazu, bez niczego. Zabrali i wywieźli mi wszystkie psy. Wszystkie. Ludzie na ulicy omijają mnie szerokim łukiem. Dzieciaki rzucają we mnie kamieniami, a jedna z sąsiadek, gdy spotkałem ją przypadkowo, wchodząc do sklepu, w którym i tak mnie nie obsłużono, napluła mi w twarz. Jestem spokojnym człowiekiem. Jadłem psy przez kilkadziesiąt lat.

 Ta szmata, która wypuściła na mnie swoją flegmę, miała w koszyku kiełbasę. Widziałem. Głupia kurwa. Gdy leżę w łóżku, mam ochotę ją upiec i zjeść. Po chwili bierze mnie obrzydzenie, bo ja nie zjadam wrogów, tylko przyjaciół. Szmata. Zresztą niech wszyscy spierdalają. I tak będę jadł psy. I tak. Zamknęli je w schronisku. U mnie miałyby przynajmniej kilka miesięcy przyjemnego życia. A tam? Więzienie.

 Jestem znienawidzony. Mam splamione dłonie. Nikt świadomy mojej zbrodni nie poda mi ręki. Tak, mam dłonie splamione krwią psów.

 Jaka jest różnica między psiną a wołowiną? Ja wiem jaka. Psina jest smaczniejsza. To jedyna różnica. Ale nikomu nie mogę tego wytłumaczyć. Nikt nie chce słuchać. No i chuj, i tak będę jadł to, co będę chciał.

 Gdy narodzę się powtórnie, to mam nadzieję, że pod postacią psa. I mam nadzieję, że ktoś, kto będzie mnie kochał, będzie mnie tak kochał, żeby mnie zjeść.


Opowiadanie ze zbioru: "Ja mój wróg" dostępne: ebook: https://www.legimi.pl/ebook-ja-moj-wrog-rafal-harer,b904418.html; papier: https://www.gandalf.com.pl/b/ja-moj-wrog-a/

sobota, 14 stycznia 2023

O tym jak zostałem trollem, czyli bajka pełna lamentów i mądrości prosto z łąki za stodółką

O tym jak zostałem trollem, czyli bajka pełna lamentów i mądrości prosto łąki za stodółką


Moje trollowe kompetencje powłóczą. Braki źródłowe, zaniedbane badania terenowe i gasnący entuzjazm; te trzy elementy nie wróżą sukcesu. A wiedza opiera się o: całkiem niezły film „Łowca trolli” (reż. André Øvredal; 2010), zupełnie denny film „Troll” (reż. Roar Uthaug; 2022; zamiast oglądać „Trolla” może przypomnieć sobie „Godzillę” z 1998 roku zamieniając w wyobrazi godzillę na trolla i obniżając loty o kilka gwiazdek), bardzo przyzwoitą (a miejscami nieprzyzwoitą) książkę „Nie przed zachodem słońca” Johanny Sinisalo. Dwa razy spotkałem trolla, w Beskidzie Niskim, gonił niedźwiedzia tam i z powrotem.

Pomimo szczupłej wiedzy jednak zostałem trollem, co wydaje się o tyle dziwne, że tylko me serce z kamienia i zawsze zakładałem, że geny nie są zaraźliwe. Poza, oczywiście, wilkołaczymi i wampirowymi; no i Wikusa Van De Merwe, no i tych, którzy w czterdzieści pięć dni zakochać się nie mogą. Przeobrażanie w trolla, prawdziwe przepoczwarczenie, było więc dla mnie niespodzianką. Tym większą, gdy odkryłem, że troll w mojej własnej osobie i, jak mniemam, prawda ta jednostkowa na inne trolle zgeneralizować się da, żołądek ma nie od parady, wciąż jest nie na żarty. Stając się trollem wciągałem coraz mniej smaczne dania niczym: Terlecki klej (polityczne), Czarnecki kilometry (znowu polityczne), Maciarewicz mgłę (jeszcze raz polityczne).


Rys. Autor: John Bauer, 

źródło: https://pl.wikipedia.org/wiki/Plik:John_Bauer_1915.jpg




I ostrożnie patrząc w lustro zadaję sobie pytania: jak to mogła się stać, gdzie popełniłem błąd, dlaczego uśpiłem w sobie czujność i czym podlewałem pasożytniczego embriona. No i kto, a może co, zinvitrowało ów zarodek, który rósł, by symbionizować, interferować lub zmieniać genom nosiciela. Czyli mnie.

Powinienem zacząć od początku. Wyłuskać z zakamarków pamięci dzień, godzinę, minutę nawet, kiedy zaczęło we mnie kiełkować kamienne życie. Ale kamieniejący umysł, granitowe synapsy i zwapniałe aksony utrudniają zadanie. Spróbuję, ale z góry przeprosić muszę za luki, czasowe przeskoki, wątpliwe związania przyczyn ze skutkami, przemieszczenia faktów i pomieszanie realnych z wyobrażonymi. Droga do wybaczenia jest długa i kręta, pod górę i kamienista, ale spróbuję zasłużyć mieszając w kotle pamięci rzeczywiste z wyimaginowanymi.

Zaczęło się od potwora. Za siedmioma górami, siedmioma morzami, siedmioma rzekami i siedmioma lasami (tych akurat już nie ma, ale kiedyś były) w pieczarze ciemnej, pod bielawskiego górą, zrodził się z tchnień i wiatrów potwór Al-gorytm. Zrodził i dojrzał, a jak już dojrzał to czyhania wartę na, niemal niewinne, ofiary zaczął.

Przyczajony z cierpliwością oswojony wyczekiwał, aż ofiara jego z potencjalnej w nieświadomie spełnioną się przeistoczy i ze zwykłego śmiertelnika w trolla mchem porosłego przemieni.

I musiałem ten krok wykonać, a wykonałem go za pomocą czarodziejskiej księgi sprzed wieków, o której słyszy się tu i tam i powtarza, że wielka to księga, że największa i jedyna taka. Ale jakoś mało tych co ją czytają, a dużo tych co ją znają z kolorowych obrazków, filmów pełnych cukierków i opowieści tłumaczy i interpretatorów, którzy tłumaczą i interpretują tak jakby mieli klapki na oczach niczym koniki w kieracie albo interes w tym jakiś mieli, czy to na złocie wyrosły czy na innych pozazłotnych benefitach. Z księgą zrobiłem, to co winno się z księgami robić. Postawiłem na półce. Ale kusiła mnie opowiastkami kiedyś zasłyszanymi i w ledwie strawialnej formie przedstawionymi. Zacząłem więc lekturę. Lektura odrobinę mną wstrząsnęła bo słodkość utonęły w krwi i złośliwościach głównego sternika. Czyli bohatera tych opowieści, który przesmykuje się od początku do końca knując i podszeptując. I zrobiłem, to co pisarczykowy umysł mi podpowiedział: wybrałem tuzin wątków i na ich kanwie napisałem opowiadania. I tu już potwór chrapy rozszerzył i węszyć zaczął. Jako, że wszystkich ludzi łączy twarzosiecioksiążka, to i potwór miał tam główne swe łowieckie tereny, bo tam można znaleźć każdego i wszystko, i wszystkich, po stokroć powielonych w odbiciach, zwierciadłach i lustereczkach. Tam łowił a co wyłowił to w złoto przemieniał dla błyszczących jego właściwości. Opowiadania napisałem, napisane wydałem (dla przypomnienia „Odczytanie”) i pochwaliłem lub poinformowałem o tym na twarzosiecioksiążce. A on tylko na to czekał. Ruszył do boju. Zaatakował. Ale cichaczem, podstępnie, w skradaniu, kamuflażu, przebraniach. I zaczął podsuwać mi smakołyki, które chwytałem i coraz łapczywiej łykałem. Łykałem i zwracałem, wymiotowałem słowami pozbawionymi znaczenia. W zamierzchłych czasem, czasach dinozaurów, raptem kilka miesięcy wcześniej, dzięki twarzosiecioksiążce dowiadywałem się, co w literaturze piszczy, coś o życiu, coś o polityce. Tak sobie skakałem z kwiatka na kwiatek, żeby być na bieżąco w wachlarzu tego, co znaleźć tam można. Ale nagle wszystko się zmieniło. Nagle potwór Al-gorytm na srebrnym półmisku serwował mi wszystko co z „Odczytaniem” mu się skojarzyło, a że „Odczytanie” coś o bóstwie prawi, to zaraz miałem na talerzach i ateistów i religijnych fundamentalistów i ateistycznych fundamentalistów, a ja niepowstrzymany pisałem i odpisywałem, komentowałem i w z sensu ograbione dyskusje zacząłem się wdawać to potwór wspinał się na wyżyny kucharskie potrafiąc dania płaskoziemcami doprawiać. I zamiast pisać (książki i blogowe posty), zamiast czytać książki, zamiast na spacery chodzić, piękno i brzydotę świata podziwiać, opisywać i analizować, po nocach i dniach produkowałem komentarze do wpisów, komentarze do komentarzy, komentarzy do dyskusji, wtrącenia ironii pełne, niezbite logiczne wywody i złośliwości, sarkastyki i mądrościki. Czym więcej pisałem, czym więcej odpisywałem tym więcej dostawałem, na miejsce odciętej głowy trzy wyrastały, niczym jakiś fraktalowy potwór, niczym króliki na bezkresnej łące. Czułem się jak Aureliano Buendia: wewnątrz płonął we mnie przymus kolejnej wojny a na koniec wojny tak potężnej, że ostatecznie pokona wojnę i nastanie pokój według mojej konstrukcji, mojego projektu, bo racje moja ogromne, pełne otwartości nawet dla tych wszystkich debili, idiotów, półmózgów, bezmózgów, kretynów, tępaków pozbawionych wiedzy i logiki, błądzących w ciemnościach ignorancji ignorantów, których spotkałem na rozgałęzionej, wijącej się drodze, która bardziej szalony labirynt przypomina, labirynt bez końca, bez początku, bez mapy i Ariadny nici, bez drogowskazów i przewodników. Ale jednak ktoś ten labirynt stworzył, mapę ukrył, ścieżki wciąż zmienia i prowadzi wszystkich, nieświadomych, ku zgubie. Zgubie czasu, którego nie da się odzyskać, zmarnowanego i zamienionego w w ukryte w pieczarze złote kulki. Po potwór czasem się karmi, trawi go i na złote bobki zamienia. A ja zasypiam nad ranem cały skamieniały, bu obudzić się w południe i sprawdzać, szukać, czy ktoś odpisał, czy ktoś napisał, czy ktoś polubił, znielubił, zwyzywał. I rusza maszyna mej głowy odpisywać, komentować, dyskutować, lubić, nielubić, wyśmiać, krytykować, poniżać i wywyższać.

Tak zostałem trollem.


Reasumpcja.

No koniec tej przydługiej i niezbyt lotnej bajki kilka luźnych myśli postanowiłem zapisać. Kilka, może nie prawd, ale prawidłowości, kilka obserwacji, które może mają odrobinę sensu. Postanowiłem je zapisać pomimo świadomości, że nie są zbyt odkrywcze, ale warte zapisania i powtarzania, bo może ustrzegą kogoś przed zapadnięciem na trollową chorobę, która zbiera kamienne żniwa. Część z tych myśli i obserwacji nie zahaczają o ogólność i uniwersalność ale dotyczą mnie, mojego przypadku. Uwagi dotyczą głównie tematów światopoglądowych (społecznych, religijnych, politycznych).

- W fb dyskusjach nikt nikogo nie przekonuje. Nikt nie słucha racji innych. Nikt nie bierze ewentualności zmiany (ewolucji; krytycznej oceny) swojego punktu widzenia;

- Osoby biorące w dyskusjach przypominają kamienne zombiaki. Specyficzny gatunek, który chwilowo lub na stałe karmi się potrzebą wypowiadania swoich racji. I karmi się strawą chwilowego odzewu (odpowiedzi, komentarza, polubienia itd.);

- FB dąży do koligacenia osób, skrajnie się różniących. Tak maszyna się łatwiej kręci. Albo algorytm jest po prostu głupi (opowiadania są ze starego testamentu to będę podsuwał wszystkie religijne strony; czym bardziej fanatycznie religijne tym lepiej);

- Dyskusje umierają, bez konkluzji, bez wniosków, bez myśli. Ich czas życia trwa godziny, rzadko dni. Produkowanych są miliony, miliardy stwierdzeń pozbawionych znaczenia. Nic z nich nie wynika;

- Najbardziej zagorzali dyskutanci prezentują skrajne poglądy i uważają (nie wiem, czy chwilowo czy na stałe) tych nie podzielających owych poglądów za debili;

- Gdy argumenty się kończą pojawiają się wyzwiska;

- Są osoby, które wierzą, że skomplikowany świat można opisać w trzech zdaniach, że filozofię, socjologię, psychologię czy religioznawstwo można w całości zawrzeć w pięciu zdaniach;

- Często osoby, które na innych polach cenię, zachowują się jakby wyszli ze swojej skóry, jak neoficcy nawróceni, niemal szaleni;

- FB wykrzywia rzeczywistość, podążając tropem algorytmów, można wpełznąć w bańkę i uwierzyć, że owa bańka jest całym światem, że owe dyskusje reprezentują pole przeżywania większości. Może nawet niektórzy wierzą, że ich wpisy mają znaczenie może nie dla świata ale znacznego jego wycinka;

- Liderzy, czyli ci (osoby bądź instytucje) kreują „popularne” wpisy dążą do prezentowania swoich myśli w formie i treści jak najbardziej kontrowersyjnej. Z dwóch zdań o podobnej treści zawsze wybiorą tę, która wzbudzi większy opór. Rośnie dyskusja, odzew, łechtana jest ich próżność;

- Pomimo uczestnictwa w pseudorozmowie fb objawia się często jako bardzo samotne miejsce, miejsce gdzie samotność leczy się pseudokontaktem;

- istnieją wartościowe miejsca na fb; wpis tam zawarte coś wnoszą, czasami rozmowa pod nimi też ale niezbyt często (to może nie mieć sensu – pokłady treści wydają się dążyć do nieskończoności);

- najwięcej sensu mają strony tematyczne (typu: uprawa roślin doniczkowych);

- fb jest złym miejscem na wymianę myśli o charakterze światopoglądowym;

- inteligentni ludzie tracą zdolność dostrzegania oczywistych ironii (żadne tam wysublimowania; po prostu wszystko widzą dosłownie); strach pomyśleć, co widzą ci mniej inteligentni;

- fb jest objawem albo przyczyną albo skutkiem (albo wszystkim po trochu, czyli elementem procesu) polaryzacji społecznej, zaniku umiejętności słuchania i czytania, dyskutowania; fb jest miejscem, gdzie uodpornia się na inność i utwierdza się w swojej zajebistości; jest miejscem, gdzie strefa komfortu jest zabezpieczona ekranem i klawiaturą;

- zbyt wiele osób jest całkowicie pozbawionych zdolności do zastanawiania się nad swoimi racjami, nad swoimi argumentami, poglądami; albo to właśnie te osoby tak chętnie włączają się w tak zwane dyskusje; umiejętność ale i wola wczucia się w poglądy innych i dostrzeżenia w nich chociaż odrobiny racji jest martwa;

- zagorzałe dyskusje wybuchają nad zdaniami wyrwanymi z kontekstu;

- mało kto czyta całe wpisy (artykuły, artykuły w linkach); wystarczą same leady; przeprowadzane są całe tyrady na temat czegoś, czego nie doczytano do końca ani nawet do połowy;

- jak widzę wpis zakończony „i tyle w temacie” (objaw nadsłuszności) albo „prawda jest taka” to zbiera mi się na wymioty;

- obecność na fb i angażowanie się w dyskusje bywa przeciwskuteczne (jeśli miarą skuteczności byłoby przekonanie do własnej racji i zachęcenie do czytania mojej beletrystyki), co najmniej na dwóch poziomach: z jednej strony adwersarze tylko utwierdzają się w swojej racji (i w postrzeganiu swoich oponentów jako konglomeratu wroga z idiotą; niewartego czytania i słuchania) a z drugiej to: TERAZ BĘDZIE WYCIECZKA OSOBISTA:

POCZĄTEK ZWIEDZANIA; WYCIECZKA OSOBISTA: Jestem hobbistycznym pisarzem. Wolałbym być zawodowym ale jestem hobbistycznym. Sprawia mi frajdę pisanie i sprawia mi frajdę, gdy ktoś moje pisanie czyta. Piszę różne książki, na nikim się wzoruję. Różne tematy mnie interesują, różna forma. Nie piszę książek o potencjalnej mainstreamowej popularności (obyczajowych romansów, fantasy czy kryminałów). Książki z tych gatunków nie interesują mnie zarówno jako czytelnika, jak i pisarza. Popełniłem „Odczytanie” bo temat mnie zainteresował, wciągnął. To opowiadania wysnute z dwunastu starotestamentowych historii. Uważam, że są całkiem niezłe (a jestem dość krytyczny w stosunku do tego co robię), więc może są całkiem niezłe. Myślę, że mogłyby zainteresować wiele osób, które ze Starym Testamentem się zetknęły. Tak teistów, jak i ateistów. Moje na poły trollowe działanie, może i logiczne i pełne wyszukanych trzyzdaniowych argumentów, ustawiły mnie w szufladzie, w której nie chciałem się znaleźć, a w którą sam się wpędziłem. W żadnej z moich książek tematy religijne, a tym bardziej religii chrześcijańskich nie odgrywają żadnej roli lub odgrywają całkiem marginalną. Ale odkąd stałem się trollikiem, to ci, którzy o mnie usłyszeli dzięki trollikowaniu postrzegają mnie (jeśli oczywiści zauważyli mnie jako piszącego beletrystykę a nie tylko trollika) w kontekście wyobrażenia o moim pisaniu na podstawie nieprzeczytanych opowiadań, które, jak logika nakazuje, są kontynuacją trollowej aktywności. Czyli sam bym się mocno zastanawiał, czy przeczytałbym moje powieści i opowiadania po fb wpisach, pomimo tego, że starałem się, żeby owe wpisy były merytoryczne, logiczne i pozbawione personalnych ataków. KONIEC ZWIEDZANIA WYCIECZKI OSOBISTEJ.

Koniec bajki. I niech każdy, kto przeczyta dopisze własne lotne punkty o roli fb w dzisiejszym świecie, niech stworzy socjopsychologię albo socjopsychopatologię facebooka. Albo nie.

PS. Napisałem też o Ordo Iuris (Kontrrewolucja Ordo Iuris, czyli o "Rewolucji i kontrrewolucji" Plinio Corrêa de Oliveiry; https://jaharer.blogspot.com/2020/11/kontrrewolucja-ordo-iuris-czyli-o.html), co wzmogło facebookową aktywność w podsuwaniu mi treści. Napisałem też o polowaniach (Prawie pochwała polowań; https://jaharer.blogspot.com/2018/02/prawie-pochwaa-polowan.html) więc dostaję tez sporo polecanych stron o zabijaniu sarenek.






piątek, 9 września 2022

To już (a może dopiero) szósta moja książka. Tym razem zbiór opowiadań. Czyli inspirującej lektury

Jest. Ebook "Odczytanie" w końcu jest dostępny. Nareszcie ukończony. Zapraszam do legimi: https://www.legimi.pl/ebook-odczytanie-rafal-harer...
O książce:
"Odczytanie" to opowiadania, których korzenie grzęzną w Starym Testamencie, a cierpkie owoce pozwalają spojrzeć z odmiennej perspektywy na biblijne historie. Harer spróbował zamknąć oczy i zapomnieć o setkach lat interpretacji, kolejnych warstwach osadów pozostawionych przez dysputy uczonych, oddzielić przekaz od wielowymiarowego labiryntu kultury i napisał tekst, który intryguje, wciąga i nie pozwala przejść obok obojętnie. Wyszedł z założenia, że powszechnie znane opowieści można przeczytać tak, jakby o tych historiach słyszało się pierwszy raz, jakby przypadkowa pokryta kurzem książka wpadła w ręce i wciągnęła opowieścią, tak jak potrafią wciągnąć opowieści o innych planetach i zamieszkujących je tajemniczych nieznanych postaciach. Z czystą kartą, bez założeń, uprzedzeń, pamięci zagłębić się w nieznany świat. A później przepisać, napisać od nowa.
Tym jest "Odczytanie": próbą spojrzenia na znane historie, jakby widziało się je pierwszy raz.
Dwanaście opowieści Starego Testamentu w nowej odsłonie, w odczytaniu, wyrosłych z niewiedzy i zapomnienia.
Info:
Redakcja: Paulina Zyszczak
Skład i łamanie: Kinga Dąbrowicz
Korekta: Anna Hat
Przygotowanie wersji elektronicznej: Andrzej Zyszczak
Okładka: Krzysztof Krawiec (wykorzystano rycinę: Lot i jego córki, 1530 r.,
autor: Lucas van Leyden)