czwartek, 3 marca 2016

14 lutego. Część I: o sikaniu na czerowno i zapachu niemytych ciał



Gdy zaczynam pisać ten wpis (zastanawiałem się, co czy taki początek brzmi okropnie, czy bardzo okropnie; odpowiedź: bardzo okropnie; „bardzo okropnie” brzmi za to tylko okropnie) jest 3 marca 2016 roku. Jestem tym trochę zniesmaczony, bo powinien być 14 lutego. Gdzieś umknęło tyle dni. Gwoli ścisłości to mógłby być 20 lutego, bo 20 lutego, chciałem napisać o 14 lutego. Wszystko przez Harper Lee, która zmarła, podobnie jak zmarł U. Eco, czym oboje popsuli mi szyki, związane z chęcią napisania o kimś, kto zmarł śmiercią pechową i tragiczną ponad dwieście lat temu, a którego nazwisko jest powszechnie znane, czyli o Jamesie Cooku. Na moje szczęście i nieszczęście 14 lutego niesie za sobą tyle interesujących treści, że James Cook może gdzieś utonąć w powodzi 14 lutowych inspiracji. Innymi słowy, pomimo tego, że dziś jest 3 marca, zapowiada się wieloodcinkowy, retrospektywny wpis o 14 lutego.
Zacznijmy od niemal początku. Albo ja zacznę. James Cook trzepnął trzy żeglarskie wyprawy. Podczas trzeciej zginął. Po drodze spłodził też szóstkę dzieci z Elżbietą, która chyba nie miała wesołego życia. Będąc chamem i prostakiem i patrząc na obraz przedstawiający żonę Cooka, wcale nie dziwię się, że tak chętnie garnął się do pływania po morzach i oceanach. Szczególnie uwzględniając odmienne koncepcje seksualności, nagości i związków międzyludzkich, które panoszyły się niesłusznie na lądach, które James Cook odkrywał. We wcześniejszym zdaniu wyraźnie napisałem, że na lądach pewne rzeczy się panoszyły, a w sumie nie mogłyby się panoszyć, gdyby nie było tam tych, wśród których wszelkie stosunki i koncepcje mogą się panoszyć. Można oczywiście założyć, że J.C. wraz ze swoją załogą dopływał do wysp i innych lądów zamieszkałych przez platońskie idee. Wtedy miałoby większy sens słowo odkrywać, ale myślę, że załoga (i pewnie sam J.C.) bzykająca panie z Tahiti mieliby odmienne zdanie. Oczywiście wyższość bzykania pań z Tahiti nad bzykaniem platońskich idei jest dyskusyjna. Niemniej to pierwsze zdobywa tę przewagę, że panie z Tahiti mogą bzykać marynarzy, więc możemy mieć tu relację dwustronną. W przypadku idei platońskich nie wiadomo, czy byłyby zainteresowane bzykaniem marynarzy i odwrotnie. Innymi słowy mogłoby nie dojść do żadnych stosunków, co może nie jest wielką tragedią dla idei, i pewnie dla marynarzy także, ale niewątpliwie jest stratą dla ludzkości.
Wracając do Cooka. Początek pierwszej wyprawy a dzień śmierci Cooka dzieli mniej więcej jedenaście lat z czego tak równie mniej więcej dziewięć to czas spędzony przez Cooka na morzu. Innymi słowy James i Elizabeth nie mogli nacieszyć się życiem rodzinnym, ale mogli nacieszyć się życiem. Przynajmniej James. W ciągu tych dziewięciu lat, oprócz mnóstwa innych zajęć J.C. z pewnością ćwiczył swój podpis, który ewidentni został zerżnięty przez pewną firmę z siedzibą w Atlancie, która jest znana z tego, że w Kolumbii, w tłumieniu protestów związków zawodowych, które miały miejsce w jej fabryce, posłużyła się bojówkami paramilitarnymi, które doprowadziły do tortur, gróźb i oczywiście kilku przypadków śmierci. Oczywiście nie była to wina samej firmy, tylko jej niedobrych podwykonawców. Powstaje więc pytanie, czy pijąc ten czarny, słodki, gazowany i rozpoznawany jak świat długi i szeroki płyn, nie jesteśmy winni tych śmierci oraz innych i całkiem licznych wątpliwych zdarzeń towarzyszących jego produkcji. Chyba nie jesteśmy, bo w końcu niezawisły sąd tak stwierdził.
Wracając do Cooka. Statkiem, na którym miała miejsce pierwsza wyprawa J.C., był „HMS Endeavour”. HMS to jak łatwo się domyślić skrót, którego rozwinięcie to: His (Or Her) Majesty's Ship. W przypadku Cooka było to His. A to za sprawą Jerzego III, który sikał na ciemnoczerwono, którą to właściwość zawdzięczał porfirii. Dzięki tej chorobie możemy po pierwsze cieszyć się słonecznikami a po drugie Drakulą i wszelkimi stworami drakulopodobnymi. Jerzy III miał więcej dzieci niż J.C.. Może dlatego, że wolał jeździć na wieś niż pływać. Można też założyć, że Cook w trakcie swych wojaży, spłodził całe stadko mieszanych dzieciaków i wtedy wygrałby z Jerzym. Nie ulega wątpliwości, że żona Jerzego, Zofia, wydając na świat piętnastkę dzieciaków, czyli średnio jedno na półtora roku, była cholernie płodna a jej (i jego) dzieci były całkiem silne, bo tylko kilkoro zmarło w dzieciństwie, co odbiegało o przyjętej dziecięcej praktyki tamtych czasów, czego przykładem są bachory J.C. gdyby Zofia i Jerzy żyli w naszych czasach i w pewnym miejscu na globie, każdego miesiąca dostawaliby tak mniej więcej pięć tysięcy złotych (ha, znowu tak mniej więcej; nie chce mi się liczyć; dzieci umierały, kończyły osiemnastkę itd., więc nie byłoby to 7500 pięć tysięcy złotych). Ale nie żyli więc mogą tylko żałować.
„HMS Endeavour”, zanim popłynął z Cookiem transportował węgiel. W końcu jednak trochę go przerobiono i stał się okrętem odkrywczym. A teraz trochę liczb. Miał prawie trzydzieści metrów długości. Miał trzy maszty, z których najwyższy sięgał trzydziestu dziewięciu metrów. 39m!!! To był standard dla takich łodzi, ale próbuję sobie wyobrazić tych wszystkich marynarzy, którzy wspinali się po nim, biegali po tych wszystkich poprzecznych belkach, z których zwisały żagle. 39 m!!! To tak mniej więcej 13, 14 pięter. To nie była zabawa dla tych z lękiem wysokości. W każdym razie statek był wyższy niż dłuższy. Jak pewnie dało się już zauważyć napędzany był ekologicznym paliwem: wiatrem, co było powszechne w tamtych czasach. Na te trzydzieści metry (mówiąc o długości) władowała się prawie setka ludzi, kilka armat, zapasy żywności i picia i to wszystko, co potrzebne jest, żeby pożeglować w świat.
Jednym z dowodzących (3 oficer) był szesnastoletni John Gore, który miał już zaliczone opłynięcie Ziemi. Gdy tego dokonał miał czternaście lat. Takie czasy.
Na pokład zabrał się też niejaki James Banks, który był wygodnicki, bo wziął ze sobą kilka innych osób w tym dwóch służących.
Załadowano żywność na mniej więcej rok. W tym 250 baryłek piwa, 44 baryłki brandy i 17 baryłek rumu. I wcale nie chodziło o to, że była to pijany statek (patrz wpis o Arthurze Rimbaud), ale przypominam, że niegazowana słodka woda, po tygodniu zaczyna śmierdzieć, a tydzień później cuchnąć. Tylko odrobina alkoholu ratuje sprawę. Powszechna praktyka w tamtych czasach. Co prawda Kolumb preferował wino (2,5 litra na marynarza na dzień; ale było to słabe wino), ale Kolumb to jednak zupełnie inne czasy.
Marynarze mieszkali sobie pod pokładem, gdzie sufit osiągał prawie 140 centymetrów. Większość z nich nie umiała pływać. To znaczy nie umiała pływać wpław, a umiała pływać na żaglowcu. Podejrzewam, że rzadko zmieniali bieliznę (jeśli w ogóle ją mieli), brali prysznic, prali ubrania i używali dezodorantów albo perfum. Innymi słowy pod pokładem musiało naprawdę nieprzyjemnie pachnieć. Myślę jednak, że tam po prostu śmierdziało jak cholera. Próbuję sobie to wyobrazić. I proponuję, żeby wszyscy, którzy czytają te słowa także spróbowali to sobie wyobrazić. Z tym właśnie zaczynają mi się kojarzyć odkrywanie świata: ze smrodem. Zachęcam do wyobrażania sobie tego, bo właśnie ogłaszam koniec pierwszego odcinka wpisów z cyklu:  „14 lutego”. Ciąg dalszy nastąpi.
Koniec części I
PS. Dla tych wszystkich, którzy czytają moje posty a nie wiedzą skąd i dlaczego się wzięły, zachęcam do przeczytania pierwszych postów. W każdym razie jest to blog luźno powiązany z pisaniem przeze mnie beletrystyki. Beletrystka ta przyjęła formę zbioru opowiadań i kilku powieści. Proces twórczy trwa.

sobota, 20 lutego 2016

Polowanie na ptaka

Gdy próbuje odnaleźć siebie, a moje odnajdywaniu siebie polega na odnajdowaniu wszelkich wariacji na temat Hareru, z całą masą literówek, zamienionych liter, ortograficznych błędów, skojarzeń, dat, przypadków i doświadczeń, często trop prowadzi do Harper Lee. Amerykańska powieściopisarka wydała tylko jedną książkę i wydała ją w dwóch wersjach, w odstępie półwiecza. Takie osoby określa się jako niepłodnych pisarzy. Oczywiście jest wielu niepłodnych pisarzy, albo przynajmniej takich, którzy napisali tylko jedną dobrą książkę. Często później starali się napisać drugą i trzecią książkę, ale jakoś im się to nie udawało. Na przykład Ken Kesey.

Harper Lee była przyjaciółką Trumana Capote, który napisał więcej niż jedną książkę i więcej niż jedną dobrą książkę. Truman Capote zmarł dawno temu a umierając był porządnie nafutrowany, dzięki czemu dołączył do grona innych nafutrowanych bohaterów tego bloga. Został skremowany, co nie jest niczym niezwykłym, ale w tym wypadku jego prochy podzielono na dwie części. Jedną z urn dwa razy ukradziono. Jedna z urn spoczęła na interesującym cmentarzu w Los Angeles. Truman ma tam naprawdę interesujące towarzystwo i z pewnością się nie nudzi, chociaż głównie to nieboszczycy świata filmowego; chociażby Marilyn Monroe, ale jest tu i Frank Zappa i dymy po Janis Joplin. Takie duże nazwiska a takie skromne tabliczki. Naprawdę, ci amerykanie nie mają szacunku do zmarłych. Pomiędzy Trumanem a Harper kwitła przyjaźń, ale prawdopodobnie nie kwitła fizyczna miłość, bo Truman był homoseksualistą. Jego druga połówka prochów spoczęła z prochami jego wieloletniego partnera, wspólnie rozrzucone, co można uznać za romantyczne. Dzięki tym zabiegom Truman Capote osiągnął stan pośmiertnej bilokacji i może po wieczność jednocześnie słuchać Zappy i Janis, tańczyć z Marilyn i kochać się ze swoim facetem. Taka to historia. 


Harper Lee zmarła wczoraj, 19 lutego 2016 roku, a jej śmierć spoczęła w cieniu innej śmierci – Umberto Eco. Deklarowałem, że nie będę zajmował się czyjąś literaturą, ale po pierwsze wcale nie zamierzam dotrzymać słowa, a po drugie,  zwłaszcza w obecnych czasach „Zabić drozda” to dobra i ważna rzecz.

środa, 10 lutego 2016

B-25, B-52, o przypadkach, które sa powszechnie znane i odkrywaniu Ameryki



W kolejnych wpisach pojawiło się wiele wątków i każdy z nich można rozwijać i rozwijać, wiec w przyszłości będę je rozwijał. Może nawet i dziś. Jednym z tych wątków jest Burton. Wątek Burton wziął się od Richarda Francisa Burtona, który najprawdopodobniej był pierwszym Europejczykiem, który dotarł do Hareru. Można więc go nazwać odkrywcą Hareru, bo zawsze jest tak, ze Europejczycy odkrywają. W końcu to Kolumb odkrył Amerykę, a James Cook odkrył Australię, chociaż była już odkryta przez Portugalczyków i Holendrów, a pewnie pierwszym, który ją odkrył był Willem Janszoon i zrobił to półtora wieku przed Cookiem. Był Holendrem. Australię można uznać, za odkrytą gdyż była prawie niezamieszkała. Mieszkało tam tak mało ludzi, że w ogóle się nie liczyli. Powinni cieszyć się, że zostali odkryci i mogli poczuć się członkami wielkiej ludzkiej wspólnoty. Dzięki Australii możemy podziwiać Misie Koala, Kangury, Dziobaki, Kolczaki, Diabła Tasmańskiego i setki gatunków papug. A dodatkowo można chodzić dumnym jak pawie, bo najwyższa góra Australii nosi nazwę góry Kościuszki i została odkryta przez Pawła Edmunda Strzeleckiego w 1840 roku. Przez dziesiątki tysięcy lat Aborygeni jej nie zauważyli, nie nazwali i nie zdobyli. W okolicy mieszkali Ngarigo, więc można byłoby ich spytać czy przypadkiem ich przodkowie widzieli górę i może jakoś ją nazwali. Trudno byłoby jednak uzyskać odpowiedź, bo mówiących w Ngarigo dziesięć lat temu było pięć osób.

A miało być o Burtonie, a wyskoczyła mi ta Australia. R.F. Burton znał dwadzieścia kilka języków plus kilkanaście dialektów, co może robić wrażenie. Podobno nauka ósmego i kolejnego języka to bułka z masłem. Ale nie miało być o R.F. Burtonie, tylko Burtonie.

W związku z urodzinami nie pozostaje nic innego, jak wspomnieć o Cliffie Burtonie, który ma urodziny 10 lutego. Nie za bardzo może je celebrować, gdyż, oczywiście, nie żyje. Cliff Burton, to człowiek, którego prześladował pech. Podobno był dobry, a nawet bardzo dobry, tak dobry, że trzydzieści lat po jego śmierci (w październiku 1986 roku), wciąż ma swoich wielbicieli i wciąż, chodzą słuchy, że bez niego to oczywiście, nie jest to, że Metallica się skończyła. Gdy wypadł przez okno autobusu, tylko po to, żeby ten autobus go zgniótł miał dwadzieścia cztery lata.

Czterdzieści sześć lat wcześniej nie wypadając z autobusu a przedawkowując morfinę zmarł Walter Benjamin. Narkotyki mogą zabijać, o czym już pisałem, ale w tym wypadku, sprawy miały się odrobinę inaczej. W. Benjamin po prostu uciekał przed nazistami, gdyż go bardzo, ale to bardzo nie lubili. Prawie mu się udało, ale gdy jednak okazało się, że mu się nie udało, popełnił samobójstwo.


Z kolei Cliff Burton wypadł z autobusu bo zamienił się ze swoim kolegą z zespołu na łóżka (takie chodzą słuchy). I to się właśnie nazywa pech. Można także napisać, że to się nazywa szczęście, bo jednak ten drugi miał cholernego farta, że wylosował odpowiednią kartę. I tak właśnie Metallica straciła swojego utalentowanego basistę. Rodzice basisty też mieli pecha, bo kilka lat wcześniej ich drugi syn (w urodzeniowo chronologicznie pierwszy) zmarł na raka. A może nie lubili swoich dzieci? Została im tylko córka. C. Burton w swojej ostatniej drodze jechał wraz z zespołem do Kopenhagi, która była niemal rodzinnym miastem bębniarza Urlicha, który był synem tenisisty. Tenisista Torben Urlich jest malarzem, muzykiem jazzowym, poetą i w ogóle osobą, która odbiega od typowego obrazu sportowca. 

C. Burton, gdyby żył, mógłby stworzyć ciekawy zespół z gitarzystą Jamesem Burtonem, który grał ze wszystkimi w tym z Elvisem. Na perkusji mógłby grać Jake Burton albo Benjamin Burton. Śpiewać mógłby chociażby Burton Bell, który będzie obchodził urodziny za mniej więcej tydzień (bardziej więcej). Dla urozmaicenia dźwięków i wprowadzenia odrobiny ska w życie można by było dodać jeszcze saksofonistę Tima Burtona z The Mighty Mighty Bosstones. Mogliby się nazwać kwas pantotenowy, ale to głupia nazwa. Mogliby się też nazwać B-25, ze względu na podwójne B potencjalnego perkusisty. To byłoby dobre rozwiązanie, bo kojarzyłoby się z Josephem Hellerem, który na B-25 latał i bombardował. Mogliby też nazwać się B-52, co stworzyłoby zupełnie nowe pole do rozwijania wątków i umożliwiłoby, za pośrednictwem ojca, duchowe połączenie z Jimem Morrisonem.


 

sobota, 30 stycznia 2016

Stolarstwo w cieniu żółtopuzików bałkańskich. Czyli rzecz o arkach, Rabo Karabekianie, Serj Tankianie i deszczu

The Doors, zespół, który już tu zabłysnął w osobie swego poetyckiego wokalisty, zaczerpnął swą nazwę z tytułu książki Aldousa Huxleya, który także tu się pojawił, prowokując za pośrednictwem swej żony Laury, do nadania imienia dziewczynce, która później stała się Winoną i zakochała się w nożycorękim monstrum. The Doors, jako zespół rockowy potrzebował sceny, na której mógłby zaprezentować swoje muzyczne wdzięki i ekspresyjnego frontmena. Rockowa scena to może być skomplikowana sprawa i jej przygotowanie wymaga siły, sprawności i umiejętności technicznych. Do jej przygotowania należy znaleźć silnego, sprawnego i pełnego umiejętności technicznych człowieka. A najlepiej kilku. To nie miejsce dla osoby, która boi się frezarki górnowrzecionowej, nie potrafi odróżnić wiertła widiowego od wiertła koronowego. To jest miejsce dla osoby, która potrafi wszystko: być żołnierzem, komandosem, kowbojem, naukowcem, policjantem do zadań specjalnych (szczególnie w Los Angeles, gdzie The Doors, grało wiele koncertów), złodziejem, chirurgiem naczyniowym, milionerem, prezydentem itd.. Innymi słowy to powinna być osoba, która doskonale radzi sobie tak z młotkiem, jak i ze statkiem kosmiczny. Konfrontując wymagania z rzeczywistością kandydatów staje się jasne, że najlepszym rozwiązaniem będzie zaangażowanie Harrisona Forda, stolarza o wszechstronnych umiejętnościach. Co też uczyniono.

Niestety H. Ford nie traktował sprawy poważnie gdyż albo przewidywał, że dni Jima Morrisona są policzone i że to liczenie nie będzie zbyt długie, albo, że jako stolarz i pracownik sceny nie będzie miał szans u Calisty Kay Flockhart, która akurat wtedy miała dopiero kilka lat.

Harrison Ford zamiast porzucić aktorstwo na rzecz stolarstwa porzucił stolarstwo na rzecz aktorstwa i zamiast tworzyć drewniane piękno wolał walczyć z Imperium, zakochać w kobiecie o śmiesznej fryzurze, która miała sepleniącego ojca i narzeczonego, do którego strzelała wszystkim, co jej wpadło w ręce, a który i tak zmarł napruty, jak umierający Jim Morrison, w najlepszym wieku do umierania, czyli mając trzydzieści trzy lata. Tymczasem H. Ford zaangażował się w niepokojące i bezsensowne przygody, z których wychodził zwycięsko dopóki nie spoczął w karbonicie. To na chwilę zatrzymało jego nieziemskie wyczyny. Chociaż nie wiem dlaczego akurat w karbonicie, który w końcu jest zwykłym materiałem wybuchowym. Musiało to być jednak nieprzyjemne doświadczenie, bo zrobił sobie przerwę na badania archeologiczne. Zamiast jednak zaangażować się w zwykłe czyszczenie kamieni, odnajdywanie miejsc pochówku i odtwarzanie niezapisanych dziejów, a przynajmniej naprostowywanie kłamstw i kłamstewek zawartych, jak powszechnie wiadomo, w słowach pisanych, on bierze się za odnalezienie akacjowej skrzyni, w której można znaleźć laskę, mannę i bardzo ważne kamienne tablice, na których wyryto życiowe zalecenia i których treść nie jest do końca znana i pewna, wiec ich odnalezienie było i jest dosyć pożądane. Może w końcu dałoby się ustalić jedną wersję i wszyscy żyliby długo i szczęśliwie. Nie ulega wątpliwości, że zaczyna się o tego, że ktoś czytającego uratował, poprzez przeprowadzenie zuchwałej i pełnej przygód ucieczki z Egiptu, która trwała czterdzieści lat. Ucieczka ta o tyle jest interesująca, że średnio wędrowali tak mniej więcej trzysta metrów dziennie. Podczas tej ucieczki, dowódca uciekających wspiął się na górę Synaj (2285 m n.p.m) i gdzie otrzymał od pomysłodawcy ucieczki kamienne tablice, które zawierały wskazówki, jak się należy zachowywać. Wskazówki te zerżnął od swojej koleżanki po fachu imieniem Maat. Niestety jednak ci, do których słowa wyryte na tablicach były skierowane, nie za bardzo chcieli im się podporządkować, więc dowódca rozbił je, gdy się mocno zdenerwował i nie miał na kim się wyżyć. Później odczuł skruchę, że nie potrafi panować nad własnymi nerwami, więc już sam, własnoręcznie, wyrył to co już było wyryte, ale zostało rozbite. I stąd wszystkie nieporozumienia, bo dowódca był starszawy i nie wszystko musiał dokładnie pamiętać. I te drugie tablice znalazły się a skrzyni z drzewa akacjowego, aby zaginąć dopóki dzielny H. Ford nie wpadł na ich trop.

Dla H. Forda było to traumatyczne doświadczenie, bo poszukując skrzyni znalazł się w wśród tysięcy węży a strasznie się ich bał. Na szczęście nie były to węże ale jaszczurki, więc nie miał się czego bać. Tymi jaszczurkami były żółtopuziki bałkańskie, których nie powinno być w Egipcie. Podejrzewam jednak, że egipski trop arki jest tropem fałszywy. Po pierwsze, arka była zrobiona głównie z drewna, a drewno słabo wytrzymuje trudy czasu. Po drugie zawiera dużo złota, a złoto przyciąga, po trzecie Nabuchodonozor potrafił budować (oczywiście nie swoimi rękami) ale i niszczyć.
Oczywiście istnieje też możliwość, że potomkowie Bilkis i Salomona zawinęli skrzynię i schowali ją w etiopskim Aksum, a Aksum jest całkiem niedaleko od Hareru. Dzień drogi autostradą. No, ale tam nie ma autostrady.
 W swojej historii naród, za którym stoją te wszystkie ciekawe historie, zbudował dwie słynne arki. Jedną dla wspomnianych kamiennych tablic, drugą dla ośmiu osób i sparowanych wszystkich zwierząt. Ta druga musiała być więc większa. Okazało się, że wcale nie była taka duża, więc ktoś musiał, albo był słaby w liczeniu gatunków zwierząt, albo zwierzęta, jak Han Solo, zostały zamrożone w karbonicie i bardzo sprytnie poustawiane. Możliwe też, że dowódca tej drugiej arki był genetykiem i zabrał tylko materiał genetyczny, a później, gdy była taka potrzeba odtworzył to, co zginęło. Miał na to sporo czasu, bo żył prawie tysiąc lat. Druga arka była łodzią, jej dowódcą był Noe, a cała historia wzięła się stąd, że niemoralne zachowanie sprowadziło na świat gniew tego, który włada deszczem, co zaowocowało wielka ulewą. Pozwolę sobie tutaj na cytat, wyjaśniający niemoralności i cechujący się żelazną moralną i nie tylko moralną logiką:
„A kiedy ludzie zaczęli się mnożyć na ziemi, rodziły im się córki.  Synowie Boga, widząc, że córki człowiecze są piękne, brali je sobie za żony, wszystkie, jakie im się tylko podobały. Wtedy Bóg rzekł: «Nie może pozostawać duch mój w człowieku na zawsze, gdyż człowiek jest istotą cielesną: niechaj więc żyje tylko sto dwadzieścia lat». A w owych czasach byli na ziemi giganci; a także później, gdy synowie Boga zbliżali się do córek człowieczych, te im rodziły. Byli to więc owi mocarze, mający sławę w owych dawnych czasach. Kiedy zaś Pan widział, że wielka jest niegodziwość ludzi na ziemi i że usposobienie ich jest wciąż złe, żałował, że stworzył ludzi na ziemi, i zasmucił się. Wreszcie Pan rzekł: «Zgładzę ludzi, których stworzyłem, z powierzchni ziemi: ludzi, bydło, zwierzęta pełzające i ptaki powietrzne, bo żal mi, że ich stworzyłem»”

No i nastał deszcz. Deszcz to woda spadająca w postaci kropel na ziemię, żeby nie było wątpliwości. Intensywny deszcz to taki, podczas którego spada powiedzmy 10 mm wody, czyli dziesięć litrów na metr kwadratowy, w ciągu godziny. Zakładając więc, że mamy do czynienia z prawdziwą nieprzerwaną ulewą, że na godzinę spada prawie dwa centymetry wody, że woda nie wsiąka, nie paruje to w ciągu doby spadłoby pół metra wody. Po roku byłoby to powiedzmy 200 metrów. Zaokrąglam w górę. Po dziesięciu latach 2000 metrów. Zakładając, że zgodnie z założeniem woda miała przykryć cały ląd, ulewa powinna trwać czterdzieści cztery lat, zakładając, że sprowadzający deszcz dobrze znał geografię (na upartego można jeszcze odliczyć kilka lat – należy przecież uwzględnić średnią wysokość gruntu nad poziom morza; będą to jakieś cztery lata). Czterdzieści lat w łodzi, z tymi wszystkimi, pewnie zamrożonymi w karbonicie zwierzętami, z własnymi synami i ich żonami, to musiało być mocno psychicznie obciążające żeglowanie.

Gdy wody opadły arka osiadła na górze Ararat (5137 m n.p.m.), co może sugerować, że znajomość geografii nie była najlepsza. W okolicy były dostępne wyższe góry, można było popłynąć na Demawend (5671 m n.p.m.) czy Elbrus (5642 m n.p.m. – to już było naprawdę za miedzą). Chociaż należy też pamiętać, że gołąb doleci daleko, ale pod warunkiem, że sobie od czasu do czasu gdzieś przysiądzie.

Ararat jest wulkanem. Wulkany mają to do siebie, że raz na jakiś czas wybuchają. Ararat nie jest wyjątkiem i w 1840 roku jego erupcja zabiła około dziesięciu tysięcy osób, czym stworzył więź z trzęsieniem Ziemi w San Juan. Ararat znajduje się na terytorium Turcji ale bardzo blisko Iranu i Armenii; cokolwiek to znaczy. Górę trudno zdobyć, bo trudno zdobyć specjalistyczny sprzęt umożliwiający jego zdobycie, w postaci specjalnego pozwolenia. Góra opiekują się tureccy wojskowi. Oprócz arki z Araratem wiąże się kilka głośnych historii. Jest między innymi symbolem nauki jaką Turcy pobrali od Niemców. Nauka dotyczyła tego, co należy zrobić z tymi, którzy są a nie powinni być. Jak Niemcy zrobili z Harero, tak Turcy zrobili z Ormianami. Teraz Ormianie mogą ze swojej stolicy podziwiać ich symboliczną górę, ale nie mogą tam pójść, bo jest to za granicą. Różnica pomiędzy Niemcami a Turkami jest taka, że ci pierwsi zrobili i się przyznali, później zrobili jeszcze raz i znowu się przyznali, a ci drudzy zrobili i się nie przyznali

Ararat to też miejsce powstania pierwszego państwa Kurdów. Nie istniało zbyt długo i oczywiście zostało krwawo zlikwidowane, głównie za pomocą bombardujących samolotów

Kilkanaście lat później powstało drugie państwo kurdyjskie, czyli Republika Mahabadzka, ale nie obejmowało masywu Araratu, ale miało przynajmniej na niego ładny widok. Republika Mahabadzka powstała, bo niektórzy Kurdowie żywili nadzieję, że świat po drugiej wojnie będzie lepszy i pozwoli Kurdom na posiadanie małego skrawka niewiele wartej ziemi. Ale to że jest niewiele warta, nie oznacza, że można sobie ot tak powołać państwo. Kurdowie rozgościli się pomiędzy Rosją a Zachodem uznawszy, że takie położenie przyniesie im szczęście i że ktoś przejmie się ich losem. Oczywiście nikt nie przejął się ich losem i jak już Rosjanie dogadali się z Zachodem w sprawach podziału, co kto bierze, Kurdowie zostali zostawieni przez Rosjan. Przywódca Kurdów miał niewiele wyjść i wolał poddać i poświęcić siebie, niż kontynuować walkę z siłami irańskimi. Poświęcenie siebie oznaczało, że gdy się poddał, został osądzony, skazany i powieszony. Razem z nim powieszono jego brata, żeby było im raźniej. Nie zapomniano też o dalszej rodzinie. Spalono też książki, żeby słuch o Kurdach poszedł z dymem.

Rzeź Ormian miała miejsce tak mniej więcej sto lat temu. Jej dalekosiężnym efektem jest między innymi postać malarza Rabo Karabekiana. Jest nim też zespół System of a Down. System of a Down nagrał utwór „Holy Mountains”. Świętą górą (Świętymi górami) jest oczywiście Ararat (a właściwie dwa jego szczyty: Mały i Wielki).

Powieszony przywódca Republiki Mahabadzkiej nazywał się Muhammad Qazi. Egzekucję wykonano w stolicy republiki: Mahabadzie, a dokładnie na głównym placu Mahabadu: Chahar Cheragh. 


piątek, 22 stycznia 2016

Głębokie kopanie w poszukiwaniu grzybów, Paula Gauguina, Jacquesa Brela, natchnienia i Wojownika Tęczy

Kopać. Czasami dobrze jest sobie pokopać. Nie to, że od razu kogoś, zwierzę czy przystanek autobusowy. Bardziej łopata i dołek, w którym można zasadzić pietruszkę albo świerk, albo wylać fundamenty, albo wyłożyć torami i usprawnić miejską komunikację, albo wydobyć węgiel, dzięki czemu zamiast spoczywać pod ziemią może wzbogacić krajobraz o malownicze górki, gotowe przyjąć saneczkarzy, gdy tylko spadnie śnieg. Niektórzy chcą jednak kopać głębiej i ja to rozumiem. Zasada życiowa mówiąca, że głębiej, wyżej, dalej, szybciej, więcej i mocniej w przeciwieństwie do płyciej, niżej, bliżej, mniej i słabiej jest podstawą naszego szczęścia, pozytywnych emocji, pamięci i rozkoszy. Można mnożyć Ilustrujące i pouczające przykłady albo włączyć dowolny kanał sportowy. Jedną z konkurencji, których nie można obejrzeć na żadnym kanale sportowym jest konkurencja w kopaniu dołków. W pewnym momencie porzuca się jednak łopaty a chwyta za świdry. W tej konkurencji prowadzą Rosjanie, którzy doświdrowali się do głębokości ponad dwunastu kilometrów. Dwadzieścia lat świdrowali, aby tę dziurę o średnicy mniej więcej dwudziestu centymetrów przykryć metalową czapką i zaśrubować kilkunastoma śrubami, a całą instalację zostawić na pastwę wichrów Półwyspu Kolskiego. Wcale im się nie dziwię, w końcu tenże półwysep nie dość, że zimny, deszczowy, śnieżny to jeszcze jest jednym wielkim nuklearnym śmietnikiem, na którym renifery pożerają trawę wśród resztek podwodnych okrętów i ich reaktorów.

Niewątpliwie odwiert SG-3 jest wielkim sukcesem ludzkości i pokazuje jej wspaniałą drogę do poznania prawdy o matce Ziemi. Wystarczy pobawić się trochę w matematykę, w dzielenie i mnożenie, aby uzmysłowić sobie jak wiele osiągnęliśmy. Oto i owa zabawa. Gdybyśmy zrobili globus o średnicy jednego metra, to, uwzględniając skalę, na półwyspie Kolskim jest dziura o głębokości jednego milimetra. W tej skali Himalaje dałoby się wyczuć pod palcami (0,6 mm), może nawet Tatry (prawie 0,2 mm), gdy ktoś ma czuły dotyk, ale myślę, że górami Świętokrzyskimi byłby problem (0,05 mm). W tym układzie, gdyby zgromadzić całą ziemską wodę (całą, calutką, oceany, jeziora, rzeki, chmury, morza i studnie, parę wodną, akwaria, święte źródełka i to wszystko co pod powierzchnią to wtedy na naszej pomniejszonej Ziemi byłoby tak z milimetr wody. Można by polizać. Pozostając w tym pomniejszeniu Jurij Gagarin wzniósł się na grubość palucha u nogi.

Oczywiście kopać można wszędzie. Harer w Etiopii jest tak samo dobrym miejscem do kopania, jak działka nad Bugiem. Gdyby jednak w Harerze kopać głębiej, głębiej, głębiej i jeszcze głębiej to, uwzględniając bardzo niewielką pomyłkę w pionowości kopania dokopalibyśmy się do Paula Gauguina albo Jacquesa Brela. Obaj panowie nie żyją. Gdybyśmy kopali jeszcze ze dwa metry to wydobylibyśmy się na powierzchnię we Francji i byłaby to powierzchnia Hiva Oa z widokiem na Atuonę. Następnie proponowałbym wspiąć się na Temetiu, skąd rozciąga się imponujący widok. Paul Gauguin i Jacques Brel spoczywają obok siebie, niemal ramię w ramię, chociaż wcześniej nie dane im było się poznać. Pierwszy umarł ponad ćwierć wieku zanim ten drugi się urodził. Pierwszy malował drugi śpiewał i grał, obaj spędzili ostatnie swoje lata na wyspie Hiva Oa i obaj tam spoczęli po wieczność (chociaż Brel na umieranie przeniósł się do Francji). Nie byli długowieczni. Hiva Oa to oczywiście wyspa na Ocenia Spokojnym, należąca do archipelagu Markizów, które są zamorską częścią Francji, zwaną Polinezją Francuską.

Jacques Brel, gdy dowiedział się, że ma raka rzucił śpiewy i aktorstwo, spakował się, zabrał swoich bliskich i popłynął w świat. Matka natura dała mu jeszcze kilka lat, więc kawał świata przeżeglował. Polinezja Francuska w czasie, gdy Jacques Brel po niej i w jej okolicach żeglował, była piękna. Myślę, że z powodu tego piękna Paul Gauguine tam osiadł, ale na prawdziwe piękno niestety przybył za wcześnie, a znając ograniczoności ciała, to w ogóle urodził się za wcześnie.

Piękno Polinezji Francuskiej wzięło się stąd, że Algieria uzyskała niepodległość i pomimo pewnej przychylności na francuskie upiększanie świata, nie była do końca przekonana czy to dobry pomysł, aby Francja dalej przeprowadzała swoje próby z bronią jądrową. Francji nie pozostało więc nic innego, jak znaleźć inny poligon i wybór padł właśnie na Polinezję. Po pierwsze to daleko od Europy więc potencjalny (był wtedy zwykłym „Sir William’em Hardym”), ale już pływający Rainbow Warrior miał kawał drogi. Po drugie są tam piękne palmy i girlandy kwiatów. Po trzecie Tahitianki słynęły ze swej seksualnej otwartości, która była pożądana i podejrzana. Po czwarte wody tam były błękitne. Francuzi tak się rozpędzili, że przez trzydzieści lat utrzymali średnią liczbę detonacji jądrowych na poziomie jedna na dwa miesiące. I właśnie zbliżamy się do dwudziestej rocznicy ostatniego testu (ostatni test 27 stycznia 1996 roku). Od 1966 do 1974 roku zdetonowali tam łącznie kilkadziesiąt bomb o sumarycznej sile siedemset razy większej niż bomba zrzucona na Hiroszimę. Wybuch jądrowy to fascynujący widok, wciągający, hipnotyzujący.

Może kiedyś Brel wspiął się na Temetiu, usiadł na szczycie i spojrzał na południe szukając natchnienia, i natchnienie pojawiło się za sprawą wspaniałego zastosowania tego fascynującego swoją prostotą wzoru, który liczy już ponad sto lat, a który zawdzięczamy Albertowi Einsteinowi.

Może dlatego Marlon Brando tak hipnotyzująco zagrał w „Czasie Apokalipsy”; gdy francuskie wojsko bawiło się swoimi zabawkami on bawił się z Polinezyjką Francuską Taritą, która powiła mu nieszczęśliwe dzieci.

Załodze Rainbow Warrior widoki się jednak nie podobały więc francuscy komandosi musieli zatopić ich statek przy pomocy dwóch bardziej konwencjonalnych bomb, z których druga zabiła Fernando Pereira, który miał trzydzieści pięć lat i pecha. Rząd francuski nie przyznał się do winy, ale nowozelandzka policja złapała dwóch zamachowców, trzech złapała australijska policja, ale ich zwolniła. Gdy ich zwolniła popłynęli dalej jachtem, przeskoczyli do okrętu podwodnego i wrócili szczęśliwie do Francji. Jacht zatopili. Jacht nazywał się Ouvéa w nawiązaniu do wyspy Ouvéa, które też należy do Francji. Jacht zatopili, żeby pokazać co się stanie z wyspą Ouvéa, gdy poziom oceanów się podniesie. Nie byli mocni z geografii, bo najwyższy szczyt Ouvéa ma 42 metry, a nikt nie przedstawia scenariuszy, w którym ocean podniesie się o 42 metry. Francja nie przyznała się ale przegrała sprawę i zapłaciła Greenpeace osiem milionów dolarów i jeszcze sześć i pół Nowej Zelandii (zanim zapłacili to Nową Zelandię straszyli) w zamian za zwolnienie jej dwóch agentów, którzy mieli odbyć karę na atolu Hao (francuskim). Mieli tam raczej dobre warunki i byczyli się tam przez ponad dwa lata. Żeby pobyt był jeszcze milszy jednemu agentowi, który był agentką przysłano z Francji męża, aby mogli płodzić nowe agenciątka. Po zwolnieniu zostali awansowani. W sumie działali zgodnie z rozkazem, a słuch o tym, kto wpadł na pomysł z zatopieniem Tęczowego Wojownika (Wojownika Tęczy), dawno zaginął. Osiem milionów dolarów to kupa kasy, za którą Greenpeace kupiła drugiego Wojownika, który wcześniej był  Kaszmirem. Jego nikt nie zatopił ale przemienił w nawodny szpital u brzegów Bangladeszu. Teraz nazywa się Rongdhonu, co można przetłumaczyć (z języka Bengali) jako Tęcza.

Polscy miejscowi komandosi z glutem wiszącym u nosa też walczyli z Tęczą. Nie przypłynął po nich żaden okręt podwodny i nikt nie zapłacił za nich ani centa. Siedem razy podpalali Tęczę.

sobota, 16 stycznia 2016

Naukowe drogi na skróty czyli dryfująca Róża Luksemburg i rolnik szukający dinozaura

Z  wcześniejszych wpisów wynika, że Charlotte Wegener była córką Alfreda i wyszła za mąż za Heinricha Harrera, który tylko raz włożył mundur SS. Włożył go wtedy, gdy jego teść od kilku lat był człekopodobną bryłą lodu. Gdy AW zamarzał, jego teoria, której nie mógł zbyt dobrze uzasadnić, właśnie osiągała pełnoletniość, ale dopiero gdy osiągnęła czterdziestkę, zaczęto ją poważnie traktować. Tak to bywa w życiu teorii i nie tylko.

Wygląda to mniej więcej tak: skorupa ziemska składa się z płyt. Pod płytami buzuje magma i napędza płyty. Płyty się spotykają i jest to spotkanie burzliwe. Nie pozostaje im nic innego jak się wypiętrzyć i stworzyć góry. Może się jednak przy okazji jedna schować pod drugą co zaowocuje dołkiem. Przy okazji mamy takie różne spektakularne wydarzenia, jak fajerwerki, rzeki lawy, znikające i pojawiające się wyspy, potężne fale i mnóstwo śmierci. Zakładam, że to właśnie Wegener jest temu winny.

To właśnie przez Alfreda Wegenera w dniu 15 stycznia 1944 roku w argentyńskim San Juan całkiem niedaleko od Andów zadrżała ziemia i zabiła około dziesięciu tysięcy ludzi, przy okazji niszcząc większość zabudowań miasta. Gdy miasto jest zburzone można zacząć je odbudowywać. Uczynić je piękniejszym, jego budynki masywniejszymi, jego ulice szerszymi, jego parki zieleńszymi, ludzi piękniejszymi i szczęśliwszymi. Tak też zrobiono.

Niektóre miasta, mają tak nieszczęśliwe położenie, że aby stać się piękniejszymi potrzebują ludzkiej ręki.

San Juan miało to szczęście, że matka natura, w oparciu o dryf załatwiła sprawę. San Juan jest teraz pięknym i nowoczesnym miastem a produkty okolicznych winnic można konsumować jak świat długi i szeroki, za wyjątkiem tych miejsc, gdzie nie można konsumować wina. A właśnie dziś (a właściwie w dniu, w którym zacząłem pisać o San Juan w Argentynie) obchodzimy siedemdziesiątą drugą rocznicę trzęsienia ziemi w San Juan. Gdy miało ono miejsce większość świata nie za bardzo się tym przejęła, po pierwsze dlatego, że nie było tam turystów, a po drugie pewnie dlatego, że obchodzono dwudziestą piątą rocznicę gwałtownej śmierci Róży Luksemburg, która urodziła się w Zamościu a zginęła w Berlinie. Oczywiście zanim została zamordowana była torturowana, bo tak się jakoś zdarza, że kilka miesięcy po wojnie łatwo o tortury. Nieżywą wrzucono do Landwehrkanal, w którym dryfowała przez kilka miesięcy. Kiedyś duch Róży Luksemburg pojawiał się i błąkał, ale teraz jest ostro passé (przynajmniej w szeroko rozumianym „tutaj”). Pewnie dlatego, że była Żydówką.

San Juan jest stolicą prowincji San Juan, więc przez San Juan (miasto) musiał przejeżdżać Osvaldo Reig, który nie podobał się władzy, więc nie skończył studiów, ale i tak robił swoje i został profesorem omijając po drodze tytuł magistra. Zdarzało się, że miejscowe władze go nie lubiły i było to uczucie odwzajemnione, więc drogi władzy i Osvalda Reiga często musiały się rozchodzić, co ułatwiało podróże. Na szczęście był tak dobry w grzebaniu w kamieniach i wyciąganiu wniosków z kamieni i grzebania, że tam, gdzie władza nie przykładała zbyt wielkiej wagi do tych, którzy grzebią w kamieniach, a przy okazji mają czelność mieć poglądy, był przyjmowany chętnie i mógł zajmować tym na czym się znał. To w okolicy San Juan spotkał rolnika, który też lubił grzebać w kamieniach. Ten rolnik przekazał O. Reigowi skamieniałe szczątki biegającego po okolicznych dzisiejszych winnicach dinozaura. Te skamieniałe szczątki mogły się tam pojawić tylko dlatego, że Wegenerowski dryf wypiętrzający spowodował, że to co było głęboko pod ziemią pojawiało się na powierzchni umożliwiając wspomnianemu rolnikowi ich odnalezienie.

Rolnik oprócz poszukiwań i znajdywań interesujących kamieni zajmował się rolnictwem, bo inaczej nie mógłby być rolnikiem. Rolnictwo w okolicy San Juan ma bardzo długą tradycję, ale Hiszpanie znacznie ją unowocześnili, wprowadzając encomienda’ę (którą wprowadzili zresztą niemal w całej hiszpańskojęzycznej Ameryce Południowej) , polegającym na tym, że należy im płacić za to, że się pojawili. Hiszpanie pojawili się i doszli do wniosku, że tych, którzy tam żyją należy zmusić do tego, żeby chcieli być chronieni przez Hiszpanów. Oczywiście nie można kogoś chronić za darmo. Doszli też do wniosku, że należy Indian zmusić do tego, żeby  chcieli poznać nową religię. Ale przecież zapoznawanie kogoś z nową religią nie jest tanie. Skoro już są chronieni i mogą poznawać nową religię to muszą za to płacić, bo nic nie jest za darmo, a że nie mieli pieniędzy to musieli odpracowywać swoje zachcianki. To jest doskonały przykład, który ilustruje, jak zachcianki mogą uczynić niewolnikiem tego, kto im ulega.

Przekazane przez rolnika szczątki, Osvaldo Reig poskładał i opisał. Tak w nauce zaistniał nowy gatunek wymarłego ponad dwieście milionów lat wcześniej dinozaura. Nazwał go Herrerazaur na cześć Victorino Herrera, rolnika, który te szczątki odnalazł. Na zdjęciu Victorino wygląda sympatycznie. Sympatycznie wygląda też jego żona. Sympatycznie wygląda też ich (jak mniemam) pies. Nic więcej nie wiem o Victorino Herrerze.

środa, 6 stycznia 2016

Panna młoda i pan młody. Wzajemne interakcje oparte na indyjskich tradycjach szlifierskich

Każdy szanujący się przyszły i potencjalny pan młody zaciąga kredyt, pożycza od mamusi i tatusia, przyjaciela i siostry, sąsiada i kochanki gotówkę po to, żeby kupić kawałek szlachetnego metalu z jedną albo kilkoma bryłkami węgla. Oczywiście nie jest to zwykły kawałek węgla. Chociaż zwykły kawałek węgla, nawet kamiennego, odpowiednio potraktowany lakierem i palcami jubilera też potrafi wyglądać przyjemnie dla oka. Ten niezwykły kawałek węgla to oczywiście diament a właściwie ładnie oszlifowany diament. Dobrze by było, żeby był tak ładnie oszlifowany, aby można go nazwać brylantem. Diament, w więc i brylant ma wiele ciekawych właściwości, z których najbardziej znana jest jego niezwykła twardość. Diamenty są rzadkie i dlatego są drogie. Inne kamienie prawdziwe czy sztuczne mogą być równi ładne, ale nie są rzadkie wiec są tanie. Dla większości śmiertelników odróżnienie diamentów od nie diamentów udających diamenty to trudne zadanie, szczególnie uwzględniając to, ze mają do czynienia z kamieniami wielkości ziarnka piasku. Takie są oczywiście tańsze i na takie mama i tata, bank i siostra mogą pożyczyć pieniądze, żeby przyszły i potencjalny pan młody mógł dać kawałek szlachetnego metalu z kawałkiem tego cudownego kawałka węgla, przyszłej i potencjalnej pannie młodej.

Są oczywiście także duże diamenty, na które większości z siedmiu miliardów obywateli planety nigdy nie będzie stać, nawet jakby zrzucaliby się milionosobowych grupach składkowych. Te największe można znaleźć w brytyjskich insygniach królewskich i wcale nie zostały wypłukane z Tamizy, a wydobyte w obecnych Indiach czy obecnej Republice Południowej Afryki, które, gdy te ogromniaste diamenty ujrzały światło dzienne były koloniami brytyjskimi, dzięki czemu są teraz brytyjskie a nie indyjskie czy południowo afrykańskie.

Gdy diamenty są odpowiednio małe to stosuje się je w przemyśle do produkcji twardych narzędzi. Najwięcej takich diamentów wydobywa się w Demokratycznej Republice Konga (DRK). DRK jest jednym z najbiedniejszych państw świata. Te większe diamenty wydobywało się RPA i w Indiach (swego czasu Indie były jedynym dostarczycielem diamentów). W Indiach też diamenty się szlifuje. Jest niemal pewne, że pan młody (przyszły i potencjalny) wręczając kawałek szlachetnego metalu z kawałkiem szlachetnej odmiany węgla pannie młodej (przyszłej i potencjalnej), wręcza coś, co przeszło, przez miasto Surat w Indiach, gdzie szlifierze diamentów szlifują diamenty.
Jest też bardzo prawdopodobne, że w całym tym interesie maczało znane na całym świecie przedsiębiorstwo – De Beers. Firmie De Beers i wielu podobnym firmom można wiele zarzucić: że krwawe diamenty, że kopalnie niebezpieczne, że konflikty są na rękę, że płace niskie, a socjał byle jaki, że autochtoni musieli wypierdalać, gdy pod ziemią schowały się diamenty. A jak nie chcieli wypierdalać to mieli karę. Diamenty są drogie, wiec żeby były tańsze, muszą być tańsze u samego źródła, żeby mogły być droższe na samym końcu. Nazwijmy to marżą. Nie ulega wątpliwości, że większość panien młodych z lat dziewięćdziesiątych, nosi lub nosiła na palcu coś, co po drodze od kopalni do paluszka uśmierciło kilka osób. Tylko czy za to odpowiedzialna jest panna młoda (przeszła i potencjalna) czy pan młody (przeszły i potencjalny)? Chodzą słychy, że teraz jest lepiej, że nie kilka, że nie zawsze, że co najwyżej jedną osobę, albo statystycznie jedną trzecią, że już górnicy dostają wodę w pracy i mają płatny jednodniowy urlop. Albo jakoś podobnie. Jest lepiej. Pozytywna zmiana.

De Beers (i wiele podobnych firm) jest firmą z wieloma tradycjami. O większości z tych tradycji lepiej nie rozpowiadać podczas kawy i ciasteczka w błysku brylantowego ognia. Firmę założył Cecil John Rhodes, który jak łatwo się domyślić nie żyje. Cecil jest znany z tego, ze nie mogąc opędzić się od Katarzyny Radziwiłłowej wybrał zawał. Myślę, że zamiast Katarzyny wolałby jej byłego męża Adama, ale nie mógł tego powiedzieć oficjalnie, bo to nie przystoi dziewiętnastowiecznemu dżentelmenowi w Anglii, spędzającemu czasu w Afryce, na budowie potęgi własnej i swojej macierzy. Cecil był niemal rówieśnikiem Oscara Wilda, który musiał przez dwa lata zapieprzać w więzieniu, za to, że od czasu do czasu miał ochotę na faceta a nie kobietę. Takie czasy. Cecil był jednak zbyt poważnym dżentelmenem, żeby pozwolić sobie na zapieprzanie w więzieniu, a poza tym miał w końcu swoje kopalnie diamentów, a to jednak ważny argument w procesie sądowym. Miał też wizję: chciał, żeby Wielka Brytania była tak wielka, żeby można było nie opuszczając Wielkiej Brytanii przejechać na hulajnodze z Kapsztadu do Kairu. Prawie się udało. Pewnie by się udało, gdyby nie podstępny opór tych, którzy uznali, że jazda na hulajnodze z Kapsztadu do Kairu albo z Kairu do Kapsztadu, jest całkowicie pozbawiona sensu. I tak piękna wizja kończy się obozami koncentracyjnymi, które Anglicy wprowadzili do użytku, ale nie opatentowali. Gdyby opatentowali to wiek XX mógłby potoczyć się zupełnie inaczej, a nawet jeśli potoczyłby się tak jak się potoczył to przynajmniej Korona Brytyjska mogłaby na tym coś zarobić.

Cecil był tak ważny w okolicy, że okolice zostały nazwane na jego część Rodezją. Oczywiście okolice zanim stały się Rodezją (a właściwie Rodezjami: Północną i Południową) musiały być opróżnione z tych, którzy nie chcieli mieszkać w Rodezji. Później, gdy już Brytyjczycy wydobyli największe diamenty postanowili jednak opuścić te okolice i tak Rodezje zamieniły się w Zambię i Zimbabwe. Próbując budować wielkie połączenie Kapsztad – Kair po drodze walcząc z Burami, którzy sami będąc potomkami całej europejskiej menażerii (głownie jednak holenderskiej) czuli się jak u siebie w domu, Anglicy pod wodzą Cecila Rhodesa zbudowali fort, który nazwali Salisbury, na cześć premiera Wielkiej Brytanii. Fort ten rozrósł się i stał się stolicą Rodezji, przemianowanej na Zimbabwe – Rodezji, która zmieniła nazwę na Zimbabwe i w końcu na początku lat osiemdziesiątych zmienił swoją nazwę na Harare.