sobota, 27 października 2018

Deuter, czyli krótko o reakcji termojądrowej.


Wracając do podróży kosmicznych i kończąc zabawę z węglem, benzyną, kosmiczną naftą i wodorem przerzucam się na inne źródła energii, jednocześnie zastanawiając się po co bawię się w to liczenie, skoro niewielkie poszukiwanie biblioteczne przyniosłyby mi wszystkie odpowiedzi, obliczone i wyprowadzone przez ludzi, którzy znają się na matematyce, fizyce i kosmosie. Jak już porzucam paliwa zwykłe, to przerzucam się na paliwa niezwykłe wybierając reakcję termojądrową. Jeszcze nie wiem i nie wiemy (ale pomysły są), jak przekształcić energię w kosmiczny napęd o zadowalającej sile ciągu. Ale nic to. Postęp postępuje („ku przyszłości, do której [jego beneficjenci -rh] odwróceni są tyłem, podczas gdy przed ich oczami rosną do nieba sterty gruzu” - napisałby W. Benjamin).

Zabieramy deuter (taki inny wodór) i zmuszamy go by łączył się i produkował hel. Ta piekielna reakcja wymaga temperatury (wysokiej) i ciśnienia. Prawie umiemy to już zrobić w sposób kontrolowany. Jak połączymy deuter z deuterem i otrzymamy hel to znika masa. Jak dodam masę cząsteczki deuteru do masy cząsteczki deuteru to otrzymam większą masę od masy cząsteczki helu, a ta różnica znika w postaci (mniej więcej) energii, a wszystko dzięki E=mc2.

Różnica jest niewielka: mniej niż jeden procent (0,64% jeśli nie pomyliłem się, co jest prawdopodobne). Żeby uzyskać jedną tonę helu potrzebuję 1006,4 kg deuteru (żadnych strat na boku), a to oznacza, że 6,4 kg to energia. Wystarczy teraz pomnożyć 6,4 przez kwadrat prędkości światła i włala, mamy energię jaką można uzyskać z jednej tony (z kawałeczkiem) deuteru. Czyli trochę więcej niż 5 i siedemnaście zer. A jeśli podzielę 5 i 21 zer (energia kinetyczna pojazdu) przez 5 i 17 zer to brawo, brawo 10 tys. ton deuteru załatwi nam podróż w jedną stronę bez hamowania, czyli tylko 10 razy więcej niż waga naszego pojazdu. Ale przynajmniej mieści się to w ograniczonych granicach rozsądku. To może się udać.
Oczywiście musimy zabrać więcej deuteru, żeby rozpędzić też sam deuter, ale przynajmniej nie miliony razy więcej. 

środa, 24 października 2018

Powieść, której nie napiszę (wpis zamiast kontynuacje podróży międzygwiezdnych)


Powieść, której nie napiszę.

Tak to sobie kilka lat temu wymyśliłem. Po pierwsze wziąłem ideę bezzałogowych, sterowanych z oddali samolotów, które zabijają tych złych lub mających pecha. Po drugie wziąłem gracza, który jest dobry w graniu. Po trzecie wymyśliłem, że wojsko pod przykrywką firmy produkującej gry wypuszcza grę, w której gracz lata sobie i strzela. A następnie to samo wojsko pod tą samą przykrywką organizuje turnieje w granie, w których można wygrać. Ci najlepsi wygrywają i dostają nagrody. Gra, co uwzględniając 1, 2 i 3 może mieć przełożenie na realny konflikt zbrojny. Najlepsi gracze są nieświadomymi pilotami realnych bezzałogowych samolotów, które strzelają i bombardują. Ale nasz bohater po serii zwycięstw lub przynajmniej wysokich miejsc, zaczyna podejrzewać. Nie ma pewności, wciąż nie ma pewności. Czytelnik też nie – wojsko bez przebrania pojawia się w drugiej połowie powieści (wtedy czytelnik jest pewny), ale sama wojna wcześniej. Przebranie też wcześniej. Nasz gracz jest rozdarty pomiędzy brakiem pewności a moralnym niepokojem i potrzebą zarobkowania (poza graniem nie ma zbyt wiele do zaoferowania). Plus jakieś inteligentne zakończenie idące w kierunku pesymistycznego.

Dlaczego nie napiszę tej powieści:
1. Nie znam się na grach, a chciałbym, żeby była dobrze zakorzeniona w historii gier komputerowych. Nie mam czasu ani ochoty na research.
2. Wymyśliłem powieść, ale później przeczytałem „Grę Endera”. Gra Endera jest, co prawda, inna: przede wszystkim dzieciaki wiedzą czego i po co się uczą (nie wiedzą tylko, że jedna z ich gier była realną bitwą). Nawet chciałem zadedykować moją powieść Enderowi. Ale mogłoby wyglądać to na zrzynanie. Nikt by mi nie uwierzył, że niezależnie na to wpadłem.
3. Był (jest) też taki film z czasów dinozaurów: „Gry wojenne”.
4. Był (jest) też taki szmirowaty film z czasów bardziej współczesnych: Dobre zabijanie („Good Kill”).

A ja chciałem napisać coś pomiędzy „Grą Endera”, „Dobrym zabijaniem” i „Grami wojennymi”, zanim jeszcze obejrzałem „Dobre zabijanie”, przeczytałem „Grę Endera” i przypomniałem sobie „Gry wojenne”, które obejrzałem będąc niewielkim chłopcem. Ale teraz przeczytałem i obejrzałem, więc czułbym się niezręcznie pisząc taką powieść.

Wniosek z tego taki, że moja inna książka, której nie napiszę, nie będzie zaczynała się od:

„Wiele lat później, stojąc naprzeciw plutonu egzekucyjnego, generał Antonii Maciarewicz miał przypomnieć sobie to dalekie popołudnie, kiedy ojciec zabrał go do obozu Cyganów, żeby mu pokazać lód’.

A inna:
"-To co teraz, ha?
Bytem ja, to znaczy Jaro, i trzech moich kumpli, to znaczy Mari, Marko i Adri, a Adri to znaczy po nastojaszczy Jołop, i siedzieliśmy w Barze Krowa zastanawiając się, co zrobić z tak pięknie rozpoczętym, a wieczór był chujnia mrok ziąb zima sukin kot choć suchy."

Walnąłem coś z polityki bo się to zawsze dobrze sprzedaje.



sobota, 6 października 2018

Podróże międzygwiezdne. Energia, część II. Kolejne dawki jeszcze większych liczb


Energia
Część I
Konieczne jest założenie.
Założenie: nasz statek kosmiczny będzie ważył 1000 ton, czyli milion kilogramów. Dużo, mało? Mało. Tak mniej więcej dwa duże, te z największych, zatankowane samoloty (takie jak A380). W tym milionie kilogramów musi się zmieścić załoga, silniki, źródło energii, zapasy, systemy ratunkowe, systemy podtrzymywania życia, narzędzia, komunikacja, systemy sterowania, systemy ochronne itd. itd. Wszystko to, co niezbędne, żeby kilkadziesiąt lat, kilkanaście lub kilkadziesiąt osób przeżyło. To naprawdę niewiele.
Międzynarodowa stacja kosmiczna waży trochę ponad 400 ton (a zapasy są regularnie dostarczane). Żyje na niej 6 osób. Nie jest samowystarczalna.
A nasz pojazd musi być trochę lepiej wyposażony od A380 i lepiej od międzynarodowej stacji kosmicznej. 1000 ton to naprawdę mało. Ale za to piękna okrągła liczba (nie buduję statku - jeszcze; określam problemy w budowie statku kosmicznego).
Zakładam, że mamy już nasz statek w przestrzeni kosmicznej i bum, startujemy, Przyśpieszenie na poziomie 1g czyli 10m/s2 wymaga siły 10 milionów niutonów (10 MN, 10 000 kN; a to wynika z prostego wzoru: F(siła)=m(masa)xa(przyśpieszenie).
Aby uzyskać zakładaną prędkość musimy ten ciąg utrzymywać przez 10 mln sekund (cztery miesiące).
Mija cztery miesiące i mamy docelową prędkość, która wiąże się z docelową energią kinetyczną (E=mv2/2 – w ujęciu Newtonowskim a nie Einsteinowskim). Czyli musimy pomnożyć milion (masa) przez 100 milionów (prędkość) przez 100 milionów (znowu prędkość) i podzielić przez 2. Wynik: 5 i 21 zer J (dżuli). Taką energię (a właściwie pracę) musimy włożyć w nasz pojazd, żeby rozpędzić go do zakładanej prędkości. Czy to dużo? Tak, to dużo energii. 5 i 21 zer, czyli 5 bilionów gigadżuli. Też brzmi nieźle. Ile to właściwie jest?
W programie Apollo (podczas którego podobno ludzie spacerowali po księżycu), za wynoszenie wszystkiego w kosmos odpowiedzialne były rakiety Saturn, napędzane przez pięć silników F1 (nie tych samochodowych). Jeden silnik waży ponad 8 ton. Uzyskiwał ciąg prawie 7 MN (7 000 kN), czyli nasz pojazd wymaga półtora silnika F1. Jeden potrzebuje ponad 2,5 tony paliwa (rakietowa nafta plus ciekły tlen) na sekundę. Napiszę to jeszcze raz: 2,5 tony paliwa na sekundę. Czyli my potrzebujemy mniej więcej 4 tony. 4 tony na sekundę pomnóżmy przez 10 milionów sekund (czas przyśpieszania). Wynik: 40 milionów ton. 40 tysięcy razy więcej niż masa samego pojazdu. Oczywiście w jedną stronę. Oczywiście bez hamowania. Lubię takie liczby - one nic nie mówią. Co to znaczy 40 tys. razy więcej? To znaczy, że idziesz po fajki, albo idziesz dookoła Ziemi. Mniej więcej taka różnica.
Oczywiście silnikami rakietowymi nie osiągniemy zakładanej prędkości. To był tylko taki przykład. Silnikami rakietowymi nie osiągniemy nawet promila (1/1000) zakładanej prędkości. I to nawet nie dlatego, że trudno będzie zabrać kilkadziesiąt milionów ton ciekłego tlenu, ale dlatego, że odrzut gazów w silnikach rakietowych ma zbyt małą prędkość.
Nie tędy droga.
Jeszcze jedno. Żeby nie umknęło, bo problem powróci. Jeżeli startowalibyśmy naszym pojazdem (1000 ton) z naszymi zbiornikami paliwa (40 milionów ton) to nasz cały układ ważyłby 40 milionów ton (pomijam te 1000 ton, to maleńki ułamek). Żeby tej masie nadać przyśpieszenie na poziomie g, potrzebujemy (40 milionów ton, 40 miliardów kilogramów) siły ciągu w okolicach 400 miliardów niutonów, czyli 40 tysięcy razy większej niż siły potrzebnej do przyśpieszenia samego pojazdu. Przy tych samych założeniach (tak absurdalnych, że aż nie chce się wierzyć), potrzebujemy 160 tysięcy ton paliwa na sekundę. W chwili startu. Później jest łatwiej. Czyli musimy zabrać więcej paliwa. Ale więcej paliwa to większa masa więc więcej paliwa i większa masa. I tak dalej i tak dalej. Ale w końcu te wartości się spotkają. Kiedy? Przy jakiej masie? Czy w ogóle jest sens zapisać tę funkcję i to liczyć?
Nie tędy droga.
CDN (Energia).

piątek, 28 września 2018

Wyprawa międzygwiezdna. Rozdział II - przyśpieszenie, czyli cztery miesiące.


Aby dolecieć do gwiazd (w promieniu 20 lat świetlnych*) konieczne jest pokonanie odległości, co może się udać, gdy nasz pojazd będzie poruszał się z odpowiednią prędkością.

*Rok świetlny – miara odległości – czyli odległość jaką światło w próżni pokona w ciągu roku: należy pomnożyć 300 000 km (przybliżenie prędkości światła – tyle pokonuje w sekundę) przez 3600 (sekund w godzinie) następnie przez 24 (godzin w dobie) i 365 (dni w roku). W dużym zaokrągleniu 10 bilionów kilometrów (10 i dwanaście zer).

Ale nasz pojazd nie może po prostu tak szybko się poruszać, gdyż najpierw musi się rozpędzić. Czyli musi przyśpieszać. Najlepiej by było, żeby to przyśpieszenie było równe przyśpieszeniu ziemskiemu (oznaczanym zazwyczaj mały „g”) czyli w każdej sekundzie prędkość powinna wzrastać o 10 m/s. (czyli przyśpieszenie wynosi 10m/s2). To przyśpieszenie jest o tyle przyjemne, że załatwia nam problem z grawitacją, przyśpieszając wciąż i wciąż mamy namiastkę grawitacji, której nie odróżnimy od grawitacji. A to oznacza, że nasze pokłady w naszym pojeździe będą tak skonstruowane, że głowy pasażerów będą wskazywały kierunek lotu* (górą w subiektywnym odczuciu będzie czubeczek statku).

* W większości filmów SF albo mamy obracający się torus (takie coś przypominające dętkę) czy inny walec, które siłą odśrodkową kreuje namiastkę grawitacji, albo inne rozwiązania (np. magnetyczne buty ;)), albo pasażerowie poruszają się wzdłuż statku (nawet jeśli on przyśpiesza, co wydaje mi się dziwne i niemożliwe – ale na razie wszystko to jest niemożliwe).

Wsiadamy na statek i przyspieszamy. Naszym celem jest 1/3 prędkości światła. Dlaczego tyle? Bo przy tej prędkości możemy bawić się Newtonem – efekty relatywistyczne możemy pominąć, gdyż moja zabawa jest zabawą z ciągłymi przybliżeniami. Wolałbym 2/3 prędkości światła. Ale tu już nie można pominąć tego Alberta, który wszystko skomplikował.

Naszym celem jest 1/3 prędkości światła, co pozwoli nam dolecieć do najbliższej gwiazdy w 12 lat. 1/3 prędkości światła to 100 000 km/s czyli 100 milionów metrów na sekundę. Przyśpieszenie mojego pojazdu to 10 m/s2, więc potrzeba 10 milionów sekund, żeby osiągnąć pożądaną prędkość*.

*W rzeczywistości prędkość będzie mniejsza – i tu znowu pojawia się widmo Alberta E.

10 milionów sekund, czyli jakieś cztery miesiące.
Mamy naszą prędkość, wyłączamy silniki i lecimy lotem swobodnym przez jakieś dwanaście lat (przez te 12 lat czyhają na nas życiowe problemy z nieważkością), by zacząć procedurę całkiem odwrotną: musimy zahamować. Odwracamy nasz pojazd (silnikami w kierunku docelowym, czubeczkiem w kierunku startu) albo silniki i odpalamy napęd, i hamujemy z takim samym opóźnieniem, jakie mieliśmy przyśpieszenie, co znowu wykreuje nam namiastkę grawitacji i zajmie cztery miesiące.

Jesteśmy u celu.

A co się stanie jak będziemy dalej przyśpieszać zamiast wyłączyć silniki przy 100 tys km/s? Nic wielkiego. Prędkość będzie rosła, ale czym bliżej prędkości światła tym wzrost będzie wymagał więcej i więcej energii. Ale i tak c (standardowe oznaczenie literowe prędkości światła), nie zostanie osiągnięta. Innymi słowy czym bliżej „c” tym wkład energetyczny w przyśpieszenie będzie przynosił coraz bardziej mizerne efekty. I teraz ktoś powinien zakrzyknąć: hola, hola. A co z zachowaniem energii? Co się stało z energią, którą wpompowaliśmy w przyśpieszenie a przyśpieszenia nie ma? Ta energia zamieniała się w masę. Czyli nasz pojazd coraz wolniej przyśpiesza ale staje się coraz bardziej masywny, a każde dziecko wie, że E=mc2. I tu mam zagadkę, której rozwiązania nie jestem pewien. Czy wkładając w przyśpieszenie energię, która przy małych prędkościach dawała przyśpieszenie na poziomie „g” w dużych generuje coraz mniejsze przyśpieszenia, aby w końcu spaść niemal do zera, mogę liczyć na utrzymanie zastępczej grawitacji. Wydaje mi się, że tak, ale pewności nie mam.

Problem z tym ciągłym przyśpieszaniem jest jednak bardziej poważny. Przyśpieszanie wymaga energii. Dużo energii. Bardzo dużo energii. Tak dużo, że mogą być z nią problemy. I będą. O energii będzie w następnym wpisie.

PS. I jeszcze o prędkości dodatek. Kilka sond kosmicznych zbudowanych przez człowieka opuszcza lub opuściła nasz układ i zmierza w kierunku niewiadomego. Ich prędkości nie osiągnęły 20 km/s, czyli nie osiągnęły nawet 0,00007 c (prędkości światła) a i tak swoją zawrotną prędkość zawdzięczają zabawą z grawitacją planet.
Najszybszy samolot osiąga około 1km/s.
Najszybsze sondy kosmiczne zbliżyły się (wykorzystując przyciąganie grawitacyjne Słońca) do prędkości 100km/s.

niedziela, 23 września 2018

Podróże kosmiczne - zagadnienie podstawowe - odległość. UWAGA - na początek nudy.


Problem pierwszy. Przestrzeń (odległość). Wycieczka do najbliższych gwiazd (poza Słońcem) to długa wycieczka. Tak mniej więcej: 40 000 000 000 000 km, czyli 250 tysięcy razy większa niż odległość Ziemia Słońce i 400 000 000 000 większa niż Warszawa – Radom. Czyli lecąc pasażerskim samolotem – gdyby było to możliwe (1000 km/h) – potrzebowalibyśmy trochę ponad 4 milionów lat. Innymi słowy do pokonania przestrzeni potrzebujemy prędkości. Gdybyśmy lecieli np. 100 000 km na sekundę (km/s; proponuję chwilowo zapomnieć o efektach relatywistycznych) to skrócilibyśmy podróż do raptem dwunastu lat. Tylko, że to prędkość 300 tysięcy razy większa od prędkości wspomnianego samolotu.

Oprócz tego, że 40 bilionów km to dużo (w skali człowieka), to jeszcze całkiem sporo do wyobrażenia. Mogę pobawić się w zmniejszanie i zachowanie skali. To zawsze robi wrażenie. Na przykład jesteśmy sobie kosmicznym olbrzymem i możemy chodzić po przestrzeni tak jak nam się chce, a jeden nasz krok (tu na Ziemi to 1 metr – będę zaokrąglał) to odległość stąd (czyli od mojego biurka; o cholera nie mam biurka) do księżyca. Muszę zrobić 100 milionów kroków do najbliższej gwiazdy. Znowu dużo zer. Spacer (1 krok na sekundę) trwałby trochę ponad trzy lata. Ale nie możne tak szybko spacerować bo oznaczałoby to przekroczenie prędkości granicznej, czyli prędkości światła (około 300 tys. km/s).

Podsumowując: żeby zwiedzać gwiazdy (a właściwie ich okolice) musimy
1. Mieć pojazd, który naprawdę szybo się przemieszcza, lub
2. Mieć naprawdę dużo czasu, lub
3. Zapomnieć o fizyce, lub
4. Korzystać z praw fizyki, o których nie mamy pojęcia (nawet jeśli teoretycznie je zauważamy to i tak nie mamy o nich pojęcia; wszystkie te tunele i rozmowy w bibliotece).
5. Modlić się (nie mogę sobie darować tej teologii i astronomii).

Zarys problematyki mamy – ogranicza nas odległość. W następnym (zarysy bywają nudne, ale czasami niezbędne) wpisie zaczniemy wyprawę (albo nie).

Jeszcze jedno: żeby trochę tego najbliższego kosmosu liznąć, to dobrze byłoby polecieć trochę dalej niż najbliższa gwiazda (od teraz gwiazda to gwiazda nie będąca naszym słoneczkiem). W sferze o promieniu 20 lat świetlnych znajdziemy całkiem sporo interesujących obiektów i pewnie jakiś przyjaciół albo wrogów, albo takich, którzy w ogóle nie rozumieją tych pojęć.


sobota, 22 września 2018

Z zagadnień podstawowych problemów podróży kosmicznych


Właśnie wyszła moja powieść. Kolejna jest napisana ale wymaga obróbki szlifierskiej, więc niezbędny jest czas. Ten czas wykorzystam też na pisanie kolejnej powieści (a właściwie jej skończenie; a właściwie dwóch powieści). Ale także na mały cykl wpisów z podstawowej problematyki podróży kosmicznych według RH. Tych prawdziwych podróży: do gwiazd innych niż Słońce, do planet innych niż Merkury, Wenus, Ziemia, Mars, Jowisz, Saturn, Uran, Neptun i Pluton (z tym Plutonem to nie wiadomo - podobno należy do innej kategorii), do księżyców innych niż … . A to oznacza fizykę na poziomie szkoły podstawowej (przynajmniej fizykę jaką pamiętam ze szkoły podstawowej; nie wiem, czy teraz jest fizyka w szkole podstawowej – może nie być skoro astronomia straciła swój status a teologia zyskała, to może fizyka też jest zbędna), nieprzyzwoitą liczbę zer, kilka wzorów, głupie porównania i omijanie wymysłów Alberta E. A cykl przyszedł mi do głowy, gdyż: lubię SF, chciałbym zobaczyć zwyczajność odległych światów (ale chcę w tym wypadku nie oznacza móc; chyba, że mocą wyobraźni – może realność nie być tak ciekawa jak ciekawe jest to co powstaje w ludzkich głowach; ale realność wciąż ma większą wartość), a przede wszystkim dlatego, że napisana powieść (ta wymagająca obróbki szlifierskiej) to powieść, którą (jeśli już miałbym do czegoś zaliczyć) zaliczyłbym do powieść SF. I to jeszcze kryminalnej SF. A nawet obyczajowo kryminalnej SF.

Zacznijmy od przestrzeni. Albo czasu. Albo określenia podstawowych punktów problematyki podróży kosmicznych.

Ciąg dalszy nastąpi niebawem

A teraz ten sam tekst bez zawartości nawiasów i bez samych nawiasów.

Właśnie wyszła moja powieść. Kolejna jest napisana ale wymaga obróbki szlifierskiej, więc niezbędny jest czas. Ten czas wykorzystam też na pisanie kolejnej powieści. Ale także na mały cykl wpisów z podstawowej problematyki podróży kosmicznych według RH. Tych prawdziwych: do gwiazd innych niż Słońce, do planet innych niż Merkury, Wenus, Ziemia, Mars, Jowisz, Saturn, Uran, Neptun i Pluton, do księżyców innych niż … . A to oznacza fizykę na poziomie szkoły podstawowej, nieprzyzwoitą liczbę zer, kilka wzorów, absurdalne porównania i omijanie wymysłów Alberta E. A cykl przyszedł mi do głowy, gdyż: lubię SF, chciałbym zobaczyć zwyczajność odległych światów, a przede wszystkim dlatego, że napisana powieść to powieść, którą zaliczyłbym do powieść SF. I to jeszcze kryminalnej SF. A nawet obyczajowo kryminalnej SF.

Zacznijmy od przestrzeni. Albo czasu. Albo określenia podstawowych punktów problematyki podróży kosmicznych.

Ciąg dalszy nastąpi niebawem

sobota, 11 sierpnia 2018

O jaskiniach czyli czytając ‘Księgi Jakubowe’ Olgi Tokarczuk


Czytając „Ksiegi Jakubowe” Olgi Tokarczuk zaglądam w sieć, aby sprawdzić i poszerzyć, bo moja wiedza na temat tamtych czasów i miejsc jest nikła i płytka. Historia zaczęła się w jaskini. A ta jaskinia jest całkiem nieopodal wsi Korolówka, czyli tam, gdzie prawdopodobnie urodził się bohater powieści. Tak zaczęła się snuć historia, gdyż zdarzył się tam jaskiniowy cud i wcale nie chodzi o tygrysa szablozębnego. Ludzie się bali (w powieści) tej jaskini nieopodal wsi Karolówka, pomimo jej optymistycznej nazwy: Jaskinia Optymistyczna. Co prawda nie znali jej nazwy, bo jeszcze jaskinia nie miała nazwy bo nikt nie wiedział, że niedaleko wsi jest jaskinia. Jaskinia nieopodal wsi Karolówka przyszła na świat mniej więcej dwa wieki po wydarzaniach opisywanych w powieści. Zakładam, że zanim została odkryta miejscowi mogli coś na ten temat wiedzieć, ale co oficjalne odkrycie to oficjalne odkrycie. Są pieczątki i dokumenty. W końcu to nie Indianie odkryli Amerykę a tym bardziej Aborygeni Australię.

Jaskinia Optymistyczna to duża jaskinia, jedna z największych nam znanych: 230 km korytarzy. Można się zgubić. Gdy pani Olga Tokarczuk pisze o ‘”cudzie” w jaskini korolewskiej’ wcale nie ma na myśli Jaskini Optymistycznej w okolicy wsi Korolówka tylko dwie inne jaskinie: Jaskinię Jeziorną i Jaskinię Werteba. Czyli mamy trzy, wzajemnie nieodległe jaskinie: Optymistyczną tuż obok Korolówki, Jeziorną tuż obok wsi Strzałkowice oraz Werteba niedaleko wsi Bilcze Złote. Mając rower i jeden dzień można odwiedzić wszystkie.

I teraz przenosimy się na inny kontynent, ten, którego nie odkryli Indianie. Mieszkał tam Christos Nicola, który lubił nurkować i zwiedzać jaskinie. W swojej jaskiniowej pasji trafił do Jaskini Jeziornej i odkrył, że ktoś tam kiedyś mieszkał i wcale nie chodzi o machajrodona, ani nawet neandertalczyka, tylko zwykłą a może nawet niezwykłą grupę Żydów i nie byli to jacyś Żydzi szablozębni. Pan Nicola poświęcił długie lata aby poznać historię tej kilkudziesięcioosobowej grupy i w końcu dotarł nawet do tych, którzy w jaskini Werteba a następnie w jaskini Jeziornej przeżyli półtora roku, chroniąc się przed złymi ludźmi z karabinami, pistoletami i gazem. Niektórzy z ukrywających się nie wychodzili z jaskini przez prawie rok (344 dni), czym wygraliby olimpiadę w niewychodzeniu z jaskini, gdyby była taka konkurencja olimpijska (przy okazji ustanawiając wciąż niepobity rekord świata).

W ten oto sposób 38 osób przetrwało wojnę. Próbuję sobie wyobrazić, jak to jest siedzieć w całkowitych ciemnościach, z rzadka rozjaśnianych świeczką, wiedząc, że na zewnątrz tysiące kolegów, braci, wujków, ciotek i sióstr jest mordowanych, że uzależniony jestem od dostaw jedzenia od ludzi, którym za takie dostarczanie grozi śmierć i nie wiem kiedy to wszystko się skończy. I, kurwa, nie mogę sobie tego wyobrazić.

I film o tym nakręcono: https://www.youtube.com/watch?v=lG743iQYJho