piątek, 11 grudnia 2015

Przygody Burtona, kolonializm za wódę i dlaczego jazz może być niebezpieczny dla życia

Wszystkie drogi wyszukiwań prowadzą do Hareru. W końcu będę musiał tam pojechać, skoro wybrałem taki pseudonim. Etiopski Harer jawi się jaka naprawdę interesująca miejscowość, ale prowadzi tam tylko jedna droga. Jadąc na wschód można dojechać do Somalii a na Zachód do Addis Abeby. Do Somalii (a właściwie Somalilandu, którego nikt nie traktuje poważnie) jest zupełnie niedaleko. Niedaleko Hareru jest kilka innych miast i miasteczek o ładnych nazwach. Gdybym chciał przybrać żeński pseudonim korzystając z mapy Etiopii i okolic pewnie bym się wahał pomiędzy Dżidżigą a Hergejsą. Zamiast Hareru mogłem wybrać Erer.

Harer jest stary, święty i otoczony niskim murkiem (przynajmniej jego stara część). Gdy się ogląda zdjęcia często powtarza się motyw pana karmiącego hieny (oczywiście jak się przebrnie przez wszystkie zdjęcia zajęcy czy też królików). Mieszkańcy mówią na swoje miasto Gey, co niby ma znaczyć Miasto, ale śmiem w to wątpić i nie wiem w jakim języku i nie chcę mi się tego szukać. Pewnie Richard Francis Burton znałby odpowiedź. Ale z jednej strony głupio pytać o takie rzeczy a z drugiej R.F. Burton nie żyje od stu dwudziestu pięciu lat. R.F. Burton pojawia się tu nieprzypadkowo. Był pierwszym Europejczykiem (przynajmniej pierwszym, o którym można coś powiedzieć), który przyjechał do Hareru .  Był też w Mekce i Medynie. Za takie rzeczy niewiernym psom groziła surowa kara. Ale Burton znał mnóstwo języków, wśród nich doskonale znał arabski więc mógł udawać kogo mu się żywnie podobało. Dodatkowo, dla większej wiarygodności, obrzezał się. Właściwie to nie wiem, czy obrzezał się sam, czy obrzezał go ktoś inny. Dotarcie do Hareru było częścią większej ekspedycji, do której Burton później dołączył. Większa ekspedycja miała odkryć źródła Nilu a w połowie dziewiętnastego wieku białych ogarnął szał odkrywania źródeł Nilu.

Harer był tylko epizodem w życiu R.F. Burtona. RFB to taki Indiana Jones, Lawrence z Arabii, Sir Robin-nie-do-końca-tak-dzielny-jak-Sir Lancelot, Jack Sparrow, Ibn Battuta, Charles Marlow, Bilbo Baggins w jednym. Innym epizodem była dyplomatyczna służba na wyspie Annobón, teraz będącej części Gwinei Równikowej a kiedyś należącej do Portugalii a później Hiszpanii. Podobnie jak w przypadku Zanzibaru tu także była mała zamianka: Portugalczycy mogli rozszerzyć swoje wpływy w Ameryce Południowej tam, gdzie zgodnie z tym jak się umówili z Hiszpanami nie mogli rozszerzać. A za to Hiszpanie dostali Annobón. Wyspa w momencie odkrycia była niezamieszkała. Właściwie to tylko mały, wielkości miasteczka, kawałek lądu, który przypadł, razem z kilkoma innymi wyspami, małej Gwinei Równikowej. Tylko kłopot. Cały obszar z górami na lądzie i kilkoma wyspami będącymi kontynuacją procesów wulkanicznych coś mi przypomina, ale nie mogę sobie uprzytomnić co. W każdym razie tak to bywa, że mała Gwinea Równikowa ma bardzo dużo wód terytorialnych, na których (a właściwie pod którymi) znalazło się sporo ropy, czyniąc GR cholernie bogatym państwem, a właściwie czyniąc cholernie bogatymi elity państwa. Czyli znowu ropa.
Annobón niemal kończy ciąg wysp zaczynających się od zatoki Ambas, na której jest malutka wysepka, z której Stefan Szolc – Rogoziński budował polski kolonializm. W końcu jednak odechciało mu się i oddał cały ten polski kolonialny kram Anglikom. Tę małą wysepkę kupił posługując się międzynarodową walutą wymienną w postaci alkoholu. Gdyby kontynuował swoje wędrówki zamiast wracać do Paryża może by nie wpadł pod koła paryskiej komunikacji publicznej i przeżyłby więcej niż trzydzieści pięć lat. A może by umarł na malarię. W wyścigu, kto pierwszy zdobędzie górę Kamerun, Burton wyprzedził Szolc – Rogozińskiego o dwadzieścia trzy lata. Szolc – Rogoziński zdobył górę Kamerun dokładnie 131 lat temu (12 grudnia 1884 roku).

RFB zmarł 20 października 1890 roku dokładnie w tym dniu, w którym urodził się jeden z prekursorów Jazzu Jelly Roll Morton, który przewodził zespołowi o nazwie Red Hot Peppers. Brakowało tylko chili i można by było wciągać heroinę. Gdy Morton został podziugany  pobliski szpital wyrzucił go za drzwi. Mieli chyba zasadę, że nie opatrują ran muzykom jazzowym.

poniedziałek, 7 grudnia 2015

O tym, co ma wspólnego Freddie Mercury z umowami kupna-sprzedaży

Zupełnie niezauważenie przeminęła dwudziesta czwarta rocznica śmierci (24 listopada 1991 roku) Freddiego Mercury’ego. Nie było świeczek, salw honorowych, spotkania wspominkowego u prezydenta, kazań w kościołach, meczetach i synagogach. Nawet  kwiatów na ulicach nie było. Rozgłośnie radiowe trochę jednak pamiętały.

Farrokh Bulsara, czyli przyszły Freddie Mercury, urodził się na Zanzibarze, obecnie będącej częścią Tanzanii, a kiedyś, Sułtanatem pod protekcją Wielką Brytanii. Freddie urodził się w rodzinie pochodzącej z Indii i będącej zaratusztrianami, czyli czcicielami ognia. Niewielu już zaratusztrian pozostało na naszym globie. Mogą się szczycić swoją monoteistycznością i śmiało twierdzić, że Abraham, Jezus i Mahomet tylko zerżnęli ich pomysł. Nie jest to do końca takie pewne, może sam Zaratusztra zerżnął od niewiadomo czego, albo wszyscy zżynali od wszystkich. Jak już tak wszyscy chcą być fundamentalistami to może należy powrócić do fundamentu fundamentów i zacząć czcić Ahura Mazdę, zwłoki pozostawiać do zjedzenia ptakom w wysokich wieżach (np. na wieża Eiffla, PKiN, WTC) i dokładać drewna do świętych ogni i raz na kilka lat pielgrzymować do Czak Czaku żeby rozpalić największe ognisko z największych ognisk?

Zanzibar był protektoratem brytyjskim, bo Brytyjczycy chcieli mieć Zanzibar, żeby kontrolować drogę do swojej indyjskiej perły. Zanzibar był pod kontrolą Sułtana Omanu, więc Brytyjczycy naciskali Sułtana, żeby ukrócił na własnych terytoriach handel niewolnikami, a centrum tego handlu mieściło się na Zanzibarze. Żeby sprawa była jasna drugim centrum w okolicy (okolicy szeroko rozumianej) było oczywiście miasto Harer. Od tego się zaczęło a skończyło, że Zanzibar stał się brytyjski. Tuż za morzem usadowili się Niemcy, którzy nie omieszkali rościć sobie prawa do Zanzibaru. Żeby oczyścić sytuację nasi dzielni Europejczycy, wymyślili, żeby się pozamieniać ziemiami, które do nich nie należały, co było świetnym pomysłem. Niemcom dostało się uznanie terenów dzisiejszej Namibii, którą i tak już okupowały, ale dodatkowo dostały coś co się nazywa Caprivi od nazwiska niemieckiego kanclerza z pięknym wąsem, a jest wąskim pasem lądu wcinającym się z Namibii prawie do Zimbabwe. Gdyby pociągnęli jeszcze ze trzy kilometry (a pociągnęli 450) to dzisiaj Namibia graniczyłaby z Zimbabwe. Wielka szkoda. Dzięki temu Namibia wygląda dzisiaj trochę niepoważnie, ale z drugiej strony ma dostęp do Zambezi. Niemcom dostała się także mała wysepka Helgoland. Brytyjczycy o tym pamiętali, więc podczas II wojny światowej ją porządnie zbombardowali, a później założyli na wyspie poligon bombowy. W końcu jednak wyspa wróciła do Niemiec. Sto lat wcześniej zmarł tam naczelny dowódca powstania listopadowego. Zmarł w podobnych okolicznościach do Josefa Mengele. Utonął.
 
Niemcom dostała się Namibia, którą nabywali po kawałku drogą kupna, w którym sprzedający musiał sprzedać, bo inaczej tracił życie. Na terenie Namibii Niemcy ostro przygotowywali się do drugiej wojny światowej, jeszcze zanim wybuchła pierwsza. Sprzedający doszli do wniosku, że umowa sprzedaży z karabinem przystawionym do czoła, wcale nie jest umową sprzedaży. Niemcy pokazali jednak paragon i tak wszystko ładnie zorganizowali, że sprzedający musieli pójść na pustynię i umierać z pragnienia i głodu. Kupujący strzelali do każdego kto był czarny (niezależnie od płci i wieku) i zbliżał się do studni, rzeki, stawiku czy jeziora. Pilnującymi wody były oddziały o wdzięcznej nazwie Schutztruppe (nie mylić z Einsatzgruppen; te były trochę później). Dowodzący wyraźnie napisał, że każdy czarny z bronią czy bez, niezależnie czy mężczyzna czy kobieta, dziecko czy starzec, który znajdzie się na niemieckim terenie, zostanie zabity. Część Czarnych znalazła się w obozach koncentracyjnych. Tam robiono pierwsze przymiarki do późniejszych prac Jozefa Mengele. Jednym z pracujących tam był młody naukowiec Eugen Fisher, który później wykształcił niejakiego Otmara von Verschuer, u którego doktorat pisał wspomniany Josef. Wszyscy oczywiście należeli do NSDAP. W Namibii eksperymentowano podobnie, jak czterdzieści lat później, ale na mniejszą skalę. Żeby udowodnić, że Niemcy są bardziej zajebiści od Czarnych, z Namibii wysyłano głowy. Ostatnia wróciła do Namibii (gdzie została pogrzebana) w 2014 roku.
 
Żeby sprawa była jasna: sprzedającymi, głodującymi i umierającymi z pragnienia było plemię Herero, a tym, który uznał, że taka umowa kupna sprzedaży jest gówno warta, był niejaki Samuel Maharero. 

niedziela, 6 grudnia 2015

O kawie i żanecie

Zagadka, przed którą stanąłem, znalazła rozwiązanie. W jednym z poprzednich wpisów nie wiedziałem dlaczego malgaski może mieć coś wspólnego z jednym z języków Borneo. Niezbyt intensywne poszukiwania przyniosły prostą odpowiedź: Madagaskar został zasiedlony między innymi przez przybyszów z Borneo. Odpowiedź jest prosta, ale gdy się spojrzy na mapę i przypomni sobie, że kiedy miało to miejsce, to już nie było latających smoków i jeszcze nie było łodzi motorowych to podróż Borneo-Madagaskar wydaje się trochę uciążliwa i ryzykowna. I jak miało w ogóle wyglądać? Siedzieli sobie na Borneo, popatrzyli na mapę (których podobno wtedy jeszcze nie było) i postanowili gdzieś popłynąć? Może Nowa Gwinea? Eeee, nie, tak blisko. To może Cejlon? Eeee, nie taka mała. Może Grenlandia? Eee, nie, taka zimna. To może Madagaskar? No, w sumie, czemu nie. Niech będzie Madagaskar.

Trochę na tym stracili. Mieszkali na trzeciej pod względem powierzchni wyspie na świecie a przenieśli się na czwartą. 

Wracając do kawy. Oczywistość Brazylia jako największego producenta kawy jest oczywista. Ale Wietnam? To mogło być zaskoczenie. W czołówce jest też Indonezja (3-4 miejsce). Madagaskar też produkuje kawę, ale już nie tak dużo. Indonezja jest producentem kawy zwanej kopi luwak. Kopi od kawy, luwak od luwaka czyli civety czyli łaskuna palmowego czyli łaskuna muzanga czyli grogowego kota. Sympatycznego zwierzaka, który łazi po drzewach i zjada wszystko łącznie z kawą. Trochę ją trawi i wydala tradycyjną metodą. Kupę się zbiera, odzyskuje ziarna, czyści, płucze a następnie sprzedaje, jako najdroższą kawę. Następnie w super ekstra kawiarniach serwuje się filiżankę napoju z gówna za 200 zł. No dobra, napój oczywiście ma niewiele wspólnego z gównem. W końcu gówno jest nawozem i w jakiś pośredni sposób nawet parówki są z gówna. 

Cena kopi luwak zachęca do wielu różnych działań. Po pierwsze do biegania po lesie i zbierania luwakowych kup. Po drugie do dbania o luwaki, chronienia ich i głaskania. Po trzecie do szukania innych zwierząt, które przerabiałyby kawę, na jeszcze lepszą kawę. Po czwarte do kłamstwa i oszukaństwa, mieszaństwa i podrabiaństwa. Po piąte do chemicznego odtworzenia żołądka i jelit musunga. Po szóste do łapania ciwet, napychania ich ziarnami kawy i trzymania ich w klatkach, żeby nie mogły się przypadkiem ruszyć. O szóstym to powinniście pomyśleć, gdy będziecie żłopali kawę za 200 pln. Na szczęście dla luwaków najprawdopodobniej będzie podrobiona. Po trzecie znajduje ujście w słoniach, które biorą aktywny udział w produkcji kawy o nazwie Black Ivory. Black Ivory wytwarza się w Tajlandii a proces produkcyjny wymaga marnowania dużych ilości kawy, bo słonie zamiast połykać w całości, pogryzają, przeżuwają i miażdżą ziarna kawy. Trzeba je nakarmić trzydziestoma kilogramami kawy, żeby otrzymać jeden kilogram kawy gotowej do sprzedaży. No i oczywiście, to co innego znaleźć ziarno kawy w kupie zwierzaka wielkości dużego kotka, a co innego znaleźć ziarno kawy w kupie słonia. I znowu 200 pln za filiżankę.
Zabawa z kawą z kupy zaczęła się niewinnie. Holendrzy, którzy kolonizowali dzisiejszą Indonezję wprowadzili w XIX wieku system feudalny. W skrócie: każdy rolnik miał uprawiać rośliny eksportowe (w tym kawę) zamiast podatków, albo miał obowiązek odpracowywać na plantacjach należących do Holendrów. Jednym z elementów tego systemu było ograniczenie możliwości zbierania kawy na własne potrzeby przez Indonezyjczyków. Ci mieli ochotę na małą czarną z rana, więc wykombinowali tę gównianą historię z mustangiem.
Musangi należą do wiwerowatych czyli łaszowatych. Wszystkie wiwerowate wyglądają sympatycznie. Łaszowate występują także w Europie w postaci żanety zwyczajnej.
Zamiast kawy z luwaka można się napić kawy z Hareru, która jest tańsza, ma wysoko ceniony smak a proces produkcji nie wymaga zaangażowania układu trawiennego żadnego zwierzaka.

wtorek, 1 grudnia 2015

Rozważenia o endokrynologii, dżumie i kawie

Jak już wspomniałem, korzystając z translatora, dowiedziałem się że harer to w języku urdu jedwab (proszę się jednak nie uczyć słówek z moich zapisków – mogą się tu wkradać błędy). Jak wszyscy powinni wiedzieć jedwab to taki fajny materiał pozyskiwany dzięki współpracy między człowiekiem a ćmą. Ćmy mogą być pewne, że dopóki ludzie będą chcieli się stroić, to ich gatunek nie zginie. Kosztem dla tych ciem jest to, że dla przetrwania gatunku, rocznie trzysta miliardów gąsienic zawiniętych w kokon musi poświęcić swe życie. Jedwabniki morwowe tak się rozleniwiły w walce o przetrwanie, że żyją już tylko na łasce mody i nie spotyka się ich dziko latających. Samice tej ćmy gdy nadejdzie czas wypuszczają feromon zwany bombikolem, a samiec jest w stanie wyczuć bombikol gdy jedna cząsteczka feromonu przypada na trylion innych. Bombikol został odkryty przez Niemca Adolfa Butenandta w 1959 roku.

Tenże Adolf Butenandt dostał nagrodę Nobla w 1939 roku za badania nad ludzkimi hormonami. Musiał babrać się w tysiącach litrów żeńskiej uryny, żeby wyodrębnić estrogen. Nasz Adolf bawił się uryną w Gdańsku, a właściwe w Wolnym Mieście Gdańsku. W święto pracy 1936 roku został członkiem partii nazistowskiej o numerze 3716562. Trochę później Butenandt do swoich badań w obecnym instytucie Maksa Plancka potrzebował ludzkich organów. Czas uryny się skończył. Wiele wskazuje na to, że organy dostarczał mu jego kolega Josef Mengele prosto z okolic rodzinnego miasta wspomnianego już pana Dariusza Oko. Josef Mengele utonął mając prawie sześćdziesiąt osiem lat; do ostatnich dni lubił strudel jabłkowy.

Josef Mengele utopił się w okolicach miasta Santos w Brazylii. W mieście tym jest wielki port, z którego wypływają statki pełne kawy (i nie tylko kawy). Całkiem niedawno w okolicy odkryto także pokłady ropy naftowej. Jak z większości portów z Santos nie tylko się wypływa, ale do Santos się także przypływa. W 1899 do Santos przypłynęły szczury i przywiozły dżumę. Dżuma była znana od wieków, ale pałeczki dżumy od zaledwie pięciu lat. Odkrył je Alexandre Yersin, który dożył osiemdziesiątki i zmarł w miejscowości Nha Trang, w Wietnamie. Wietnamczycy raczej dobrze go wspominają, nosi tam ksywkę Pan Piąty (Mr Fifth; Ông Năm). Wietnam jest drugim producentem kawy na świecie, a pierwszym jest Brazylia. A początki upraw kawy prowadzą nas do… (napięcie, napięcie)… do miasta Harer w Etiopii.

sobota, 28 listopada 2015

Ciąg dalszy własnych znaczeń



Oprócz zajęcy (duński), a także jednego zająca (w hausa), jestem również jedwabiem (urdu). Ciekawe skąd wziął się ten zając w hausa? Może oczywiście mieć coś wspólnego z angielskim, w końcu hausa to jeden z języków Nigerii, a to była angielska kolonia (protektorat). Z drugiej strony nie wierzę, że w Nigerii (i na innych obszarach, na których mówi się językiem hausa) nie ma zającowatych (rodzina) z rzędu zajęczaków. I dlaczego zamiast harer nie ma lièvres (lub podobnie), skoro Niger było kolonią francuską. Jak próbuję odwrócić znaczenie i wpisują "zające" to otrzymuję w hausa "hares". Z kolei jeden zając to "zomo". Wpisując "zomo” w tłumaczeniu otrzymuję "królik", wpisując królik w tłumaczeniu na hausa otrzymuję "rabbit". Już gdzieś pisałem, że trudno w dzisiejszych czasach odróżnić królika od zająca. Szczególnie te na terenie Nigerii i Nigru.

Oczywiście tym sposobem zataczamy wielkie koło, gdyż znowu pojawia się nam ropa naftowa, której w Nigerii jest całkiem, całkiem sporo. W przeciwieństwie do małej Brunei  w Nigerii jest dużo więcej ludzi, więc tortu nie ma jak podzielić i tylko wisienkę można polizać, gdy się przewróci w grząskiej i tłustawej glebie delty i wpadnie w naftową kałużę z dziurawej rury. Rura jest dziurawa, żeby ropa w USA była tania. Oczywiście z tej kałuży lepiej nie nalewać sobie do baku, bo to zwykła surówka i trzeba ją najpierw zrafinować. Oczywiście rafinuje się poza Nigerią, żeby Nigeryjczycy mogli płacić więcej. Razem z ropą wydobywa się też gaz, bo często ropie towarzyszy gaz. Żeby nie bawić się w jakieś tam ochrony środowiska i inne zasrańce, albo w inwestycje mogące ten gaz zatrzymać spala się go po prostu w trakcie wydobycia (tak zwana flara; i globalnie, a też sumarycznie jest to największa flara świata). Nieźle. Najbardziej w tym podoba mi się, że z tej całej kasy korzysta 1% Nigeryjczyków, a korupcyjnie w ciągu kilkudziesięciu lat, upłynniło się kilkaset miliardów (miliardów) $. 99% może być trochę wkurwione a Boko Haram zamiast przebrzydłych terrorystów mogą jawić się jako szlachetni powstańcy.

Gdy na początku lat dziewięćdziesiątych mieszkańcy delty Nigru mieli dosyć potykania się o ropociągi i poślizgiwania się na zaropiałych ścieżkach, zaczęli odrobinę się dąsać i protestować. Jednym z najbardziej dąsających się i protestujących był Ken Saro-Wiwa. Nawet dostał za swoje dąsy dwie nagrody. Ale z nagród się nie nacieszył bo został, wraz kilkoma innymi, powieszony. Wypadałoby o tym pomyśleć tankując na stacji z muszelką. Ta firma z muszelką to w ogóle nizły gigo. Zaczynała od handlu muszlami jeszcze zanim Łukasiewicz skonstruował swoją lampę. A jak był kryzys, który nadal jest, to dostała sporo kasy, żeby była nadal. Mogła się zabezpieczyć i mieć jakieś rezerwy, w końcu zarobiła sporo po wojnie w Iraku. Ale mogła też je wydać, skoro i tak było pewne, że dostanie pomoc. Ken Sero-Wiwa, o którym powinniście pomyśleć tankując na stacji z muszelką, dostał nagrodę Right Livelihood Award, która została ufundowana, dzięki sprzedaży odziedziczonych znaczków. Dziedzicem znaczków był Jakob von Uexküll, który był też europejskim parlamentarzystą. Jest trochę Szwedem, trochę Niemcem, mieszka w Wielkiej Brytanii a jeden z jego korzeni tkwi w Estonii. Sprzedał swoje znaczki za milion dolarów.
A tak w ogóle to dziękuję wikipedii.

czwartek, 26 listopada 2015

Poszukiwania tożsamościowo


Poszukując własnej tożsamości zasięgnąłem porady translatora, żeby dowiedzieć się co mogę znaczyć. W japońskim (korzystałem z zapisu łacińskiego) wyszło, że harer to „obrzęk r”. Pomyślałem więc, że nauczę się jakiegoś japońskiego słówka. I będzie to obrzęk. Takie przecież logiczne! Jakie było moje zdziwienie, gdy okazało się, że hare wcale nie oznacza obrzęk a „możliwe burze”. Byłem tym harer. Czyli w malgaskim zmęczony. I znowu się zdziwiłem, gdy chciałem mieć całe malgaskie zdanie ”jestem zmęczony” - zamiast coś tam coś tam harer, otrzymałem „reraka aho”.

Ta niespodzianka skierowała mnie na ścieżkę języka malgaskiego. Języka malgaskiego używa się na Madagaskarze przez Malgaszów i na kilku pobliskich wyspach a języka blisko spokrewnionego z malgaskim na południu Borneo. Próbowałem odkryć jakieś powiązania, ale nie odkryłem. Na Borneo mówi się kilkaset różnymi językami, więc miałem prawo nie odkryć (ale będę szukał – Wiki to za mało). Przez Borneo biegną kreski dzielące  wyspę na trzy państwa.

Jedno z nich (Sułtanat Brunei) posiada sporo ropy (znowu na blogu pojawia się ropa), co zaowocowało iż Sultan Haji Hassanal Bolkiah Mu'izzaddin Waddaulah ibni Al-Marhum Sultan Haji Omar Ali Saifuddien Sa'adul Khairi Waddien, czyli panujący władca Brunei, ma naprawdę kupę kasy. Ma tyle kasy, że jakby podzielił swój majątek (no dobra, majątek nie kasę), to każdy Brunejczyk dostałby ponad 40 tys. $. Nieźle. Ale i tak Brunejczycy nie mają źle. Nie mogą co prawda głosować i politykować, ale kogo to obchodzi. Tu (to znaczy RP) można i wychodzą z tego niezłe kwiatki. Ale tu nie ma ropy. Żebym miał możliwość rozdać Brunejczykom tyle kasy, ile może im rozdać ich Sułtan, każdy Ziemianin (wliczając dzieci, starców, niepiśmiennych, kobiety, gejów, czarnych, żółtych, białych i czerwonych, złodziei, księży, gwałcicieli, pilotów, kosmonautów i Malgaszów)  musiałbym mieć, co najmniej siedem moich książek i do tego musiałby je kupić. A ja jeszcze tylu nie napisałem. Długa droga przede mną.

poniedziałek, 23 listopada 2015

Herer, gender, kk i Oko



Zamiana „a” na „e”, prowadzi do już martwego Jacka Herera. Gdy był jeszcze żywy napisał książkę i stał się sławny. Na tyle sławny, że jego imieniem nazwano odmianę marihuany, a on sam nosił przydomek „The Hemperor”, czyli taki konopny imperator (Cehasz?). Jack Herer (odmiana, a nie pan Jack Herer), jest popularna i wygrywa konkursy na najlepszą odmianę. Gdy przebiegam strony o Hererze rzuca się w oczy problem feminizacji. Nie za bardzo znam się na uprawach, ale musi być to coś ważnego. Aż nie chce się wierzyć, ale nawet na tym polu ludzkich zainteresowań obecny jest gender.

Próbując rzucić światło na gender po użyciu wiadomej wyszukiwarki można już na pierwszej stronie wyników trafić na stronę diecezji warszawsko-praskiej. W artykule na rzeczony temat na powyższej stronie w pierwszym zdaniu można przeczytać: „(…) odpowiedziała ‘tak–fiat-niech mi się stanie (…)’”. Też kiedyś miałem fiata, ale nie reagował na takie i podobne zaklęcia. Następny też nie. Na kolejnej znalezionej stronie można przeczytać wypowiedź pana dr hab. Dariusza Oko, który stwierdził, że gender jest gorszy od nazizmu i komunizmu (bo one tylko trochę zniszczyły rodzinę i gospodarkę). Pan Dariusz Oko urodził się w Oświęcimiu, więc wie co pisze.

No dobra, czasy mamy takie, że łatwo się wyżywać na kk. Dawno temu też takie były, ale teraz przynajmniej nikt nikomu za to głowy nie urwie. Do czasu, oczywiście. Trzeba więc korzystać z okazji. To prosty i skuteczny sposób na zdobycie sławy.