sobota, 26 października 2024

Dwa opowiadania: "Krótka historia o tym, jak zabiłem swoją matkę" oraz "Kamea"

Kolejne dwa opowiadania: "Krótka historia o tym, jak zabiłem swoją matkę" oraz "Kamea"

Postanowiłem udostępnić moje opowiadania (pierwszą książkę). Jak komuś zależy na papierze albo ebooku to łatwo znajdzie. A jak nie zależy i ma ochotę przeczytać to w najbliższych tygodniach wrzucę wszystkie opowiadania ze zbioru: "Ja, mój wróg". Książkę wydałem w 2015 roku ale opowiadania sięgają początków mojego borykania się z pisaniem: część powstała w latach dziewięćdziesiątych (XX wieku dla precyzji).

Technikalia:

Projekt okładki: Krzysztof Krawiec

Redakcja: Alicja Bojko, www.ekorekta24.pl

Korekta: Składnica Literacka

Skład i łamanie: Krzysztof Szporak

© Copyright by Rafał Harer

ISBN 978-83-942113-0-1


Krótka historia o tym,

jak zabiłem swoją matkę


To było we wrześniu. W słoneczny, ciepły dzień. Matka siedziała

w pokoju i oglądała telewizję. Wpatrywała się w ekran, bez

ruchu, bez słowa, bez uśmiechu, bez łez. Cały ranek spędziła na robieniu

ruskich pierogów. Lubię ruskie pierogi. Rudy pies leżał na

trawie. Lubię patrzeć, jak leży na trawie. Czasami ulicą przejeżdżał

samochód, wzbijając obłoki kurzu. Nie padało od dwóch tygodni,

ale podobno nadciągały deszcze. Siostra wyjechała. Miała wrócić

za dwa dni. Siedziałem na schodach i patrzyłem na psa, który od

czasu do czasu podnosił łeb i patrzył na mnie. Wszedłem do domu

i patrzyłem na telewizor przez pół godziny, może dłużej. Wróciłem

na schody. Pies już nie leżał na trawie. Wcześniej zjedliśmy

obiad. Ruskie pierogi, które zabrały matce tak dużo czasu. Siedzieliśmy

we dwoje po przeciwnych stronach stołu. Matka spytała, co

u mnie słychać. Powiedziałem, że wszystko w porządku. Spytałem,

co u niej. Odparła, że u niej też wszystko w porządku. Spytałem,

czy pies ma się dobrze. Pies miał się dobrze. U matki bywałem

często. Co drugi dzień, czasem codziennie, niekiedy nocowałem.

Nadal na niebie nie było żadnej chmurki, lecz powietrze zrobiło się

cięższe. Pies przebiegł wzdłuż ogrodzenia w pogoni za wyimaginowanym

kotem. Zadzwoniła siostra. Po obiedzie matka pozmywała

i usiadła w fotelu przed telewizorem. Podkuliła nogi i patrzyła.

Było to na początku sierpnia. Było gorąco. Wróciłem z wakacji. Ojciec

dostał zawału, gdy wysiadał z samochodu, aby otworzyć bramę.

A ja siedziałem z matką w pokoju. Piliśmy herbatę. Opowiadałem jej

o wakacjach. Pies leżał pod stołem, dysząc z gorąca. Siostra niebawem

miała przyjść z pracy. Ojciec dogorywał przed furtką. Pies zawsze słyszał

podjeżdżający samochód i wybiegał na spotkanie. Tym razem nie usłyszał

był zdezorientowany z powodu mojego przyjazdu, upału i głośnej

rozmowy. Kiedy na chwilę zamilkliśmy, rzucił się do zamkniętych przed

upałem drzwi. Wybiegł, a my wyszliśmy za nim. Ojciec już nie żył.

To było w marcu. Kilkadziesiąt lat wcześniej. Ona miała osiemnaście

lat. On dwadzieścia jeden. Siedziała w kawiarni z koleżankami

ze szkoły. Przeżyli razem trzydzieści osiem lat.

Podczas pogrzebu nie padało i nie było już tak gorąco. Siostra

podtrzymywała matkę, która prawie cały czas miała zamknięte

oczy. Nie uroniła ani jednej łzy. Na cmentarzu stałem za nimi.

Matka nie zapłakała nawet wtedy, przed dołem. Stała. Bez ruchu.

Nie zemdlała. Nie szlochała. Nie krzyczała.

Gdy spuszczali trumnę, bałem się, że matka zacznie wyć, że rzuci się

za swoim mężem. Nie tak to miało wyglądać. Nie było burzy, nie dęły

trąby, nie spadła ani jedna kropla deszczu. Stałem sztywno za matką,

czekając na jakiś znak, który pozwoli mi objąć tę kobietę. Przyglądałem

się siostrze ojca. Zasuszonej kobiecie, po której policzkach ciekły łzy.

Miesiąc później wstałem ze schodów. Wziąłem pasek, kucnąłem

za fotelem, na którym siedziała matka, poczekałem kilka minut, rozejrzałem

się wokół tak, jak sobie zawsze wyobrażałem, że rozglądają

się skazańcy w drodze na egzekucję, i udusiłem ją. Nie broniła się.

Wziąłem ją na ręce, zaniosłem do sypialni i położyłem na łóżku. Była

taka lekka. Z garażu wziąłem siekierę i porąbałem wszystko w pokoju,

w którym udusiłem własną matkę. Stół, fotel, krzesła, szafkę,

szafę, telewizor, obraz, lustro. Nie krzyczałem. Zmęczyłem się, usiadłem

na pobojowisku i otarłem z twarzy pot. Później zadzwoniłem

na policję. Czekałem na ich przyjazd, wpatrując się w fotografię rodziców

sprzed lat. Spacerowali w lesie, a rudy pies biegał wokół nich.



Kamea

Na ścianie, jednej z czterech, wśród których przyszło mi się

obijać, wisi plakat. Sam go przylepiłem, ale nie wiem dlaczego.

Przedstawia panienkę z czasopisma z panienkami. Ładne nogi,

zgrabny brzuszek, duże, za duże piersi i równo przystrzyżony dywanik.

Wyraz jej twarzy bezbłędnie przekazuje to, co twarze panienek

z czasopism dla panów winny przekazywać. Tę minkę robiła

pewnie milion razy. Taki ma zawód i najwyraźniej wykonuje go

z poświęceniem. Zdarzało się już, że stojąc przed lustrem, próbowałem

naśladować ten układ ust i oczu, ale nie potrafiłem. Może

trzeba być kobietą? Jeżeli wierzyć podpisowi, dziewczyna ma na

imię Kamea. Na plakacie ma proste czarne włosy, dobrze współgrające

z resztą jej ciała. Jest ładna i nie sądzę, żeby ktokolwiek

myślał inaczej.

Pewnej sierpniowej nocy leżałem na podłodze w nieczęstej

chwili ciszy i spokoju. Mogłem umrzeć, gdyż niczego mi nie brakowało.

Nie istniał świat poza mną. Czasami tak jest. Spojrzałem

na Kameę i dotarło do mnie, że coś z nią nie było w porządku.

Wstałem i zacząłem się uważnie przyglądać plakatowi, lecz niczego

nie odkryłem. Stał się dla mnie zagadką. Ze zwykłej, ładnej panienki

coś wylazło i przestała być zwykłą, ładną panienką. Nie mogłem

jednak dopatrzyć się tego czegoś. Czułem, ale nie widziałem.

12

Zbadałem każdy centymetr kwadratowy papieru, każdy kawałeczek

namiastki jej ciała. I nic. Kładłem się spać, wiedząc o gościu

w moim domu. O kimś, o czymś, co było w moich czterech

ścianach, a nad czym nie miałem kontroli. Czymś, co wymykało

się mojej wiedzy. Usnąłem i śniła mi się Kamea. Robiła zdjęcia.

Była niewidzialna i pstrykała fotki ludziom przy ich codziennym

wykonywaniu życia. Cicho się przy tym śmiała. Bez ustanku, bez

wytchnienia. Klatka za klatką wypełniały się ujęciami twarzy, rąk,

ust, postaci, zatrzymanych czynności. Mogła wchodzić wszędzie

i wszystko fotografować.

Rano spojrzałem na nią z nadzieją, że zobaczę tylko panienkę

z czasopisma z panienkami. Ale nie. Coś w niej tkwiło, coś, co

zakłócało atmosferę w moim państwie. Zamykałem oczy i miałem

ją w swojej głowie. Wlazła tam i przyczepiła się. Zrosła się z moim

umysłem. Pasożytowała. Wyszedłem z domu, a jej cień kroczył tuż

za mną. Była ze mną wszędzie. Żaden mój krok, gest, spojrzenie

ani jęk nie stanowiły dla niej tajemnicy. Tkwiła za każdym rogiem,

pod każdą płytą chodnika, za biurkiem w fabryce papieru. Wszędzie.

Trwało to kilka dni. Byłem osaczony przez panienkę z plakatu.

Stałem się nerwowy i ludzie wokół mnie to zauważali. Paliłem

więcej i zupełnie bezwiednie wykonywałem jakieś niekontrolowane

ruchy, podrygi, skurcze. Zwróciła na to uwagę między innymi

Daria, znajoma z pracy. Zadawała mi pytania, a ja odpowiadałem.

I w ten sposób zaciągnęła mnie do łóżka. Na pierwszy rzut oka

Daria wyglądała jak ascetka. Jednak nic bardziej mylnego. Zostałem

wykorzystany, ale nie narzekałem. Kamea odpływała, oddalała

się. Ponownie stawała się tylko zdjęciem panienki, czyli tym, czym

być powinna.

Pewnego wieczoru, gdy leżeliśmy z Darią w łóżku, przyglądałem

się przytulonemu do mnie ciału. Mój nieświadomy niebezpieczeństwa

wzrok zatrzymał się na jej futerku. To było futerko Kamei.

Będąc z Darią, zawsze byłem z Kameą. Suka zastawiła cholerną

pułapkę. Wzięła mnie podstępem. Podeszła mnie, jak bym był

zwierzyną. To ponad moje siły. Głupio się tłumacząc, wyrwałem

się z domu Darii i pobiegłem do siebie. Rzuciłem się na plakat

i zerwałem go ze ściany. Miałem go tuż przed oczami. Chciałem

podrzeć ten kawałek papieru, ale w ten sposób przyznałbym się do

porażki. Cisnąłem go więc na podłogę. Wlepiłem w niego wzrok

i zrozumiałem, że Kamea patrzyła na mnie z ironią. To coś to była

ironia. Mało tego – ta dziewczyna miała nade mną władzę. Byłem

jej poddanym. Gdybym podarł plakat, nie dość, że przyznałbym

się do porażki, to jeszcze jej cień wisiałby nade mną przez całe

życie. Nigdy bym się od niego nie uwolnił. To oznaczałoby koniec.

Coś musiałem przedsięwziąć, coś, dzięki czemu ironia Kamei byłaby

bez znaczenia, a jej władza stałaby się moim panowaniem. To

mieszkanie to moje królestwo, moje państwo. Nie miałem zamiaru

odstąpić go nikomu, a szczególnie rozebranej panience z plakatu,

kurwie zarabiającej ładnym tyłkiem. Szmacie. Leżała na podłodze,

zmięta i upadła. Jej ironiczny uśmieszek nie zniknął. „Zetrę ci go

z mordy” – szepnąłem. Ironia z jej twarzy biła pełnym blaskiem.

Zdjąłem spodnie i majtki. Chciałem się na nią wysikać, ale nie

zdobyłem się na to. Zauważyła moje wahanie i uśmiechnęła się.

Miło. Poczułem błogość w sercu.

Od tamtej chwili zostaliśmy parą.


czwartek, 24 października 2024

Malec, czyli stworzenie (opowiadanie ze zbioru "Ja, mój wróg")

 Postanowiłem udostępnić moje opowiadania (pierwszą książkę). Jak komuś zależy na papierze albo ebooku to łatwo znajdzie. A jak nie zależy i ma ochotę przeczytać to w najbliższych tygodniach wrzucę wszystkie opowiadania ze zbioru: "Ja, mój wróg". Książkę wydałem w 2015 roku ale opowiadania sięgają początków mojego borykania się z pisaniem: część powstała w latach dziewięćdziesiątych (XX wieku dla precyzji).

Technikalia:

Projekt okładki: Krzysztof Krawiec

Redakcja: Alicja Bojko, www.ekorekta24.pl

Korekta: Składnica Literacka

Skład i łamanie: Krzysztof Szporak

© Copyright by Rafał Harer

ISBN 978-83-942113-0-1





Malec, czyli stworzenie

Co tam, Mały? Co słychać?

Wszystko gra.

Oderwij się na chwilę, odpocznij.

Nie chce mi się.

Trudne?

Nie za bardzo. Daję sobie radę.

Będziesz potrzebował pomocy? Jakichś wskazówek?

Nieee. Jeśli coś spieprzę, to po prostu zacznę od początku.

Dobra. Baw się dalej. Ja idę posiedzieć z resztą.

* * *

Jak tam, Mały?

Bawi się.

Jak mu idzie?

Chyba nieźle. Wciągnęło go jak jasna cholera. Oczu nie odrywa.

Coś tam manipuluje, zmienia, poprawia i tylko kręci nosem.

Coś mu się w jednym miejscu nie podoba, coś w innym, coś wrzuca,

dodaje, odejmuje. Ma zajęcie na kilka tygodni.

Wiesz, Heniu, ja go nie poznaję. Jeszcze niedawno, zdawałoby

się z tydzień temu, biegał w tę i z powrotem. Po prostu nie mógł

usiedzieć na miejscu. A teraz? Nieprawdopodobna przemiana.

Pamiętam, że gdy włóczyłem się całymi dniami, zamiast zajmować

się poważnymi sprawami, stary Stefan dał mi podobne zajęcie.

Kiedy skończyłem, byłem zupełnie odmieniony.

Taaak. Najciekawsze w tych zabawach jest to, że wszystko wymyka

się spod kontroli. Już się wydaje, że ma się frajerów w garści,

a oni znowu wymyślają coś innego. Chyba ty, Józek, skończyłeś

coś takiego?

A, tak. Pamiętam. Udało mi się. Ale ja przyjąłem dosyć ostre

kryteria interwencji i nie bawiłem się w żadne tam prawa fizyki czy

coś w tym stylu.

Jasne. Danie kostkom do gry chociaż odrobiny możliwości

wyboru utrudnia zabawę.

No, ale czyni ją fajniejszą.

Może to jednak mieć fatalny wpływ na rozwój dziecka. Przecież

Mały siedzi w tej pozycji bez ustanku. To jest trochę chorobliwe.

Przejdzie mu. Przecież wielu z nas przeżywało to samo.

Fakt.

Taaak. Ta gra się nie starzeje.

No dobra, wasze zdrowie.

Zdrowie.

A wiecie co? Przypomniałem sobie Franka, jak grał. Ten to

miotał przekleństwa. Rzucał mięsem na prawo i lewo. On zbudował

coś takiego jak Mały. Zupełnie podobne. Zawziął się, zamknął

w sobie i do nikogo się nie odzywał. Stworzył dwa kąty i chodził

od jednego do drugiego z taką miną, jakby miał rozszarpać wszystkich

napotkanych na drodze. Schudł, niektórzy mówią, że nawet

posiwiał, a przecież taki był wtedy z niego szczyl.

Ja też to pamiętam. Wszyscy musieli schodzić mu z drogi.

Każdy chodził na paluszkach.

No i skończyło się to raz, dwa, trzy.

Tak. Wkurzył się i pizgnął na planszę ognie piekielne, jak je

nazwał, czy coś takiego. A potem pchnął kostkę i zatopił wszystko,

łącznie z tym… Jak mu tam? No, ten w kącie planszy, trzy rzuty

kostką od ciemności i jasności.

Ararat.

Widzę, że wiesz, w czym rzecz.

Grywało się.

A potem wcisnął ją pod łóżko, gdzie leży do tej pory i tylko

się kurzy.

Dawno o niej zapomniał. Któregoś dnia ją znajdzie i wyrzuci

do kosza.

Panowie, przecież nie będziemy przez cały wieczór rozmawiali

o jakiejś grze. Dajcie spokój. Może kolejkę?

Tak. Ja chętnie.

Nalej wszystkim, oczywiście.

A ja pójdę sprawdzić, co u Małego. Martwię się o niego. Trochę

za bardzo się zaangażował.

* * *

I jak ci idzie, Mały?

Coraz lepiej. Już wiem, jak to wszystko załatwić. Coś mi kiełkuje

w łepetynie, ale nie umiem tego powiedzieć. Jak będę potrafił,

to dam znać. Coś trzeba zmienić. Niestety musiałem zakończyć

tamtą rozgrywkę. Wszystko szło po mojej myśli, gdy nagle – nie

uwierzy wujek – się rozpadło. Rozleciało. Po prostu rozlazło. Wkurza

mnie ta gra. Jest głupia i to, co się tworzy, też jest głupie jak

but, ale, do cholery…

Nie przeklinaj!

– …nie zasnę, dopóki tego nie rozwiążę.

A jak zakończyłeś poprzednią gierkę?

Klasycznie – potopem.

Tak, to dobra metoda.

Jasne. To proste. Gdy się stoi o tu, na tym polu, wystarczy

dobrze rzucić kostką i potop murowany. Ale trzeba zaczynać od

początku. Nie można zapisać gry w jakimś miejscu i wrócić do niej

po jakimś czasie?

Nie, nie da się jej zatrzymać.

Nie?

Nie. Przynajmniej w takim sensie, w jakim o to pytasz…

Co to znaczy, wujku?

Zobaczysz.

Żadnych podpowiedzi?

Żadnych. Żebyś widział Grześka, jak w to grał! Zabawa była

przednia. Plansza tyle razy lądowała na ścianie, że wszyscy tarzaliśmy

się ze śmiechu. Ten mały złośnik był tak na nas zły, że przez

tydzień się do nas nie odzywał. Ale w końcu to on wpadł na kilka

nowych pomysłów.

Jakich?

Nie powiem ci. Wszyscy przez to przechodziliśmy… prawie

wszyscy. Gienek to olał. Powiedział, że nie ma czasu na bzdury. Nie

ma czasu. Dasz wiarę? Cholernik…

Nie przeklinaj, wujku. Hi, hi.

Ty, młody, nie bądź taki cwany. Sam tworzy czas na potęgę,

niczym innym się chyba nie zajmuje, a na gry mu szkoda czasu.

No, ale Gienek to oryginał.

To ten od przestrzeni?

Niestety. To przez tego młokosa, który wziął się nie wiadomo

skąd i wszystko tak poważnie traktował. Gienek nauczył go

moresu. Tamten długo nie mógł się wyplątać. Ale były z nim jaja.

Przygłup nie odróżniał rzeczywistości od fikcji gry.

On też grał?

Grał. Dopiero Kryśka go uratowała.

Jak?

Poprosiła Gienka, żeby dał spokój, i Gienek dał. Kryśka ma

na niego duży wpływ.

A co to była za metoda?

Genialna w swojej prostocie. Gienek stworzył klatkę wokół

tego młokosa i młokos nie mógł się wydostać. Zaczął kombinować,

jak by się do nas przebić. Szybko znalazł sposób, ale się przeliczył,

bo w tym rozwiązaniu kryła się pułapka. Gienek mianowicie

zamknął go w klatce jednowymiarowej, będącej przestrzenią

zamkniętą i nieskończoną, czyli bez wyjścia. A ten wymyślił, że

jeśli doda kolejny wymiar, to się uwolni. Nie wiedział jednak, że

Gienek wokół tej klatki stworzył ciąg klatek, i w dodatku każdą

następną o trzy wymiary liczniejszą. No i gościu, zamiast się uwolnić,

znalazł się w klatce czterowymiarowej, a późnej siedmiowymiarowej

i tak dalej.

W nieskończoność?

Nie. To byłoby zbyt trywialne. Chłopak zaczął operować

w trzynastowymiarowej, a jego możliwości kończyły się na szesnastce.

Gdy przechodził do tej szesnastki – przynajmniej tak mu się

wydawało – okazało się, że jest w piątce.

Podstępne.

Co nie? Teraz chodzi z położonymi po sobie uszami i już się

nie rzuca jak nie wiadomo co. Tylko szesnaście wymiarów i ani

jednego wyjścia. To dopiero było dobre! Ile sobie ustawiłeś w grze?

Cztery.

Najtrudniejszy poziom. Wyzwanie. Prawdziwy hard. Powodzenia!

Dzięki. Zbliżam się do końca.

Załatw frajerów i daj sobie z tym spokój.

Okej.


piątek, 6 września 2024

Wieczorem ich nie było (opowiadania)

 

Wieczorem ich nie było

Pojawiały się. Wieczorem ich nie było, a rano były wszędzie. Na Antarktyce, w Himalajach, na Saharze. Wszędzie. Tysiące. Miliony. Tu, w okolicy, nie dalej niż spacer z psem, jest pięć. Mniejsze, jak dla krowy, i duże, bardzo duże, że autobus by się zmieścił. A dalej są jeszcze większe, pociąg by wjechał, stado słoni wmaszerowało, wieloryb wpłynął. Największe są w USA, w Rosji i w Chinach. I w Indiach też. Podobno w Pakistanie największa. Cała góra by się zmieściła. Mówili, ale nie pokazywali, że największa u nas. Że na lotnisku pod Rzeszowem, że wojsko otoczyło i nikomu postronnemu nie pozwolili zobaczyć. Z daleka trochę się błyszczą i widać, że jakby falują na powierzchni, ale tak łagodnie. I pachną przyjemnie. A że tyle ich jest, to teraz wszędzie miło pachnie. Kolory też mają ładne. Różowe, ceglane, są nawet błękitne i fioletowe. Z bliska widać, że otacza je jakaś taka wilgotna osnowa, jakby gęstą sieć jakimś żelem pokryć. Ale on jest dziwny. Niby żel, a nie da się zeskrobać nożem. Taka miękka i twarda jednocześnie powłoka. Wygląda to, jakby można było jak masło posiekać, a się nie da. Tak słyszałem. Chłopcy z okolicy dorwali jedną małą i chcieli robić doświadczenia na ostro, ale jedynie narzędzia poniszczyli. Pogłoski docierały – i to z wielu stron – że wojsko nie tylko strzelało z pistoletu, granatnika, ale też użyto nawet jakiejś przeciwpancernej broni i rakiet, które zatapiają statki. A one nic. Kurz, dym opadał, a one jak stały, tak stoją. A właściwie leżą. Z góry jak łeb krowy wyglądają.

Napisałem, że się pojawiły. Ale jak to: pojawiły? Przecież nie z powietrza się wzięły, tylko jakoś musiały być dotransportowane. Tyle że nikt tego nie widział. A tym, co mówią, że widzieli, to bezpieczniej nie wierzyć.

Mnóstwo teorii krążyło. Kilka zyskało pierwszeństwo.

Profesor Kamikuza stwierdził, że to nieznane organizmy żywe, które funkcjonują jak cykady. Trwają w uśpieniu, siedzą w zasuszeniu pod ziemią i raz na parę tysięcy lat godowo się wykopują. I że są na to dowody, a nawet że arka Noego to nic innego jak metafora, bo starożytni nie wiedzieli, jak opisać to, co widzieli, więc opisali, jak umieli i jak im się wydawało, bohatera dodali, po jednej parze i gołębicę. Łatwo im poszło, bo ten, co pisał, to przecież sam nie widział, tylko słyszał od tego, co słyszał od dziadka, któremu wujek coś tam naopowiadał po winie.

Profesor Wystrugatorre z Meksyku zarzeka się, że to kosmici, przybysze z odległych planet, lecz nie wiadomo, czy mamy do czynienia z inwazją, czy przyjacielskim przywitaniem. Wygląd taki przybrali, bo jakoś przez fale radiowe podsłuchali i wyciągnęli wnioski, że to dla każdego Ziemianina sama przyjemność, że każdy w niej siedział, bezpiecznie i z sentymentem wspomina, chociaż nie pamięta, ale gdzieś tam nieświadomie pamięta i nieświadomie wspomina. I tylko nie wiadomo, czy to pułapka, koń trojański i czeka ludzkość zagłada, czy może w środku ciepło i miło się siedzi w oczekiwaniu na spotkanie.

Tylko żeby w środku siedzieć, to trzeba tam wejść. Nie wydawało się to specjalnie trudne, chociaż w telewizji i radiu odradzali, żeby nie powiedzieć: zakazywali. Ale czego oni mogli zakazywać, jak tego tyle było, że wojska i policji nie wystarczyło? To oczywiste, że zaraz kilku śmiałków się znalazło i ruszyło do wejścia. A wejście raczej takie tradycyjne, więc oburzenie, że to żadni kosmici ani nieznane robaki głęboko w ziemi czekające na sprzyjające okoliczności, lecz artystyczny performance. Że niby artyści z całego świata się skrzyknęli w tajemnicy i te macice poustawiali wszędzie w imię walki i w celu nagłośnienia. Wielu wrzeszczało, że tak nie może być, że zakazać trzeba, zasłonić, żeby dzieci świństw nie oglądały, nie nasiąkały zboczoną propagandą. Nawet kółka się zbierały i szyły kotary, namioty, żeby bezeceństwo zasłonić. Większego sensu to dla mnie nie miało, bo trudno w tajemnicy miliony macic stworzyć, w nocy przetransportować, żeby nikt nie widział, i jeszcze tak je zbudować, żeby nikt nie wiedział jak. Szczególnie że one może i nie chodzą ani tym bardziej nie biegają, ale wyglądają na żywe zamiast sztuczne, z plastiku, a artyści może i zdolności obróbki kamieni czy plastiku mają, piękno i brzydotę ładnie potrafią zaprezentować, oburzenie na siebie ściągnąć też, ale jak świat długi i szeroki, nikt nigdy nie słyszał, żeby w swe rzeźby i performersy tchnęli życie.

Tak jak napisałem, wejście nie wydawało się trudne i śmiałkowie od razu zaczęli się pojawiać. Ci pierwsi mocno w zabezpieczenie zainwestowali, co poniekąd było słusznym kierunkiem, i głównie stroje nurkowe wkładali, całe komplety, tylko bez płetw. Wejście nie wydawało się trudne, bo wystarczyło podejść, jedne i drugie wargi rozchylić i wcisnąć się jak wiśnia w kisiel. I tak zaczęli eksplorować. Co który wszedł, to zaraz kontakt się z nim urywał. Czy na kablu miał łączność, czy krótkofalowo, czy przez telefon. Kontakt się urywał i można było tylko czekać. Ale niecierpliwość wkradała się w serca i zaraz kolejny śmiałek ładował się do środka, a niektórzy niby dla draki – a może bardziej dla dodania sobie odwagi – z głowy albo piąchy walili w clitoris, rechocząc przy tym lub nie. Kolejni ze strojów specjalnych rezygnowali. Jedni wchodzili tak jak stali, w dresach czy garniturach, inni do slipek się negliżowali, a jeszcze inni w kąpielówki przebrani brnęli do środka. Na początku to sami panowie, młodsi i starsi, ale nie minęło zbyt wiele czasu, jak pierwsze dziewczyny, nie chcąc pozostać w tyle, zaczęły do wejścia się pchać. Od razu komentarze popłynęły i śmieszki, lecz zaraz ucichły, bo repertuar się wyczerpał i kreatywność w temacie opadła, a powtarzać to samo dwadzieścia razy nawet komentującym i śmieszkującym się nie chciało.

Doktor Dickinhole, kaznodzieja z telewizji i ze stadionów, wyłuszczył swoją teorię, że to dzieło samego Najwyższego. Z początku się wahał, czy to przypadkiem nie jest twór samego Szatana, ale olśniło go, że wcale nie, że jednak wręcz przeciwnie. I że czasami trudno odróżnić jedno dzieło od drugiego, chyba że ma się takiego nosa do odróżniania jak on. Stwierdził, że postępuje koniec świata i Najwyższy zesłał teleporty do raju i piekła. I jak ktoś wejdzie, to go zaraz przeniesie w miejsce, na które zasłużył życiem babranym w grzechu lub życiem w czystości i oddaniu. Słowo kaznodziei podchwyciło wielu i przekaz rozlazł się po całym świecie. Ludzie setkami, tysiącami zaczęli się pchać do raju, wierząc w swoją czystość i oddanie lub czując skruchę oraz chęć pokuty i nadzieję, że skrucha oraz chęć pokuty wyprostują w oczach Najwyższego ich występne życie babrających się w grzechu. A inni niesieni słowami doktora pchali się do środka, aby pokazać, że to pic na wodę i Najwyższy nie macał w tym palców. Może i doktor Dickinhole sprzedawał pic na wodę, ale faktem było, że jak ktoś wszedł, to już nie wychodził. Co nie odstręczało innych od pchania się do środka i zaczęło interesować również mnie.

Słynny profesor od kosmosu – znany z paru uniwersytetów, a także siwej brody i siwej czupryny zaczerpniętych wprost z podręcznika do stylizacji szalonych naukowców – człowiek, którego wszyscy znali, ale którego nazwiska nikt nie pamiętał, albo sam wysnuł teorię, albo twórczo zaczerpnął ją z połączenia myśli profesora Wystrugatorrego i doktora Dickinhole’a, że to dar od kosmitów, schronienie dla nas przygotowane, bo nadciąga wielka katastrofa, meteoryt jak za dinozaurów lub coś równie widowiskowego. Jedyna szansa na przetrwanie to wcisnąć się do środka i czekać na sygnał do wyjścia, gdy niebezpieczeństwo minie. Sam zaraz brodę i czuprynę ugładził, w termosie kawę zrobił, kanapki w papier owinął, notatnik i książkę filozoficzną do torby włożył i wcisnął się, jakby miał dwadzieścia lat. Postawa i wierność własnemu autorytetowi z miejsca znalazły naśladowców na wszystkich kontynentach, bo profesor od kosmosu był na wszystkich kontynentach znany.

W sieci filmów z wejścia krążyło coraz więcej i już wejście żadnej sensacji nie wywoływało, bo ciągle ktoś wchodził, całe grupy, wycieczki. Cała klasa ze szkoły w Radomiu na wagary weszła, a za uczniami i dyrektorka na poszukiwania, i pół rady pedagogicznej, to i zaraz kolejna klasa się wcisnęła, wiernie podążając za swoimi nauczycielami. Nie minęło pół godziny, a rodzice się zbiegli i małżonki, choć z pewną nieśmiałością, zaczęły mężów wysyłać na poszukiwania dzieci. Sensacji z wejścia już nie było, ale perspektywa sławy ogólnoświatowej kusiła, więc nie tylko normalne, ale i coraz dziwniejsze wejścia rozsyłano po portalach. A to ktoś na koniu wjechał, a to ktoś masłem się wysmarował, a to pióropusz indiański założył, a to nago, a to w futrze, a to we dwóch, we trzech naraz. A to ktoś nagi, ale z karabinem i obietnicą, że jak tylko wejdzie, to będzie strzelał morse’em, żeby informacje przesyłać. Tylko ta sława ogólnoświatowa była coraz bardziej rozwodniona, a i nie było komu się w tej sławie pluskać. Bo jak ktoś wszedł, to już nie wyszedł. Co nie przeszkadzało innym wchodzić, wpełzać i się wciskać. Do niektórych, najpopularniejszych to kolejki się ustawiały dzień i noc, krok za krokiem, jeden człowiek za drugim.

A one nic. W ogóle się nie zmieniały.

Profesor Eryk Fromfrojd ze Szwecji przeprowadził analizę i zawyrokował, że taki pęd do wejścia to nie dość, że regresja, to jeszcze kompleks, spełnienie marzeń z niemowlęctwa i pragnienie rozpłynięcia się oraz zjednoczenia z najbardziej przyjaznym i pożądanym ciałem. Że matkę reprezentują, matkę ziemię, matkę kosmos, nieskończoną i potężną, którą można zarówno posiąść, stając się jej równym, więc urastając do kosmicznej potęgi, jak i jej ulec. Tym jednym wejściem dwa przeciwstawne pragnienia można zrealizować.

Inny profesor, od astrologii i wróżb karcianych, podchwycił tę myśl i rozwinął, że one to nie z kosmosu ani z ziemi, ale stworzyła je siła połączonych ludzkich umysłów pragnących wrócić do łona. I jakby ludzkość zamiast do łona wracać, innych rzeczy pragnęła, to mogłaby nie tylko do gwiazd podróżować, ale i szczęście dla wszystkich znaleźć.

Im więcej osób się wciskało, tym więcej problemów narastało po stronie przedwejściowej. Bo jak ktoś zniknął, to do pracy już nie chodził, kredytu nie spłacał, czynszu nie regulował, telewizorów nie kupował, śmiesznych filmów nie oglądał. Wciskał się, słuch o nim ginął i nie wiadomo, czy spadek już można dzielić albo w nowe związki pełne romantyzmu wstępować. Tym romantyzmem to spece od moralności się zainteresowali i dyskutowali namiętnie, czy takie wejście… no, może jednak bez wielkiego uczucia, ale jednak wejście… to niewierność, zdrada czy może jednak nie ten kaliber, że nie tylko bez uczucia i bez przyjemności, ale i bez opakowania.

Zdrada czy nie, ludzie wchodzili i z rana jakby mniej tłoczno się w windzie zrobiło. I w tej windzie patrzyliśmy na siebie w entuzjastycznej ekstazie, oczekiwaniu na wytęsknione w nocy ośmiogodzinne wyzwania i czasem, tak niby od niechcenia, w to powietrze skisłe oddechami nocnych trawień ktoś rzucał, że blondynka spod siedemnastki weszła i że z kotem, bo z kotem mieszkała, albo ten starzec, który na pohybel wnukom wciąż żył, spakował się do walizki, wziął stare kalesony, wyciągnięte dresy, koszule flanelowe i cuchnący serdak z owcy, wcisnął się, trochę niemrawo, trochę nieśmiało, ale jednak się wepchał i zostawił wnukom ten swój bajzel do podziału.

Nie tylko w windzie, ale i na ulicach pusto się jakoś robiło, z każdym dniem coraz puściej. Apele, przemowy, kazanie, nawet groźby nie przerywały kolejnych wejść. Tak sobie pomyślałem, że jak jakiś mąż się wcisnął i zostawił bałagan: pełną zmywarkę, niezmienione opony i raty za mikser, a zabrał psa i hasła do kont, to co takiej żonie pozostało? Wkładali najlepsze ciuchy, pakowali dzieciaki i wciskali się drogą już mocno przetartą. Niby wojsko miało pilnować. Pędzili łazikami od jednej do drugiej, nawet podobno pozwolenie dostali na strzelanie. Tylko że pęd do zagłębienia się wcale ich nie ominął. A z rządu ten, co najgłośniej krzyczał, że tak nie można, że to grzech i brak odpowiedzialności obywatelskiej, jednego dnia wrzeszczał, a drugiego z kochanką i walizką nie swoich, defraudacją i łapówkami znaczonych pieniędzy się wpakował. Pomyślałem, że waluta, jakakolwiek by była, może w środku mieć słabe zastosowanie, że lepsze byłyby diamenty i złoto, ale co ja wiem o polityce? Jak już świat obiegła wiadomość, że nie tylko arcybiskup, generał, ale też najbardziej znany piłkarz wpełzł ze swoim piosenkarzem, zostawiając na pastwę komentarzy zbyt operastycznie urodziwą żonę i córkę słodziutką, że z angielskiej rodziny królewskiej wkroczyła księżna w kapeluszu, sukni i naszyjnikach, to hamulce, te oficjalne i te całkiem prywatne, puściły zupełnie. Ludzie ładowali się tak jak stali, niby przypadkiem, niby pod wpływem chwili albo przygotowani, spakowani po spieniężeniu wszystkiego, co uzbierali przez całe swoje dotychczasowe życie.

A tu, po tej stronie, to się naprawdę dziwnie robiło. Korków nie było i w autobusach zawsze miejsce siedzące czekało. Tyle że autobusów jeździło coraz mniej, bo kierowcy włazili nawet częściej niż policjanci. Nieruchomości potaniały, a jedzenie zdrożało. Mieszkanie można było kupić za pełny koszyk sklepowy albo pierścionek zaręczynowy. Nawet pomyślałem, żeby skarby mamy, które mi zostawiła, gdy umierała – pierścionki i bransoletki, które do tej pory jakoś głupio było mi spieniężyć – zamienić na kilka domów z nadzieją, że jak ci wszyscy, co powłazili, zaczną wracać, to wzbogacę się bez litości. Ale zanim podjąłem decyzję, tak pusto się dookoła zrobiło, że nawet nie było od kogo kupić ani jak notariusza znaleźć. W naszej klatce na dwadzieścia dwa mieszkania zostało osiem osób, z czego trzy tak stare, że w ogóle za drzwi nie wychodziły i teraz głodowały, bo nie miał kto im jedzenia przynosić i gotować. Do pracy też już nie było sensu chodzić, bo ani kierownika, ani dyrektorów, ani komu sprzedawać, ani od kogo kupować. Wychodziłem do sklepów, ale one już dostawców i sprzedawców nie miały, więc stały otwarte i brało się to, co zostało i co się nadawało do spożycia.

Czasami chodziłem po mieście, wsiadałem w jakiś porzucony samochód i szarżowałem po ulicach, aż się kończyło paliwo. Albo wchodziłem do knajpy i gadałem do siebie, mieszając koniak z winem. Ale te najlepsze samochody i najlepsze trunki radości mi nie przynosiły. W telewizji nic nie było, szum tylko. Internet działał, ale wszystko takie nieaktualne.

W końcu zebrałem się w sobie, wszedłem dwa piętra wyżej i zapukałem do Zuzanny. Znałem ją z windy. Zuzanna otworzyła i słowa nawet nie musieliśmy zamieniać. Spakowała walizkę, buty eleganckie i sukienki na każdą okazję. Zeszliśmy do mnie, wrzuciłem do torby garnitur, dres, dżinsy i parę majtek na zmianę, i tę biżuterię mamy, i jednak trochę gotówki na wszelki wypadek. Poszliśmy. Daleko nie musieliśmy iść. Dwa skrzyżowania i stała – czy leżała – taka w sam raz, nie za duża, nie za mała. Objęliśmy się przed wejściem jak starzy przyjaciele i kochankowie. Widowni już żadnej nie mieliśmy. Dżentelmeńsko przepuściłem Zuzannę. Wcisnęła się. Zapaliłem, chociaż nie palę, i wepchałem się za nią.

Ciasnawo było, lekko wilgotno, pachnąco. Przeciskałem się, aż dotarłem do środka macicy. Myślałem, że ktoś tam będzie, a już na pewno Zuzanna, bo miała na mnie poczekać. Ale nikogo nie widziałem. Śladu żadnego. Chodziłem, węszyłem, zaglądałem, zakamarki eksplorowałem. A ta macica była większa w środku niż z zewnątrz. O wiele większa. I tak łaziłem w bladym świetle sączącym się ze ścian, ale nic nie znalazłem, nawet wyjścia, którym wszedłem.

czwartek, 14 września 2023

Sklepienie (z konkursu "murowałem całą noc"); opowiadanie

Opowiadanie, które napisałem na konkurs organizowany przez Towarzystwo Aktywnej Komunikacji ("Murowałem całą noc"; https://opowiadania.org/), nie zostało nominowane. A jak nie zostało to nie pozostaje mi nic innego jak gratulować nominowanym, czekać (rok prawie) na antologię i zaprezentować nienominowany twór. A dla tych, którzy zapragnęliby poznać inne moje opowiadania albo powieści pozostaje legimi, empik, bonito, gandalf, inbook, allegro...


sklepienie



Zwłoki mogą być pochowane przez złożenie w grobach ziemnych, w grobach murowanych lub katakumbach i zatopienie w morzu. Szczątki pochodzące ze spopielenia zwłok mogą być przechowywane także w kolumbariach”.


Tyle lat spędzonych na cmentarzach, a ja nadal czuję się skrępowany, leżąc na lastrykowej płycie. Jakby te setki martwych oczu mi się przyglądały. Pełne zazdrości wobec mnie, żywego. W tak wyjątkowo ciepłą, letnią noc chłód kamienia, papieros, chłodne piwo i blednące gwiazdy wydają się kwintesencją szczęścia. Tym bardziej cennego, że doznawanego wśród samych martwych ludzi, tych, którzy są już poza szczęściem, ale i poza cierpieniem. W takich chwilach czas rozmazuje się w nieregularne plamy, a ja się zaciągam, wypuszczam roztapiający gwiazdy kłąb dymu i wspominam zdanie, które słyszałem powtarzane setki razy, przy wszystkich okazjach, od niedzielnych obiadów po ostateczny argument w trudnych rozmowach z pełnymi wątpliwości klientami.

Murowałem Pałac Kultury i nadal stoi.

Dziadek nie żyje od dawna i leży raptem kilkaset metrów stąd, alejką prosto, za usychającą od lat tują w lewo i zaraz po prawej stronie. Chyba naprawdę budował Pałac Kultury. Ojciec załapał się na mur berliński. Ale w to już nie wierzę i nie wierzyłem. Jakby nie mogli sobie sami tego muru wybudować. Ojciec kominy stawiał. Do tej pory stoją jak z reklamy wiadomo czego. Później poszedł w domy. Kończył jeden, zaczynał drugi. Jak jakiś Kazimierz Wielki, co to wioskę zastał drewnianą, a zostawiał murowaną. Wielki Mur Chiński też stoi i jego pewnie również jakiś nasz przodek budował, a potem geny rozsiał z Dżyngis-chanem czy innymi gwałcicielami zza Wschodu zapraszającymi się w nasze rejony od czasu do czasu i czyniącymi swoją gwałcicielską powinność, zapładniając dziewczyny, które za nic nie chciały się przyznać, kto i dlaczego, bo to przecież wielki wstyd, że znienawidzony dzieciak ma skośne oczy.

Na mnie wołali „Mongoł”, ale nie dlatego, że mam żółtą skórę albo oczy jakieś nie takie. Od małego było widać, że nie zaprzyjaźnię się ani z cegłą, ani z zaprawą, nie podzielałem też fascynacji klockami. Jedynymi zabawkami uznawanymi przez tatusia. Leżę na tej lastrykowej płycie, lampy zgaszone, niebo gwiaździste nade mną, pode mną Anna, na wieki lat dwadzieścia trzy, która zginęła śmiercią tragiczną, lecz tragiczne jej umieranie nie jest mi znane. A we mnie wspomnienia. Ile to już lat bujam się po cmentarzach. Ze dwadzieścia. Nie projektuję wyjątkowych willi dla wyjątkowych klientów jak mój brat ani niepowtarzalnych mostów jak moja siostra. Nie buduję niezniszczalnych domów i sterczących niczym z pornosa wyciętych kominów jak ojciec ani nawet lichego muru odgradzającego piękno prestiżowych trawników od zbrukanego pospolitością chaosu ulicy. Zamiast tego, zamiast nieskazitelnego kontynuatora wiecznej spuścizny jestem cmentarnym cieniem, kimś, kogo wszyscy potrzebują, a o kim nikt nie pamięta.


Groby ziemne, groby murowane i kolumbaria przeznaczone na składanie zwłok i szczątków ludzkich mogą znajdować się tylko na cmentarzach”.


Cóż, technologię betonu i mechanikę płynów potraktowałem zbyt dosłownie. Babilon* wciągał, aż w końcu wypluł i zanim się obejrzałem, tatuś zaprawą słów postawił mur i ja betonem słów postawiłem mur, których żaden z nas nie chciał ani rozbić, ani przeskoczyć. Piękne, pełne wzorzystego bruku pasującego do letnich sukienek i klinkieru doskonale komponującego się z kutym ogrodzeniem, ideały rozprysły się o pusty indeks i niespełnione nie moje marzenia. Bruk i klinkier nie wzięły się znikąd. Ojciec domy stawiał, później kominy, później znowu domy, po drodze podobno ten mur berliński, aż w końcu kupił cegielnię. Cegielnia miała komin jego autorstwa, więc komin nadal stoi, a reszta dookoła zmieniła się w kupę zarośniętego krzakami gruzu pełnego potłuczonego szkła i niekastrowanych kotów. Ojciec wykopał kilka glinianek, co uszczęśliwiło miłośników pływania oraz wędkarstwa i zaowocowało dwoma topielcami. Cegielnia działała przez parę lat, aż nastał czas dziurawki i gazobetonu, więc zamknął ją i otworzył skład bruku, cegły klinkierowej. I ładnie obrobionych pozostałości po poniemieckich porozbiórkowych domach. Pozostałości przywożonych starymi ciężarówkami prosto z Mazur. Uszczęśliwiały miłośniczki industrialnych wnętrz pełnych nowoczesności z nutką nostalgii. W ten sposób ojciec z szanowanego murarza przemienił się w szanowanego brukarskiego małomiasteczkowego monopolistę, któremu wszyscy ufali, bo wierzyli, że jeśli ich domy stoją, a ściany nie pękają, to ich brukowane trawniki będą prezentowały się świetliście i wzniosą ich na wyżyny elegancji.


Groby murowane powinny mieć następujące minimalne wymiary: pojedyncze, w których składa się trumnę ze zwłokami: długość 2,2 m, szerokość 0,8 m, głębokość 0,8 m”.


Cmentarze nocą, zwłaszcza stare, są pełne chrobotów. Tych wszystkich skrytych małych ssaków, które mordują się wzajemnie. Nawet wśród nocnej ciszy trudno usłyszeć ich miękkie stąpnięcia, ale tam spadnie jakiś znicz, tam zapiszczy wydająca ostatnie tchnienie mysz, gdzieś obok zaskrobią pazury lisa. Gdy się pracuje, można odnieść wrażenie, że dookoła jest tylko cisza, gdy jednak ułoży się wygodnie na lastrykowej płycie, i wyłączy światła, to cmentarz nagle ożywa.

Pamiętam mój pierwszy raz i nagły wrzask tłuczonego szkła, chwilę później skowyt, cisza i potępieńcze grzechotanie, którego do tej pory nie potrafię zinterpretować. Po tylu latach spędzonych na cmentarzach podobne odgłosy nie robią aż takiego wrażenia, ale wciąż wzbudzają niepokój, który najskuteczniej tłumi się pracą. A na cmentarzach pracuję już od dwudziestu lat. Zamiast nadzorować budowy wyzute z cegieł, za to pełne żelbetonu, stali i szkła, wyciskam nieboszczyków prosto do kieszeni. Młodość wśród cegieł nie poszła na marne. Nie będę ukrywał, że kielnię z zaprawą trzymałem w ręku, zanim poszedłem do podstawówki. A domek dla lalek siostry wybudowałem, gdy miałem osiem lat. Uśmiechom nie było końca. Cóż, nie zrobiłem tego z miłości do cegieł. Budy też nie wymurowałem z miłości do psa. Nie będę ukrywał, że kochałem sukę. Jak się nie ma jeszcze dziesięciu lat, robi się głupie rzeczy, żeby dorośli piali z zachwytu.

Szukając dla siebie miejsca, znalazłem je na cmentarzach.


Nad ostatnim sklepieniem grobu murowanego przeznaczonego do składania trumien wykonuje się podmurówkę dla warstwy sanitarnej ziemi, jako izolację, o grubości co najmniej 0,3 m od sklepienia do poziomu ziemi”.


Wczoraj przeszedłem do pracy, żeby sprawdzić, czy jakiś nieboszczyk nie pojawił się w kostnicy, bo jakkolwiek na to patrzeć, ktoś musi umrzeć, żebym miał co jeść. Czasem jakiś wizjoner przypuszcza, że kiedyś odejdzie z tego świata, i nie chce zostawić spraw swoich ostatecznych niewdzięcznym dzieciom. Wolę jednak kręcić interesy z nieboszczykami. Żywi zawsze mają jakieś uwagi. Zdarzają się tacy, którzy przychodzą z poziomicą i sprawdzają, czy będzie im się równo leżało i czy cegły nie będą spadały na głowę. Przychodzę do pracy i widzę, że poczciwy Romek wziął moją robotę. Jest nas trzech i bierzemy po kolei. Widzę więc, że się wcisnął, i pytam, o co chodzi. A oni, że myśleli, że ja tej roboty nie wezmę. A ja mówię, że dlaczego niby. W końcu moja kolej, a na urlop się nie wybieram. To oni patrzą po sobie. No wiesz, pojękują, tak głupio trochę. Co głupio, odpowiadam, moja kolej, to biorę. To oni: jak chcesz, to bierz. Twoja sprawa. To wziąłem. Tylko samochód wezmę, mówię. A po co ci, pytają. A ja, że materiały pojadę kupić. Przecież są, zaprawa, cegły, wszystko jest, mówią i patrzą po sobie. Inne chcę kupić i sięgam po kluczyki wiszące na gwoździu. Jak tam chcesz, ale mogą nie chcieć płacić. To niech nie płacą. Bo to wszystko szło po urzędowych cenach, jak to na komunalnym, więc i materiały po urzędowych. Budżety i plany roczne. Jakby jakaś epidemia wybuchła, toby zwariowali, bo uchwał musieliby tyle natrzepać, projektów zmian, nowelizacji i gloss, że ostatniego nieboszczyka to by chyba po pięciu latach pochowali.

Wsiadłem, silnik zagruchotał, tylko nie wiedziałem, dokąd jechać. W końcu tatuś to miejscowy monopolista. Ile się naszukałem! Trzysta kilometrów zrobiłem, żeby dostać to, co chciałem. Ale dostałem. Wracam. A oni, że chryja będzie, bo późno. To ja, że może i późno, ale noc jeszcze przed nami. Bo w nocy też się zdarza popracować. Skąd bym niby wiedział o tych lisach? Żaden ze mnie wajrak cmentarny. Wziąłem z magazynku lampy z kablami, wiadro z narzędziami i razem z zakupami wrzuciłem na meleksa. Cichutko przetoczyłem się na miejsce. A miejsca szukać nie musiałem, bo na cmentarzu każdą ścieżkę i każde drzewo znam, a i samo miejsce już parę razy oglądałem i nawet mnie jakieś wzruszenie brało.

Gasną ostatnie gwiazdy. Ptaki zaczynają świergotać. Dzień zaraz rozpełznie się po kątach, wypłaszając do nor zwierzaki i zapraszając ludzi, którzy znowu zaczną wędrować i dreptać, i pielęgnować pamięć o nieszczęśliwej przeszłości, która za nic nie chce powrócić, i będą patrzeć na mnie z ukosa, jakbym to ja biegał po ziemi z kosą. Albo – co gorsza – zaczną gadać. Jakby ich gadanie było dowodem, że jeszcze żyją. Spoufalacze. Tatuśkowie mądrości i sienkiewicze żartów.


Nad każdą trumną składaną w grobie murowanym powinno być założone sklepienie”.


Trzeba wstać, dokończyć, wygładzić i czmychnąć, zanim zbyt wiele ukradkowych spojrzeń się do mnie przylepi. Tak, zwiastuna, posłańca śmierci trzeba omijać lub obłaskawiać. I patrzeć tak, jakby się nie widziało. Jakby moja przezroczystość mogła w każdej chwili się zmaterializować i ścisnąć serce, wyduszając ostatni spazm pustoszejącej aorty. Obłaskawiać potrafią głównie wódką. Jakbym to ja był Charonem, a butelka – obolem. Powinni ją wkładać nieboszczykom w usta. Jeszcze jeden papieros. Jeszcze jedno wspomnienie. Ile domów zbudowałeś? Pamiętasz? Sto? Może i sto. Ale kominy pamiętam. Dziewiętnaście. A domów ze sto. A ten mur to ty stawiałeś? Stawiałem, stawiałem – i śmiech, taki rzężący, wilgocią nieprzyjemny. Żylasty był. Silny. Pięćdziesięciokilogramowe worki nosił. Bo kiedyś takie były. Ale jak w ten bruk zainwestował i z samochodu zaczął doglądać robót, i jak odkrył, że mając pieniądze, można dobrze żreć i dobrze pić, to mu brzuszysko wyrosło i coraz bardziej przypominał rubaszną postać z kreskówki. Wśród miejscowych monopolistów trudno być abstynentem. To właśnie w towarzystwie pieczonych ziemniaków, kotleta schabowego i zmrożonej wódki robi się najlepsze interesy. Taki folklor. Kto wybrukował plac przed kościołem? Mój ojciec. A deptak przy urzędzie? Mój ojciec. Podjazd przed domem burmistrza? Mój ojciec. Tylko ja mu wizerunek psuję. Bo niby to ludzie nie wiedzą, że synek na cmentarzu czas spędza. No wiedzą. Czy gadają o tym? Jasne, że gadają. Czego to nie wymyślają. Trupa pod brukiem uwięzionego tylko w nich brakuje. A może i trup jest, ale do mnie ta wersja syna cmentarnego nie dotarła. Jeszcze jak mama żyła, to mnie do domu zapraszali.

A dom porządny, murowany. Przed nim równiutki placyk, z dziesięć samochodów może parkować. Albo karoca na sześć koni. Bardziej by pasowała. Ale matka zawinęła się raz-dwa, a głowa ojca twarda, więc przestał zapraszać. Za to szybko pocieszycielkę sobie znalazł. Albo ona jego. Nie minęło parę miesięcy i ją wywalił, bo się panoszyła i paniowała na włościach, a ojciec nie przepadał za paniowaniem ani tym bardziej za panoszeniem.

Miło się leży nad Anną, ale dzieli nas półtora metra piachu, trochę betonu, lastryko i życie, więc nic z tego nie będzie. Ona zostanie w swoich tragicznie zmarłych dwudziestu trzech latach, ja dokończę to, co już prawie skończone. Zapalam lampy i czynię ostatnie szlify.

Tak to jest, tatusiu. Przez najbliższą wieczność będziesz leżał sobie pod doskonałym sklepieniem kolebkowym wymurowanym przez twego niewdzięcznego syna z najlepszej pełnej cegły klinkierowej. Będziesz miał swoją watykańską bazylikę. Może skala mniejsza, może żadnych malowideł, ale nie będziesz miał do czego się przyczepić.


Cytaty: Ustawa z dnia 31 stycznia 1959 r. o cmentarzach i chowaniu zmarłych (tekst ujednolicony); Rozporządzenie Ministra Infrastruktury z dnia 7 marca 2008 r. w sprawie wymagań, jakie muszą spełniać cmentarze, groby i inne miejsca pochówku zwłok i szczątków.

* Babilon – nazwa jednego z domów studenckich