Gdy zaczynam pisać ten wpis (zastanawiałem się, co
czy taki początek brzmi okropnie, czy bardzo okropnie; odpowiedź: bardzo
okropnie; „bardzo okropnie” brzmi za to tylko okropnie) jest 3 marca 2016 roku.
Jestem tym trochę zniesmaczony, bo powinien być 14 lutego. Gdzieś umknęło tyle
dni. Gwoli ścisłości to mógłby być 20 lutego, bo 20 lutego, chciałem napisać o
14 lutego. Wszystko przez Harper Lee, która zmarła, podobnie jak zmarł U. Eco,
czym oboje popsuli mi szyki, związane z chęcią napisania o kimś, kto zmarł
śmiercią pechową i tragiczną ponad dwieście lat temu, a którego nazwisko jest
powszechnie znane, czyli o Jamesie Cooku. Na moje szczęście i nieszczęście 14
lutego niesie za sobą tyle interesujących treści, że James Cook może gdzieś
utonąć w powodzi 14 lutowych inspiracji. Innymi słowy, pomimo tego, że dziś
jest 3 marca, zapowiada się wieloodcinkowy, retrospektywny wpis o 14 lutego.
Zacznijmy od niemal początku. Albo ja
zacznę. James Cook trzepnął trzy żeglarskie wyprawy. Podczas trzeciej zginął.
Po drodze spłodził też szóstkę dzieci z Elżbietą, która chyba nie miała
wesołego życia. Będąc chamem i prostakiem i patrząc na obraz przedstawiający
żonę Cooka, wcale nie dziwię się, że tak chętnie garnął się do pływania po
morzach i oceanach. Szczególnie uwzględniając odmienne koncepcje seksualności,
nagości i związków międzyludzkich, które panoszyły się niesłusznie na lądach,
które James Cook odkrywał. We wcześniejszym zdaniu wyraźnie napisałem, że na
lądach pewne rzeczy się panoszyły, a w sumie nie mogłyby się panoszyć, gdyby
nie było tam tych, wśród których wszelkie stosunki i koncepcje mogą się
panoszyć. Można oczywiście założyć, że J.C. wraz ze swoją załogą dopływał do
wysp i innych lądów zamieszkałych przez platońskie idee. Wtedy miałoby większy
sens słowo odkrywać, ale myślę, że załoga (i pewnie sam J.C.) bzykająca panie z
Tahiti mieliby odmienne zdanie. Oczywiście wyższość bzykania pań z Tahiti nad
bzykaniem platońskich idei jest dyskusyjna. Niemniej to pierwsze zdobywa tę
przewagę, że panie z Tahiti mogą bzykać marynarzy, więc możemy mieć tu relację
dwustronną. W przypadku idei platońskich nie wiadomo, czy byłyby zainteresowane
bzykaniem marynarzy i odwrotnie. Innymi słowy mogłoby nie dojść do żadnych
stosunków, co może nie jest wielką tragedią dla idei, i pewnie dla marynarzy
także, ale niewątpliwie jest stratą dla ludzkości.
Wracając do Cooka. Początek pierwszej wyprawy a
dzień śmierci Cooka dzieli mniej więcej jedenaście lat z czego tak równie mniej
więcej dziewięć to czas spędzony przez Cooka na morzu. Innymi słowy James i
Elizabeth nie mogli nacieszyć się życiem rodzinnym, ale mogli nacieszyć się
życiem. Przynajmniej James. W ciągu tych dziewięciu lat, oprócz mnóstwa innych
zajęć J.C. z pewnością ćwiczył swój podpis, który ewidentni został zerżnięty
przez pewną firmę z siedzibą w Atlancie, która jest znana z tego, że w
Kolumbii, w tłumieniu protestów związków zawodowych, które miały miejsce w jej
fabryce, posłużyła się bojówkami paramilitarnymi, które doprowadziły do tortur,
gróźb i oczywiście kilku przypadków śmierci. Oczywiście nie była to wina samej
firmy, tylko jej niedobrych podwykonawców. Powstaje więc pytanie, czy pijąc ten
czarny, słodki, gazowany i rozpoznawany jak świat długi i szeroki płyn, nie jesteśmy
winni tych śmierci oraz innych i całkiem licznych wątpliwych zdarzeń
towarzyszących jego produkcji. Chyba nie jesteśmy, bo w końcu niezawisły sąd
tak stwierdził.
Wracając do Cooka. Statkiem, na którym miała miejsce
pierwsza wyprawa J.C., był „HMS Endeavour”.
HMS to jak łatwo się domyślić skrót, którego rozwinięcie to: His (Or
Her) Majesty's Ship. W przypadku Cooka było to His. A to za sprawą Jerzego III,
który sikał na ciemnoczerwono, którą to właściwość zawdzięczał porfirii. Dzięki
tej chorobie możemy po pierwsze cieszyć się słonecznikami a po drugie Drakulą i
wszelkimi stworami drakulopodobnymi. Jerzy III miał więcej dzieci niż J.C..
Może dlatego, że wolał jeździć na wieś niż pływać. Można też założyć, że Cook w
trakcie swych wojaży, spłodził całe stadko mieszanych dzieciaków i wtedy
wygrałby z Jerzym. Nie ulega wątpliwości, że żona Jerzego, Zofia, wydając na
świat piętnastkę dzieciaków, czyli średnio jedno na półtora roku, była
cholernie płodna a jej (i jego) dzieci były całkiem silne, bo tylko kilkoro
zmarło w dzieciństwie, co odbiegało o przyjętej dziecięcej praktyki tamtych
czasów, czego przykładem są bachory J.C. gdyby Zofia i Jerzy żyli w naszych
czasach i w pewnym miejscu na globie, każdego miesiąca dostawaliby tak mniej
więcej pięć tysięcy złotych (ha, znowu tak mniej więcej; nie chce mi się
liczyć; dzieci umierały, kończyły osiemnastkę itd., więc nie byłoby to 7500
pięć tysięcy złotych). Ale nie żyli więc mogą tylko żałować.
„HMS Endeavour”,
zanim popłynął z Cookiem transportował węgiel. W końcu jednak trochę go przerobiono
i stał się okrętem odkrywczym. A teraz trochę liczb. Miał prawie trzydzieści
metrów długości. Miał trzy maszty, z których najwyższy sięgał trzydziestu
dziewięciu metrów. 39m!!! To był standard dla takich łodzi, ale próbuję sobie
wyobrazić tych wszystkich marynarzy, którzy wspinali się po nim, biegali po
tych wszystkich poprzecznych belkach, z których zwisały żagle. 39 m!!! To tak
mniej więcej 13, 14 pięter. To nie była zabawa dla tych z lękiem wysokości. W
każdym razie statek był wyższy niż dłuższy. Jak pewnie dało się już zauważyć
napędzany był ekologicznym paliwem: wiatrem, co było powszechne w tamtych
czasach. Na te trzydzieści metry (mówiąc o długości) władowała się prawie setka
ludzi, kilka armat, zapasy żywności i picia i to wszystko, co potrzebne jest,
żeby pożeglować w świat.
Jednym z dowodzących (3
oficer) był szesnastoletni John Gore, który miał już zaliczone opłynięcie
Ziemi. Gdy tego dokonał miał czternaście lat. Takie czasy.
Na pokład zabrał się też
niejaki James Banks, który był wygodnicki, bo wziął ze sobą kilka innych osób w
tym dwóch służących.
Załadowano żywność na
mniej więcej rok. W tym 250 baryłek piwa, 44 baryłki brandy i 17 baryłek rumu.
I wcale nie chodziło o to, że była to pijany statek (patrz wpis o Arthurze Rimbaud), ale przypominam,
że niegazowana słodka woda, po tygodniu zaczyna śmierdzieć, a tydzień później
cuchnąć. Tylko odrobina alkoholu ratuje sprawę. Powszechna praktyka w tamtych
czasach. Co prawda Kolumb preferował wino (2,5 litra na marynarza na dzień; ale
było to słabe wino), ale Kolumb to jednak zupełnie inne czasy.
Marynarze mieszkali sobie pod
pokładem, gdzie sufit osiągał prawie 140 centymetrów. Większość z nich nie
umiała pływać. To znaczy nie umiała pływać wpław, a umiała pływać na żaglowcu.
Podejrzewam, że rzadko zmieniali bieliznę (jeśli w ogóle ją mieli), brali
prysznic, prali ubrania i używali dezodorantów albo perfum. Innymi słowy pod
pokładem musiało naprawdę nieprzyjemnie pachnieć. Myślę jednak, że tam po
prostu śmierdziało jak cholera. Próbuję sobie to wyobrazić. I proponuję, żeby
wszyscy, którzy czytają te słowa także spróbowali to sobie wyobrazić. Z tym
właśnie zaczynają mi się kojarzyć odkrywanie świata: ze smrodem. Zachęcam do
wyobrażania sobie tego, bo właśnie ogłaszam koniec pierwszego odcinka wpisów z
cyklu: „14 lutego”. Ciąg dalszy nastąpi.
Koniec części I
PS. Dla tych wszystkich, którzy
czytają moje posty a nie wiedzą skąd i dlaczego się wzięły, zachęcam do
przeczytania pierwszych postów. W każdym razie jest to blog luźno powiązany z
pisaniem przeze mnie beletrystyki. Beletrystka ta przyjęła formę zbioru opowiadań i kilku powieści. Proces twórczy trwa.